wtorek, 31 lipca 2018

Po wyjeździe – czytelnicza aktualizacja


 
Cześć! W nocy z 28 na 29 lipca wróciłam do kraju z wakacyjnej pracy. Po powrocie sama zdziwiłam się ilością książek, jaka do mnie w tym czasie dotarła: takiego stosu nowości na raz chyba nigdy u siebie nie widziałam. Rok temu czekało na mnie chyba osiem sztuk; tym razem to aż piętnaście tytułów. Niemniej, po kolei – zacznijmy od książek, które w ciągu tych pięciu tygodni udało mi się przeczytać.


W ciągu tego czasu poznałam w całości tylko i jednocześnie „aż” pięć tytułów. Tylko, bo moja zwykła norma to dziesięć książek. Aż – bo miałam naprawdę bardzo ograniczony czas na czytanie.
O „Wiecznym Dworze” oraz „Ścianie burz” już Wam pisałam, dlatego nie będę się powtarzać: jeśli chcecie wiedzieć, co o tych pozycjach sądzę po prostu kliknijcie w ich tytuły, a przeniesiecie się do recenzji. Moja opinia o „Dżozefie” pojawi się także wkrótce, ale w skrócie mogę powiedzieć, że polubiłam się z tym tytułem, choć nie jest to typ książki, którą mogłabym czytać na co dzień.
Pełne opinię o „Złym brzegu” i „Kullu. Banicie z Atlandyty” również się pojawią, ale będziecie musieli na nie nieco dłużej poczekać. W każdym razie ten pierwszy tytuł przez pierwsze sto stron wypadał naprawdę dobrze, jednak im dalej, tym było gorzej i ostatecznie raczej tego tytułu nie polecam. „Kull” zaś to naprawdę dobra klasyka fantasy po którą po prostu warto sięgnąć.
W trakcie wyjazdu zaczęłam czytać „W stronę mroku” Lindy Nagaty, jednak chyba na razie ten tytuł sobie odpuszczę, dlatego też nie umieściłam go na zdjęciu.

Skoro omówiłam już to, co przeczytałam, przejdźmy do nowości. Przyznam Wam, że z powyższego stosu zaledwie trzy tytuły kupiłam, przez co możecie w nim wypatrzeć książki kompletnie nie pasujące do moich standardowych preferencji czytelniczych: chce po prostu przetestować trochę „dziwności”, by po prostu mieć większe pole do popisu przy polecaniu Wam tytułów. Ale po kolei!

Na pierwszy ogień trzy zakupione przeze mnie książki. Wszystkie pochodzą z dyskontu i gdyby nie to prawdopodobnie nigdy by do mnie nie trafiły. Książki Licii Torsi, czyli dwa tomu „Legend Świata Wynurzonego” zakupiłam przez powiew nostalgii. Jej „Kroniki Świata Wynurzonego” poznałam na przełomie szkoły podstawowej i gimnazjum, dlatego widząc je po dyszkę za sztukę nie mogłam się oprzeć. Zobaczymy, czy i po latach raczej młodzieżowe książki tej autorki też mi się spodobają. Trzeci tytuł, czyli książka Jemisin to już nieco bardziej przemyślany wybór: dwa pierwsze tomy „Trylogii o pękniętej ziemi” naprawdę mi się spodobały, więc po prostu sięgnęłam po kolejne dzieło autorki.

A teraz czas na książki „nie-kupione”. Wszystkie pochodzą z portalu CzytamPierwszy.pl – jeśli chcecie, mogę napisać dla Was osobny wpis o tym miejscu w sieci, jednak w skrócie mogę powiedzieć, że o ile początkowo byłam do tego pomysłu sceptycznie nastawiona, tak teraz moim zdaniem naprawdę spełnia swoje zadanie. Zwłaszcza, że zamawiając tam książki nie mam bezpośredniego kontaktu z wydawcą, przez co mam poczucie, że mogę pozwolić sobie na nieco więcej szaleństwa i wziąć tytuły, których nie jestem w pełni pewna. Ale wróćmy do samych tytułów. Na początek – jednotomówki i pojedyncze części serii.

Zacznijmy od góry. Nie mam pojęcia, czemu zamówiłam „Kości proroka” – naprawdę, nie pamiętam w jaki sposób trafiły do mojego koszyka. Niemniej, z opisu z tyłu okładki wnioskuje, że to jakiś kryminał, więc mam nadzieję na dobrą zabawę. W końcu wciąż szukam dobrych, polskich książek z tego gatunku.
„Banda niematerialnych szaleńców” to debiut polskiej youtuberki. Ta młodzieżowa powieść fantasy raczej budzi moje wątpliwości: Maria Krasowska to bardzo sympatyczna, młoda dziewczyna, ale po prostu obawiam się jakości wątków fantastycznych w tej fantastycznej książce. Niemniej, przetestuje, sprawdzę – i na pewno dam Wam znać.
„Bogini niewiary” przygarnęłam, aby sprawdzić, o co chodzi z Tarryn Fisher, chociaż po aktualnych recenzjach tej książki wnioskuje, że to chyba nienajlepszy wybór na start. Niemniej, książkę zamawiałam, nim jakiegokolwiek opinie zaczęły się pojawiać i staram się być dobrej myśli.
„Żmijowisko” Chmielarza to kolejny „kryminalny eksperyment” i w przypadku tej książki jestem jak najbardziej pozytywnej myśli. Ostatni tytuł zaś, czyli „Diabelski młyn” może niektórych z Was nieco zdziwić, bo na dwa poprzednie tomy tej trylogii zdecydowanie narzekałam. Niemniej, w międzyczasie przeczytałam inne książki Jadowskiej, które raczej okazały się miłymi lekturami, a sama seria okazała się trylogią właśnie, dlatego postanowiłam, że skoro znam już 2/3 tej historii to po prostu ją dokończę, by zobaczyć, co z tego wszystkiego wyniknie.

