piątek, 31 stycznia 2020

Winna: Szara myszka i przystojniak, czyli zwyczajnie zwyczajna kobieca powieść




Wendy żyje w poczuciu winy. Po tym, jak jej brat zginął w wypadku, dwudziestopięciolatka nie potrafi odnaleźć dawnej siebie. Mimo doktoratu z psychologii, nie potrafi sobie poradzić z własną psychiką. Teraz jest tylko gorzej: właśnie zerwała z chłopakiem, który dopuścił się zdrady. Czy nowo poznany Jim pozwoli jej zapomnieć o przeszłości i ruszyć dalej?

Tytuł: Winna
Autor: Alicja Sinicka
Liczba stron: 416
Gatunek: romans, thriller
Wydanie: Kobiece, Warszawa 2019
Jakiś czas temu naszła mnie myśl, że dawno nie czytałam zwykłej po-prostu-książki. Takiej, po którą sięgnie typowa Polka, gdy chce się odstresować. Niekierowana dla młodzieży, nie skupiająca się na erotyzmie, a po prostu będąca o czymś… codziennym. Zwykłym. I tak w ręce wpadło mi kieszonkowe wydanie książki Alicji Sinickiej pod tytułem „Winna”. Nie miałam wcześniej styczności z autorką, ale polskich autorów warto sprawdzać, prawda? Poza tym moje dotychczasowe spotkania z Wydawnictwem Kobiecym nie należały do tych najbardziej udanych, więc uznałam, że mogę po prostu spróbować jeszcze raz. Tym razem z ich „okrętem flagowym”, a nie młodzieżowym fantasy dla nastolatek.
Efekt mojego spotkania z tym tytułem odrobinkę mnie zaskoczył. Odrobinkę, bo właściwie opis znajdujący z tyłu powieści zdradza ostateczny zwrot akcji… choć chyba nie sądziłam, że po prostu będzie on „aż taki”. Ale może po kolei!
By nie było wątpliwości, „Winna” nie jest wybitną książką. Jest trochę toporna. Zacznijmy od samego stylu autorki. Sinicka składa poprawnie zdania, a powieść jest raczej prosta w przyswojeniu, ale niektóre z porównań czy opisów czynności sprawiają wrażenie absurdalnych (np. nikt nie krząta się godzinę po domu z kubkiem kawy w ręku, raczej wtedy siedzi). Dialogi wypadają sztampowo, a część opisów można byłoby po prostu wywalić i „Winna” co najwyżej zyskałaby na tempie. Idealnie więc nie jest, ale generalnie: Sinicka piszę w miarę poprawnie.
Główna bohaterka, wokół której toczy się cała akcja, jest zaś postacią sprawiającą sztuczne wrażenie. Ona sama i otaczający ją świat są po prostu wyciosane toporem pod historię, którą autorka wcześniej wymyśliła. Wendy z jednej strony ma pewne problemy osobiste, z drugiej jednak niczego jej nie brakuje. Ma przyjaciółkę, satysfakcjonującą ją ale niezbyt wymagającą pracę, bogatą rodzinę. Jest w tym idealnym miejscu, aby móc skupić się na wewnętrznych rozterkach. Te zaś w dużej mierze skupiają się na narzekaniu i opisywaniu braku poczucia własnej wartości, co w pewnym momencie robi się po prostu nudne.
Choć romans w tej książce jak najbardziej jest i jest jej istotną częścią, to na całe szczęście „Winna” erotykiem nie jest i autorka raczej unika dokładnych opisów zbliżeń. Kładzie za to nacisk właśnie na wspomniane już przeze mnie wnętrze Wendy… co też nie wypada wybitnie, ale z dwojga złego, chyba wolę taką opcję.
Czytając, dość długo zastanawiałam się, do czego to wszystko prowadzi. No bo niby Wendy coś tam robi, coś przepracowuje, ale jednak opis z tyłu okładki sugerował mi jakąś konkretniejszą akcję? Jakąś tajemnicę? Walkę o bliskich? A ten wątek dość długo się jednak nie pojawia, a przynajmniej – nie wprost. A gdy już do niego dochodzimy to wyskakuje wręcz jak Filip z konopi. Przynajmniej ja miałam takie poczucie, nawet jeśli narracja do pewnego stopnia do zapowiadała. Myślę, że pod kątem rytmicznym nie wypadło to najlepiej, nie zrobiło takiego wrażenia, jak zrobić powinno, ale jednocześnie… po prostu się zaskoczyłam. A to już jakaś zaleta.
Koniec końców, „Winną” najchętniej oceniłabym mianem neutralnej książki. Właściwie takiej, jakiej chciałam. Zwykłej, codziennej. Wcale nie dobrej i nie wartej zapamiętania, ale na tyle lekkiej, że można ją spokojnie czytać w zatłoczonym autobusie. Jeśli czegoś takiego szukacie to po tę książkę można sięgnąć. Pod warunkiem oczywiście, że nie macie dosyć wiecznie narzekających na swoją nieudolność życiową, szarych myszek.  