No i na koniec dwie serie. „Kroniki Drugiego Kręgu” to młodzieżowe fantasy, które zwróciło moją uwagę przez głuchoniemego głównego bohatera. Choć są u mnie dopiero trzy tomy to spokojnie – czwarty jest już w drodze, dlatego prawdopodobnie dość szybko poznam całość. Spodziewam się lekkich „czytadeł” na jeden wieczór z w miarę sensownym światotworzeniem, które będę mogła Wam polecać.
„The perfect game” jest zaś po prostu ekperymentem. Gdy poprzednie tomy pojawiały się na portalu kompletnie je ignorowałam, ale ponieważ nadarzyła się okazja wzięcia wszystkich trzech razem to uznałam, że najwyżej będą ładnie wyglądać na mojej półce. A kto wie, może w końcu jakiś romans po prostu mi się spodoba?

Jak widzicie, większość z tych książek to raczej literatura bardzo lekka, typowo rozrywkowa, ale szczerze mówiąc – absolutnie na to nie narzekam. Nie dość, że mam kilka poważniejszych tytułów czekających na półce (a lubię je mieszać z lekkimi książkami) to jeszcze w sierpniu czeka mnie pisanie licencjatu, dlatego lekkie pozycje doskonale nadadzą się mi na odskocznie.

niedziela, 29 lipca 2018

Ciemny Las: Wpatrujący się w Ścianę, którym nie można ufać


Ziemia ma zostać zaatakowana przez przybyszy z kosmosu, którzy obserwują i kontrolują wszystkie działania ludzkości, poza umysłami. Do życia zostaje więc powołany program Wpatrujących się w  Ścianę. Czwórka wybranych ma za zadanie zaplanować uratowanie ludzkości tak, aby wrogowie nie przejrzeli ich intrygi. 


Niektórzy z moich czytelników mogą pamiętać, jak rok temu zachwycałam się „Problemem trzech ciał”: powieści hard sicence-fiction, która wywarła na mnie naprawdę duże wrażenie. Oczywistością było więc, że po kontynuację prędzej, czy później sięgnę. Niestety, choć to dalej książka dobra, to tym razem zamiast uwielbienia wzbudziła we mnie poczucie naprawdę ogromnego zmęczenia.
Tytuł: Ciemny las
Tytuł serii: Wspomnienie o przeszłości Ziemi
Numer tomu: 2
Autor: Cixin Liu
Tłumaczenie: Andrzej Jankowski
Liczba stron: 672
Gatunek: hard science-fiction
Wydanie: Rebis, Poznań 2017
„Ciemny las” traci bowiem dwa największe atuty, jakie miała poprzednia część. Po pierwsze, znikają nam nawiązania do historii Chin, która w „Problemie trzech ciał” stanowiła naprawdę dobre i poruszające tło. Po drugie historia traci na wiarygodności: tom pierwszy to science-fiction bliskiego zasięgu, dziejące się wręcz tu i teraz, zaś w przypadku „Ciemnego lasu” czeka nas wyprawa do dalszej przyszłości.
Jednocześnie fakt, że jednak jest to hard science-fiction sprawia, że nie jest to najlżejsza lektura. Wprawdzie nie mamy tu nadmiaru specjalistycznych terminów i wiedza nie jest wcale potrzebna, by tekst zrozumieć, jednak nie jest to bardzo lekka i przygodowa powieść. W „Ciemnym lesie” pojawiają się jednak wątki nieco bardziej filozoficzne, a sam klimat i akcja wymagają dość dużego skupienia czytelnika. Nie oznacza to oczywiście, że książka nie wciąga, bo robi to, choć jednocześnie po pewnym czasie łatwo jest poczuć pewne zmęczenie. Na dodatek jeśli już o stylu mowa to w kontynuacji zabrakło mi tych mocnych momentów, które byłabym w stanie zapamiętać; tych scenek, które zachwycałyby swoim opisem. W „Problemie trzech ciał” takowe się pojawiły, w „Ciemnym lesie” – przynajmniej dla mnie – nie było ani jednej takiej.
Niemniej, jak już wspominałam, to dalej ciekawa i dobra lektura. Szczególnie ciekawy jest główny motyw powieści, czyli właśnie Wpatrujący się w Ścianę. Ludzie, którzy mogą kłamać do woli i jednocześnie maj praktycznie nieograniczone środki na realizacje tych kłamstw. Wszystko, każde ich słowo, jest częścią ich Planu, mającego uratować ludzkość. To sprawia, że ich życie zmienia się diametralnie. Nikt im nie wierzy, nikt nie jest ich pewny, nie mogą się nikomu zwierzać i jednocześnie mają na swoich barkach olbrzymią odpowiedzialność… Cixin Liu zrobił tu naprawdę niezłą analizę takiej sytuacji i choćby dla niej „Problem trzech ciał” warto przeczytać.
Warto zaznaczyć, że choć ta część jest praktycznie bezpośrednią kontynuacją to jednak chodzi tu o kontynuacje historii Ziemi, a nie konkretnych bohaterów. Dostajemy nowe postacie i zupełnie nowe sytuacje, co pokazuje, że „Wspomnienie o przeszłości Ziemi” absolutnie nie na nich się skupia. Dlatego nic dziwnego, że sama z bohaterami nie poczułam się szczególnie związana.
Niemniej, główny bohater jak najbardziej w tej części występuje. Luo Ji  jest astronomem i socjologiem, który swego czasu postanowił tworzyć teorię dotyczące życia w kosmosie. Jest marzycielem, który jednocześnie nie jest wcale opisywany jako umysł szczególnie wybitny. Teoretycznie jest postacią nieźle skonstruowaną, ale jak wspomniałam: to nie jest osobistość, którą szczególnie bym uwielbiała.
Dodać też muszę, że same plany i knucia Wpatrujących się w Ścianę niekoniecznie mnie interesowały. Być może jest to kwestia mojego zdecydowanie humanistycznego umysłu i po prostu nie do końca je rozumiałam, niemniej: po prostu ich opisy wypadły dla mnie bardzo neutralnie. No, może z jednym wyjątkiem: obserwacja pracy Hinesa naprawdę potrafiła mnie zainteresować. Niemniej, to sam koncept i sposób funkcjonowania tej grupy ludzi mnie zafascynował, nie to, co robili.
„Ciemny las” niestety trochę mnie zawiódł. Po bardzo dobrej pierwszej części spodziewałam się równie dobrej kontynuacji, a po prostu poczułam się tą historią na tyle zmęczona, by poważnie zastanawiać się nad skończeniem trylogii. Niemniej, jeśli jesteście po tomie pierwszym i bardzo go lubicie, albo po prostu fascynuje Was tematyka poruszana w tym cyklu nie wahajcie się, by po nią sięgnąć: to dalej ciekawa dawka fantastyki.


* * *

– Naprawdę uważasz, że woda jest toksyczna, kochany? – zapytała Keiko Yamasuki ze łzami w oczach. Przed eksperymentem prosiła go wielokrotnie, by zastąpił to twierdzenie innym, również fałszywym, ale nieszkodliwym.
Skinął głową.
­­– Tak. - Spojrzał na tłum. W jego oczach widać było bezradność i zamieszanie. – Tak. Naprawdę tak uważam.
– Pozwól, że powtórzę twoje własne słowa – powiedziała jego żona, klepiąc go po ramieniu. – Życie narodziło się w wodzie i nie może bez niej istnieć. Twoje ciało składa się w siedemdziesięciu procentach z wody!
Hines pochylił głowę i spojrzał na plamy wody na podłodze. Potem potrząsnął głową.
­– To prawda, kochana. Ta kwestia mnie dręczy. To najbardziej niewiarygodna rzecz we Wszechświecie.
Fragment „Ciemnego lasu” Cixina Liu

piątek, 27 lipca 2018

W poszukiwaniu jednotomowej powieści science-fiction


Gdy jakiś czas temu przygotowałam dla Was wpis z jednotomowymi powieściami fantasy bardzo dobrze go przyjęliście. Zapytałam wtedy, czy chcecie też wpis o książkach science-fiction. Wielu z Was odparło, że tak. Dlatego też zapraszam Was na „kontynuacje” tamtego wpisu, tym razem jednak w klimatach science-fiction właśnie. Pamiętajcie, że ujmuje tu tylko książki, które przeczytałam, dlatego wielu ciekawych pozycji na pewno tu brakuje.


„Czy androidy marzą o elektrycznych owcach” Philipa K. Dicka
Oto klasyczne dzieło, na bazie którego powstał równie klasyczny film. Nie jest to wprawdzie zupełnie czyste science-fiction, bo Dicka jednak często zalicza się do nurtu weird fiction, które chociaż stoją obok książek fantastyczno-naukowych to jednak nie jest nim w pełni. Niemniej, akurat to dzieło tego autora moim zdaniem nie ma aż tak wielu „dziwnych” elementów. Wracając do samej książki, ta jednotomowa historia opowiada o pewnym łowcy androidów, który musi poradzić sobie z kilkoma mechanicznymi uciekinierami. Powieść naprawdę dobra i raczej przyjemna w odbiorze, która powinna spodobać się każdemu fanowi dystopii.
>> Moja pełna opinia

„Różaniec” Rafała Kosika
Tak jak i wyżej, mamy do czynienia z dystopią, choć utrzymaną już w zdecydowanie innym klimacie. Kosik w swoim „Różańcu” miesza fantastykę socjologiczną z thillerem, kreując naprawdę niezwykłą powieść. Choć nie jest to książka bardzo lekka, to na pewno jej lektura jest satysfakcjonująca i jeśli tylko szukacie powieści jednotomowej, nad którą będziecie musieli się na chwilę zatrzymać… ta historia jest dla Was.

>> Moja pełna opinia

„Paradyzja” Janusza Zajdla
Skoro już wspomniałam o fantastyce socjologicznej to jej polskiego prekursora po prostu nie może tu zabraknąć. „Paradyzja” opowiada o odizolowanej kolonii, którą odwiedza pewien dziennikarz i stopniowo odkrywa jej tajemnice. Powieść naprawdę dobrze napisana, która mimo swojego wieku (bo wydana została w latach 80.) jest dalej bardzo przystępna i przyjemna w odbiorze… nawet mimo specyficznego, niekoniecznie sympatycznego klimatu dystopii.

„Planeta małp” Pierre Boulle
Ta książka, na bazie której powstały kultowe już filmy, jest też już raczej starszym SF. I niestety, widać w niej upływ czasu, zarówno pod względem technologii, jak i wykorzystanych motywów. Niemniej, to dalej naprawdę dobra książka, poruszająca ciekawe tematy. Zastanawia się, co byłoby, gdyby to inny gatunek, nie ludzie, zaczął rządzić naszą planetą. I co byłoby, gdyby okazało się, że nierozumne istoty jednak myślą tak, jak my. Naprawdę, jeśli tylko macie jakiekolwiek doświadczenie z science-fiction po tę niedługą powieść warto sięgnąć.
>> Moja pełna opinia

„Marsjanin” Andy’ego Weiera
Science-fiction bardzo bliskiego zasięgu w pełnej krasie. Oto sympatyczna powieść, która jednocześnie nie stroni od naukowego słownictwa. Tej historii samej w sobie chyba nie da się nie polubić. Główny bohater jest bardzo sympatyczny, a całość jest naprawdę przyjemnie napisana. Jeśli więc szukacie czegoś pozytywnego, „Marsjan”, opowiadający o człowieku, który przypadkiem został sam na Marsie, nie może Was ominąć.