niedziela, 26 stycznia 2020

Niebo ze stali: Wozacy muszą odzyskać swój dom



Czerwone Szóstki mają pomóc Wozakom przedostać się przez góry na ich rodzinną wyżynę, gdzie Verdanno mają stoczyć walkę z tymi, którzy lata temu odebrali im dom. W tym samym rejonie dochodzi do regularnych, tajemniczych morderstw, nad którymi zastanawia się Kenneth-lyw-Darawyt. W tym samym czasie Daghena oraz Kailean, odgrywając rolę wozackiej książniczki i jej służącej, mają dostać się do posiadłości okolicznego hrabiego. Mają pomóc Szczurom rozwiązać sprawę ginących w górach ludzi.

Tytuł: Niebo ze stali
Tytuł serii: Opowieści z meekhańskiego pogranicza
Numer tomu: 3
Autor: Robert M. Wegner
Liczba stron: 624
Gatunek: high fantasy
Wydanie: Powergraph, Warszawa 2012
Po dwóch dość obszernych tomach opowiadań, przyszedł czas na powieść, która połączy rozpoczęte wcześniej wątki. „Niebo ze stali” jest więc pierwszym dłuższym, jednolitym tekstem Wegnera z tej serii i muszę przyznać, że sprawdza się co najmniej znakomicie. Nie tylko pod kątem fabularnym. Rytm, narracja, bohaterowie – w tej powieści gra właściwie wszystko.
Nie wszyscy bohaterowie z części poprzednich występują jednak w tej odsłonie „Opowieści…”. Wegner łączy wątki z opowiadań z tomu pierwszego i drugiego, spotykając ze sobą postacie z północny i wschodu Imperium. Jednocześnie przez lwią część powieści dostajemy dwie główne narracje. Pierwsza należy do Kailean, druga do Kennetha. I jedna, i druga postać ma osobny wątek, które oczywiście z czasem zazębiają się i łączą w jeden.
Jak część z Was pewnie wie, niekoniecznie przepadam za mocnym militaryzmem w powieściach. Interesuje mnie raczej wynik starcia, niż sam jego przebieg. Uzbrojenie, formacje, sposób machania mieczem… to nie jest coś, co mnie szczególnie fascynuje. Ta część zaś jest bardzo militarna: w końcu Wozacy właśnie zmierzają na wojnę, a północne opowiadania też często opisywały starcia. Mimo tego, Wegner tym razem naprawdę długo był w stanie utrzymać moją uwagę. Odnoszę wrażenie, że wie o czym pisze, przekazuje istotne informacje i nie pozwala się w tym wszystkim zgubić. Nawet sama wędrówka przez góry była dla mnie interesująca, a przecież… przez pierwszą część książki bohaterzy po prostu idą.
Wynika to chyba w dużej mierze z zachowania naprawdę bardzo dobrego tempa. Gdy jest szansa, że znudzimy się danym wątkiem,. Wegner urywa go w możliwie najciekawszym momencie, aby przejść do innego bohatera. Z czasem zaczyna wręcz skakać po narracjach, ale robi to w sposób wymierzony i bardzo czytelny – nie ma więc tu mowy o chaosie. Tego po prostu potrzebowała historia, więc… zrobił to. I już.
Znów przypomniało mi się, jak dobry w prowadzeniu narracji jest ten autor. Jego styl jest niezbyt artystyczny, ale w odpowiednich momentach potrafi budować napięcie, a niektóre podsumowania i porównania są naprawdę zapadające w pamięć. Nie oszukujmy się, na pewno spore znaczenie ma tu jego wiedza. Wegner naprawdę wie o czym pisze, gdy przedstawia nam świat przedstawiony.
I właśnie chyba z tego powodu bardzo łatwo jest w tę historię uwierzyć. Mimo wymyślonego świata, autor podchodzi do swoich postaci w bardzo realistyczny sposób. W tym świecie koń nie będzie uciekał przez siedem dni czy nocy. Pies nie będzie szukał wody, gdy nie jest spragniony. Magia nie wywoła ot tak sobie zbawiennego deszczu. To ograniczenia, a nie możliwości budują dobrą historię i Wegner chyba po prostu zdaje sobie z tego sprawę.
Najzwyczajniej w świecie nie mam tej książce absolutnie nic złego do zarzucenia. Przeciwnie, czuje się w pełni usatysfakcjonowana lekturą. Niełatwo trafić na tak dobre i dojrzałe high fantasy. Dlatego po prostu polecam. Warto sięgnąć i sprawdzić, szczególnie, że mimo sporej ilości nagród, autor wciąż sporej ilości czytelników jest nieznany. A Sapkowski naprawdę nie jest jedynym polskim twórcą, który potrafi stworzyć wyjątkowe uniwersum.