„Wodny nóż” Paola Bacigalupiego
Oto książka, do której mam absolutną słabość. To post-apokalipsa, której akcja toczy się w świecie, w którym brakuje wody. Ma w sobie sporo z sensacji, jednak to nie ten aspekt sprawia, że tak lubię tę powieść: po prostu brakuje mi książek, w których tak dobrze opisana jest relacja między głównymi bohaterami. Na całe szczęście „Wodny nóż” tę pustkę trochę zapełnia.

„Na skraju jutra” Hiroshi Sakaruzaki
Halo, młodzieży? Szukacie SF? Oto książka dla Was. Niedługa, pełna akcji i całkiem ciekawa. Jeśli tylko szukacie czegoś z niewielką dawką romansu i jeśli tylko lubicie podróże w czasie naprawdę warto się z nią zapoznać. Niemniej, to jednak lektura dla młodszego czytelnika, albo takiego, który nie ma szczególnie wysokich wymagań: w końcu to japońska ligh novelka, pisana właśnie z myślą o takich osobach.

„Wydrążony człowiek / Muza ognia” Dana Simmonsa
Jeśli chcecie sprawdzić, jak pisze dość popularny Dan Simmons, ale jednocześnie nie macie ochoty brać się za serię musicie sprawdzić tę lekturę. Przede wszystkim wewnątrz książki mamy dwie powieści, napisane w zupełnie innych konwencjach, co da nam szerszy obraz na jego twórczość. Poza tym „Wydrążony człowiek” to historia, którą naprawdę dobrze wspominam… i która spodoba się niekoniecznie tylko fanom science-fiction. Bo to w końcu przede wszystkim powieść o miłości.

„Solaris” Stanisława Lema
O tym dziele chyba każdy słyszał. A czy każdy czytał? Podejrzewam, że niekoniecznie. A warto! Najbardziej popularna książka Lema nie jest w końcu tak znana bez przyczyny. To powieść opowiadająca o człowieku, który ląduje na obcej planecie i odkrywa, że w stacji badawczej coś niekoniecznie gra. A cóż to takiego? By się przekonać musicie tę lekturę po prostu przeczytać.


Poniżej zachęcam Was do dzielenia się swoimi typami. Jakie jednotomowe powieści science-fiction polecacie? I dla kogo?

środa, 25 lipca 2018

Noc i ciemność: Nietypowe dzieło Christie


Mike jest lekkoduchem, który nigdy nie potrafił znaleźć swojego miejsca na Ziemi. Pewnego dnia spotyka młodą i bogatą Amerykankę, Ellie, w której zakochuje się od pierwszego wejrzenia. Młodzi prędko biorą ślub i planują zamieszkać w Cygańskim Gnieździe, posiadłości nad którą podobno spoczywa klątwa.

Absolutnie nie sądziłam, że Aghata Christie będzie jeszcze w stanie czymkolwiek mnie zaskoczyć: tę klasyczną pisarkę kryminałów chyba po prostu zdążyłam już zaszufladkować. Gdy wiec przypadkiem, przez promocję w jednym ze sklepów w moje ręce trafiła „Noc i ciemność” nie miałam pojęcia, jak bardzo się w mojej ocenie myliłam.
Tytuł: Noc i ciemność
Autor: Aghata Christie
Tłumaczenie: Anna Mencwel
Liczba stron: 224
Gatunek: kryminał
Wydanie: Dolnośląskie, Wrocław 2015
Przede wszystkim mamy tu do czynienia z zupełnie odrębną historią, pozbawioną znanych nam detektywów. Przy okazji jest poprowadzona zupełnie inaczej, niż zwykle. Narratorem książki jest Mike, który opisuje nam historię swojego życia: opowiada nam o tym jak spotkał i zakochał się w młodziutkiej Ellie i jak zamieszkanie w Cygańskim Gnieździe doprowadziło do tragedii. Z tym, że zło dotyka ich bezpośrednio dopiero pod koniec całej historii: wcześniej tylko czujemy, że coś strasznego niedługo tu się stanie, że coś cały czas narasta…
No i właśnie, to jest to, co ma ta książka, a czego mi zwykle u Christie zupełnie brakuje – klimat. Klimat grozy i mroku, który kojarzył mi się przede wszystkim z horrorem. Nie była to wprawdzie dla mnie najbardziej emocjonująca lektura, ale w końcu poczułam, że ta autorka faktycznie potrafi budować napięcie, którego w przypadku „Nocy i ciemności” nie brakuje. Bo mimo dość radosnych zdarzeń – jakim w końcu jest znalezienie miłości swojego życia – tu nie ma radości. Całość napisana jest w raczej przytłaczający, „negatywny” sposób.
Muszę jednak zwrócić uwagę na to, że przez takie wyjście autorki „Noc i ciemność” faktycznie może chwilami nudzić. Przez większą część książki mamy tu jednak powieść obyczajową, opowiadającą o życiu młodej pary i jeśli ktoś tego „nie kupi” może naprawdę trochę się w trakcie czytania nudzić. Zwłaszcza, że główny bohater, Mike, to typ, który raczej nie będzie przez wszystkich uwielbiany.
Nie zmienia to jednak faktu, że wewnątrz można znaleźć ciekawie zbudowane postacie, do których główny bohater też się z resztą zalicza. Christie jak zwykle dobrze zbudowała swoich bohaterów, a przy okazji po raz pierwszy w trakcie lektury jej książki poczułam wielka sympatię do jednego z pobocznych bohaterów. Mówię tu o pewnym genialnym architekcie, jednak pozwólcie, że wątku rozwijać nie będę: najzwyczajniej w świecie polubiłam tę postać i już, co u mnie się zdarza jednak dość rzadko.
„Noc i ciemność” to naprawdę inna książka Christie. Warto po nią sięgnąć: nie jest wszak długa, a doskonale pokazuje, że ta autorka potrafiła tworzyć nie tylko bardzo sztampowe, klasyczne kryminały.

* * *

Przychodzi sen i za jednym zamachem wyzwala cię od wszystkich kłopotów. Zabiera cię gdzieś daleko, nie wiesz dokąd, ale to nieważne. Po przebudzeniu jesteś w zupełnie innym świecie. Bez trosk, bez lęków.
Fragment „Nocy i ciemności” Aghaty Christie

poniedziałek, 23 lipca 2018

Wyjazdowy „update”


 
Cześć! Jak część z Was wie (bo pisałam o tym TUTAJ) przebywam obecnie w pracy wakacyjnej za granicą (o której dokładniej zaś pisałam TUTAJ). Mam bardzo ograniczony czas: dziennie zostają mi może dwie godziny dla siebie, w trakcie których jestem zwykle zbyt zmęczona, by robić cokolwiek sensownego, a co za tym idzie: nie mam ani jak czytać, ani jak spokojnie zająć się blogiem, czy Instagramem.
Na całe szczęście dla mojej internetowej działalności prawdopodobnie już w najbliższy weekend będę w domu. Osobiście zaś nie wiem do końca, czy się cieszyć. Z jednej strony dłuższy pobyt oznacza większy zarobek, a o to w tym wyjeździe chodzi. Z drugiej… cóż…
Praca na taśmie przez tyle godzin dziennie to naprawdę nic przyjemnego. Wprawdzie po pierwszych dwóch tygodniach trochę przywykłam do tego trybu i nie mam ochoty bezustannie gdzieś iść, drapać się, zmieniać pozycji itd., ale nie zmienia to faktu, że przez kurz mam nieustający kaszel, zaś moje plecy też zaczynają się buntować. Nie jest to zdecydowanie zajęcie na dłuższą metę, choć ma swoje zalety. Tak unormowanego trybu życia jak tutaj nie mam nigdy i nigdzie. Nawet z pokoju codziennie rano wychodzę dokładnie w tych samych godzinach, bo zawsze robię to w „towarzystwie” tych samych osób. Niemniej, widzę, że też wszystkim współpracownikom powoli zaczynają puszczać nerwy, bo spięcia z dnia na dzień zdają się być coraz częstsze.
Najbardziej boli mnie obecnie brak czasu na czytanie. Głównie dlatego, że do mojego domu cały czas przychodzą nowe tytuły i zastanawiam się, kiedy po prostu to wszystko nadgonię (biorąc pod uwagę, że od połowy maja mam zastój czytelniczy). Na całe szczęście sierpień mam praktycznie wolny i liczę, że wtedy i wyczytam sporą część tego co mam, i zabiorę się porządnie za licencjat (który dotyczy fantastyki, więc… czytanie uznajmy za reascherch).
W ogóle, macie ochotę na post z książkami, które przyszły pod moją nieobecność? Moglibyśmy „razem” zobaczyć, co do mnie przyszło. Ponadto od czerwca mam sporo pomysłów na nowe posty, tylko niestety – brak czasu nie pomaga w napisaniu ich.
Mam nadzieję, że taki „update” Wam nie przeszkadza. W każdym razie, zapraszam na DM już za dwa dni, bo zgodnie z harmonogramem pojawi się tu moja opinia na temat jednej z ciekawszych książek Aghaty Christie.

sobota, 21 lipca 2018

Limes inferior: Tajemnice Agrolandu


W świecie Agrolandu, w którym ludzie podzieleni są na klasy zależne od ich inteligencji żyje Sner, lifter zajmujący się przenoszeniem ludzi do wyższych klas. Przez przypadek traci dostęp do swojego Klucza, czyli urządzenia, które zastępuje jego portfel i wszystkie dowodu tożsamości. Próbując uporać się z problemem, odkrywa, że nic w jego świecie nie jest takie, jak mu się wydawało.

Po trzech już spotkaniach z Januszem Zajdlem nadszedł czas, by sprawdzić, jak wypada jedna z jego najbardziej znanych powieści: „Limes Inferior”, czyli z łaciny „dolna granica”. Jak wielu czytelników, tak i ja muszę tym razem stwierdzić: ta powieść razem z „Paradyzją” stanowią najlepsze dzieła tego autora, które jak na razie miałam okazje poznać.
Styl Zajdla jak zawsze okazał się być dla mnie naprawdę przyjemny i wciągający. Mimo poruszania raczej trudnych tematów społecznych w tę historię po prostu się wsiąka, a sam klimat nie jest szczególnie mroczny i dołujący, tak jak ma to miejsce choćby w „Roku 1984” Orwella, dzięki czemu opowieść po prostu nie męczy i można ją w miarę szybko pochłonąć. Należy jednak pamiętać o tym, że jednak mamy do czynienia z fantastyką socjologiczną, co sprawia, że dłuższe opisy, pokazujące nam funkcjonowanie świata są właściwie nieodłączną częścią tego typu powieści, a „Limes Inferior” nie są w tym przypadku wyjątkiem. Niemniej, uniwersum wykreowane przez Zajdla jest tak ciekawe, że dla mnie absolutnie nie jest to wadą.
Tytuł: Limes Inferior
Autor: Janusz A. Zajdel
Liczba stron: 288
Gatunek: fantastyka socjologiczna
Wydanie: Supernowa, Warszawa 2004
Zwłaszcza, że w porównaniu do takiej „Paradyzji” chociażby samej fabuły mamy tu zdecydowanie więcej i wypada ona sama w sobie ciekawiej. Autor wrzuca nas w wir nielegalnych intryg, pokazując tą „ciemną” stronę rzeczywistości. Główny bohater, Sneer to charyzmatyczny i pewny siebie lifter, który wiedzie życie jako czwartak: dzięki temu nie musi pracować i może oddać się swojemu nielegalnemu zajęciu, mimo inteligencji na poziomie zero (która obligowałaby go do legalnej pracy). Obserwowanie go jest naprawdę wyjątkowo ciekawe: to charakter stworzony do odkrywania przed nami tajemnic systemu.
Niestety, przy tak mocnym głównym bohaterze nieco gubią się postacie drugoplanowe: choć „Limes inferior” zawiera kilka pobocznych wątków z innymi postaciami to raczej nie zapadają szczególnie w pamięć, stanowiąc jedynie pewne uzupełnienie dla głównego wątku powieści.
Przy tym wszystkim nie można zapominać o tym, że powieść Zajdla jest przełożeniem na fantastykę polskich realiów RPL-u, dlatego zwłaszcza osoby zainteresowane tą tematyką powinny odnaleźć się w tej historii. Niemniej, moim zdaniem „Limes inferior” – jak wszystkie powieści Zajdla – doskonale zniosło próbę czasu. Nie tylko porusza temat dość uniwersalny, ale też same wynalazki w niej zawarte są po prostu bardzo trafne. Sama świat przedstawiony wyobrażałam sobie w formie bardzo nowoczesnego cyberpunku, a Klucze niezwykle przypominają nasze współczesne smartfony. W końcu można nimi i płacić, i kupować różne rzeczy, a czasem też się „legitymować” – bilety w komórkach to przecież nasza codzienność.
Janusz A. Zajdel to wyjątkowa postać na polskiej scenie fantastycznej i absolutnie każdy zainteresowany tym gatunkiem powinien prędzej, czy później po książkę tej legendy sięgnąć. „Limes inferor” zaś będzie naprawdę dobrą pozycją na start, bo najzwyczajniej w świecie jest kawałkiem dobrej historii, osadzonym w ciekawym świecie przedstawionym.

PS Na zdjęciu poniżej autograf Macieja Parowskiego, autora posłowia do „Limes inferior”, a także autora licznych książek i komiksów oraz ojca redaktora „Nowej Fantastyki”. To on, kierując działem prozy polskiej w tymże miesięczniku w latach 80. opublikował m. in. Andrzeja Sapkowskiego.


* * *

Nie wiem, czym się na co dzień zajmujesz, ale chyba powinieneś dostrzegać tę prostą relację pomiędzy porządkiem i wolnością: one nie mogą współistnieć! Jeśli wolność jest realnym faktem, to porządek jest tylko pozorny, i vice versa! Taka sama sytuacja jak w przypadku równości i sprawiedliwości, o których wspominałeś: równy podział nigdy nie będzie sprawiedliwy, i odwrotnie.
Fragment „Limes Inferior” Janusza A. Zajdla

czwartek, 19 lipca 2018

Czemu nie tworzę „topek”?


 
Jeśli śledzicie Drewniany Most doskonale wiecie, że choć pojawiają się tu zestawienia różnych książek to nigdy nie tworzę „topek”. Nigdy nie piszę, które książki są najlepszymi z najlepszych i które KONIECZNIE musicie przeczytać. Czemu? Sprawa jest prosta. Nawet bardzo.
Zacznijmy od tego, że naprawdę lubię robić dla Was różne, tematyczne zestawienia. Wiem, że często szuka się książki z jakąś konkretną cechą, na przykład dobrą na prezent, jednotomową, o elfach, wróżkach, czy z akcją w konkretnym miejscu. A ja lubię takich wspólnych cech wyszukiwać, więc znalezienie takich pozycji i wrzucenie ich do jednego wpisu to dla mnie po prostu dobra zabawa. Ja robię to, co lubię, Wy dostajecie coś często przydatnego, więc obydwie strony wygrywają. Robię to i rezygnować z tego nie mam zamiaru.
Ale „topki”? Tego typu wpisy wzbudzają we mnie wewnętrzny bunt. Nie widzę sensu w ich tworzeniu.
Po pierwsze, w tego typu wpisach u innych zwykle brakuje mi mocnego zaznaczenia, że zestawienie to dotyczy tylko mnie i wybieram tylko spośród przeczytanych przeze mnie książek. Niby to jest jasne, niby oczywiste… a jednak, gdy tego brakuje, od razu mam podświadome wrażenie, że autor stawia się wyjątkowo wysoko, skoro spośród tak bogatego gatunku, jakim jest fantasy, wybiera „top 5”. A to – rzecz jasna – od razu mnie od autora odrzuca.
Po drugie, nigdy nie do końca rozumiem kryterium wyboru. No bo co sprawia, że jedna książka jest obiektywnie lepsza od drugiej? Nie ma czegoś takiego! Literaturę odbieramy zupełnie subiektywnie i coś, co jest dla mnie na pierwszym  miejscu nie będzie na pewno na takowym u większości otaczających mnie osób. Ustawianie w szeregu książek, filmów, czy jakichkolwiek innych prac artystów (mniejszych, lub większych – ale jednak artystów) to jak ustawianie w kolejności ludzi. Mogę ocenić, jakie dana osoba ma wady i zalety. Mogę ustalić, kogo wolę. Ale nie jestem w stanie obiektywnie wybrać człowieka, który jest najlepszym z najlepszych.
Sprawa ma się trochę inaczej, jeśli chodzi o produkty codziennego użytku. Jeśli wiem, że płyn do naczyń ma myć i przy okazji ładnie pachnieć to ten, który jednocześnie najlepiej myje i najlepiej pachnie jest tym najlepszym. Proste. Ale niestety, dzieł kultury to po prostu nie obejmuje.
Trzecia sprawa dotyczy tego, że… kryteria wyboru są dla mnie często trochę niejasne. Dobrze, wybieramy „top 5” najlepszych książek fantastycznych z tego roku. Niech będzie! Tylko co oznacza, że te książki są najlepsze? Są najlepiej napisane? Mają najciekawsze pomysły na świat? A może po prostu w moim subiektywnym odbiorze są najfajniejsze? Te kategorie, które pojawiają się na blogach są często też zbyt… ogólnikowe. Bo najzwyczajniej w świecie podana przeze mnie przed chwilą kategoria jest zbyt szeroka. W fantastyce naprawdę jest wszystko! I horror, i kryminał, i przygoda, i romans, i historia, i socjologia… wymieniać można bez końca. A to takie kategorie widuje najczęściej.
Wyobrażam sobie, że gdybym miała już szykować „topkę” to ewentualnie mogłoby to być zestawienie bardzo tematyczne. Wiecie, coś w stylu „top 5 książek o syrenkach”. Problem polega jednak na tym, że abym czuła się na siłach, by coś takiego zrobić, musiałabym przeczytać z setkę książek w takiej tematyce… a to jest raczej niewykonalne. Nie w najbliższej przyszłości.
Dlatego choć rozumiem potrzebę robienia takich wpisów przez innych to ja sama naprawdę nie widzę w tym ani większego sensu, ani nie czuję takiej potrzeby… Zwłaszcza, że tu, na DM, nie występuję w roli specjalisty. Jestem czytelnikiem, który lubi o książkach pisać i mówić. Tak skrupulatne ocenianie wolę zaś zostawić tym, którzy są w swojej dziedzinie niekwestionowanymi autorytetami.

wtorek, 17 lipca 2018

Mansfield Park: Życie w XIX-wiecznej rodzinie

 
Dziewięcioletnia Fanny zostaje oddana na wychowanie bogatej ciotce. Cicha i nieśmiała, ale pełna wdzięczności dziewczynka dorasta w domu, w którym niemal nikt nie traktuje jej jak równej sobie. Pewnego lata do dworu przybywa wychowane w mieście rodzeństwo, które burzy spokojne życie domowników.

„Mansfield Park” to moje drugie spotkanie z twórczością Jane Austen. Nie jest to zbyt typowy wybór: to chyba jedna z jej książek, która zbiera gorsze opinie, głównie przez to, że poruszana przez nią tematyka niekoniecznie odpowiada dzisiejszemu czytelnikowi. Dla mnie jednak ta powieść była przede wszystkim wytchnieniem.
Tytuł: Mansfield Park
Autor: Jane Austen
Tłumaczenie: Hanna Pasierska
Liczba stron: 440
Gatunek: klasyka literatury kobiecej
Wydanie: Prószyński i Sk-a, Warszawa 2016
Tego typu klasyka literatury ma w sobie pewną grację i spokój, której brakuje współczesnym tekstom. Dziś wszystko zdaje się pędzić, nie ważne, czy to romans, obyczaj, kryminał, sensacja. Byleby czytelnika nie zanudzić, byleby kupił i nie narzekał, że w książce nic się nie działo. Styl i klimat przestają mieć większe znaczenie. Na całe szczęście czasy Jane Austen były pod tym względem inne i „Mansfield Park” jest po prostu po brytyjsku i piękne, i leniwe jednocześnie.
To historia, w której autorka postanowią przelać na papier swoje lęki dotyczące przemian społecznych. Fanny jest tu wzorem idealnej dziewczyny: grzecznej, potulnej i dobrze wychowanej. Otaczają ją osoby mniej, lub bardziej zniszczone, które dążą do wygodnego życia, „pozbawionego zasad”. Z tym, że w trakcie czytania należy wziąć poprawkę na to, w jakich czasach powstała ta powieść: to, co wtedy Austen wydawało się zupełnie niemoralne, dla nas jest czymś zaskakująco normalnym i podejrzewam, że ja, jako osoba bez dużej wiedzy na temat XIX-wieku, nie wyłapałam nawet połowy rzeczy, które próbowała w tej powieści przekazać.
Poza tym brakuje mi w tej powieści bohaterów, z którymi naprawdę mogłabym się zżyć. Fanny jest cichutką, wrażliwą i grzeczną dziewczyną, której przy tym nie brakuje naiwności: trudno było mi postawić się na miejscu tak „idealnej” osoby. Edmund, główny męski bohater, też jest postacią perfekcyjną, a pozostałe, choć istotne, są tłem, w które nie wnikamy aż tak mocno pod względem psychologii, czy zachowań, zwłaszcza, że Austen ma w zwyczaju prowadzić narracje w sposób raczej neutralny.
Nie zmienia to jednak faktu, że tę powieść po prostu przyjemnie się czyta. Obserwacja perypetii rodzinnych i ówczesnych zwyczajów naprawdę potrafi sprawiać przyjemność. To książka, która mija szybciej, niż mogłoby się wydawać, jednocześnie będąc spokojną opowieścią, która pozwala ukoić nerwy.
Mam wrażenie, że… nie mam tu o czym więcej mówić: takie książki jak ta, zostały przemielone przez profesjonalistów tysiące razy i najzwyczajniej w świecie ja tego i tak nie zrobię lepiej. Dla mnie „Mansfield Park” stało się po prostu książką, która pozwoliła mi zregenerować czytelnicze siły i która zauroczyła mnie na swój sposób, choć jednocześnie nie wywołała u mnie nadzwyczaj mocnych emocji.



* * *

Kochał ją, był jej przewodnikiem, strzegł jej nieprzerwanie od dziesiątego roku życia, sam, w ogromnej mierze, uformował jej umysł, swoją dobrocią krzepił jej serce, otaczał szczególnym i serdecznym zainteresowaniem; dzięki temu, co sam dla niej uczynił, stała mu się droższa niż ktokolwiek inny w Mansfield.
 Fragment „Mansfield Park” Jane Austen

niedziela, 15 lipca 2018

Wieczny dwór: Klątwa drugiego tomu



Denzin szkoli się na Rycerza Pożyczonego Mroku, osobę chroniącą świat przed przybywającym z innego świata złem. Niespodziewanie cały jego Zakon dostaje list od Bezkresnego Króla, który chce odwdzięczyć się chłopcu za to, że pół roku wcześniej uratował jego córkę.

Tytuł: Wieczny dwór
Tytuł serii: Rycerze pożyczonego mroku
Numer tomu: 2
Autor: Dave Rudden
Tłumaczenie: Dominika Rzepeczko
Liczba stron: 351
Gatunek: młodzieżowe fantasy
Wydanie: Wydawnictwo Jaguar, Warszawa 2018
Powieści fantasy dla tej młodszej młodzieży rzadko kiedy są wybitnymi dziełami: zwykle powtarzają znane schematy i nie wnoszą nic nowego do gatunku. Drugi tom „Rycerzy pożyczonego mroku”, czyli „Wieczny dwór” nie jest od tej reguły wyjątkiem. Na dodatek niewątpliwie cierpi na coś, co często przydarza się trylogiom: jest częścią mocno przejściową.
W drugiej części powieści jednocześnie obserwujemy dwa wątki: ten dotyczący Denzina oraz jego szkolenia i perypetii oraz inny, zupełnie nowy w serii. Dotyczy on pary bliźniąt, wychowywanych w zamknięciu i szkolonych przez Dziadka, będącego fantatycznym wyznawców Łaski. I choć obydwa wątki zazębiają się, a w końcu łączą to naprawdę nie potrafię oprzeć się wrażeniu, że ten tom jest po prostu mocno chaotyczny. Dlaczego?
Z jednej strony opowieść dotycząca Denzina nie jest już tak konkretna jak w tomie pierwszym. Bohater wraz z sojusznikami ma spotkać się z przedstawicielami odwiecznych wrogów Zakonu, jednocześnie przeżywa pierwsze młodzieńcze zakochanie i… właściwie to byłoby na tyle. Drugi wątek zaś próbuje być tym „mrocznym”, tajemniczym, niemniej, całość łatwo da się przewidzieć, mimo że autor usilnie stara się trzymać ile się da w sekrecie, tworząc sporą ilość niedopowiedzeń. Zakończenie zaś niekoniecznie wyjaśnia wszystko w sposób zupełnie dosłowny i sprawia, że z wątku Denzina w gruncie rzeczy absolutnie nic nie wynika: równie dobrze chłopiec mógłby pojawić się tylko w pierwszym rozdziale i w finale, a w środku powieści mogliby istnieć jedynie nowi bohaterowie.
Muszę jednak przy okazji przyznać, że w takiej sytuacji mogłabym skończyć lekturę mocno zirytowana: ta tworzona na siłę tajemniczość nie była czymś dla mnie przyjemnym, a sielskie życie Denzina miało w sobie jakiś urok.
Rudden zaskoczył mnie jednak jedną rzeczą: opisami. W niektórych fragmentach rzeczywistość kreuje naprawdę elegancko. Niestety, raczej na tym się nie skupia, woląc opisywać, jak Denzin wymyśla kolejne „Zmarszczenie brwi nr X” – co pojawia się od tomu pierwszego i teoretycznie jest żartem, ale… mnie osobiście absolutnie „nie rusza”. Niemniej, jego styl w dalszym ciągu jest prosty i lekki, przez co tę lekturę można niemal dosłownie połknąć. Jej przeczytanie dla dorosłej osoby to co najwyżej kilka godzin.
Muszę dodać, że dość dużo chaosu do tekstu wprowadzają myśli bohaterów: zapisane kursywą, skutecznie wytrącają z lektury, a na domiar złego jest tu ich naprawdę dużo. Ponadto mam wrażenie, że w oryginale tekst wypada lepiej: wiele tłumaczonych na język polski „magicznych” nazw wypada wręcz śmiesznie i głupio.
Moje „ogólne” zdanie na temat „Rycerzy pożyczonego mroku” jako serii nie ulega zmianie: to książka dla młodszej młodzieży, która jako taka prawdopodobnie sprawdzi się całkiem nieźle. Niestety, zamiast po debiucie napisać lepszą powieść, Rudden nie najlepiej rozplanował akcję tomu drugiego, przez co tak zwana „klątwa drugiego tomu” dotknęła także „Wieczny dwór”.


* * *

– Och, przepraszam, nic ci nie jest?
Niestety, nauka niektórych lekcji przychodziła łatwiej, niż innych.
– Nie – mruknął w podłogę. – Tylko daj mi chwilę.
Nie widział, jak Darcie rusza stopą. Dlaczego ludzie mają tyle kończyn?
Ogień warczał i szczerzył kły w jego sercu, Denzin wyobrażał sobie jak zlizuje krople bólu. To trochę pomogło, choć jutro w tych miejscach i tak zakwitną sińce.
Fragment „Wiecznego Dworu” Dave’a Ruddena



Za możliwość przeczytania książki dziękuję portalowi czytampierwszy.pl!
Czytam i recenzuję na CzytamPierwszy.pl
Nomida zaczarowane-szablony