* * *


Słońce wschodziło, oślepiając i jego, i And'ewersa, choć kowal ledwo zmarszczył brwi.
– Mógłbyś choć udawać, że cię razi.
– Gdy godzinami wpatrujesz się w palenisko, czekając, aż żelazo przybierze odpowiednią barwę, oczy się przyzwyczajają.
– To jak określisz tę barwę?
– Za gorące, musi ostygnąć.
Fragment „Nieba ze stali” Roberta M. Wegnera



czwartek, 23 stycznia 2020

Festiwale wyklęte: muzyczny Kołobrzeg i Zielona Góra w latach 80.





W PRLu na scenie muzycznej królowały cztery festiwale. Dwa z nich – kołobrzeski i zielonogórski – zaczęły odchodzić w niepamięć. Bartosz Żurawkiecki próbuje dotrzeć do uczestników tych imprez i przeanalizować ich historię.

Tytuł: Festiwale Wyklęte
Autor: Bartosz Żurawiecki
Liczba stron: 400
Gatunek: reportaż
Wydanie: Krytyka Polityczna, 2019
Ostatnio odczuwam dość duże braki w mojej wiedzy, jeśli chodzi o ogólną, powszechną, polską kulturę. Nie oszukujmy się – nie jestem szczególnie zainteresowana naszą sceną muzyczną, brakuje mi też wiedzy z dziedzin sztuk plastycznych i teatralnych. „Festiwale wyklęte” Żurawieckiego potraktowałam więc jako możliwość rozwinięcia swojej świadomości, połączone z poznaniem jakiegoś reportażu. Nie czytam ich często, ale choćby przez wzgląd na moje wykształcenie czasem „wypadałoby”, abym po jakiś sięgnęła. Oceniam więc tę książkę jako kompletny, muzyczny laik – wydaje mi się, że to warto zaakcentować na samym początku.
Jako, że z Krytyką Polityczną nie miałam jeszcze nic wspólnego to byłam naprawdę mile zaskoczona tym, jak „Festiwale wyklęte” zostały wydane. Może nie mają twardej oprawy, ale grafika okładki dobrze oddaje ducha książki, a wewnątrz znajdziemy naprawdę wiele adekwatnych zdjęć, które już same w sobie są w moim odczuciu całkiem cenne. Zebranie fotografii ze starych czasopism wymaga w końcu sporo pracy.
Sam reportaż Żurawieckiego ma zaś całkiem sensowną konstrukcję. Autor przedstawia nam obydwa festiwale, a następnie powoli wędrujemy razem z nim przez kolejne ich odsłony. Jednocześnie w samej narracji Żurawiecki sam od siebie przedstawia nam głównie suche fakty (czasem w jasny sposób dodając swoje zdanie na dany temat, dzięki czemu tekst wypada naturalniej). Komentarz i ubarwianie rzeczywistości zostawia zaś świadkom imprezy. Uczestnikom, muzykom, organizatorom. Daje nam poznać ich zdanie i ich perspektywę, a to w moim odczuciu przy takim – jakby nie patrzeć – historycznym zadaniu jest bardzo istotne. Ponadto dzięki temu naprawdę widać ilość pracy włożoną w stworzenie tej książki.
Poza zdjęciami i komentarzem świadków dostajemy też często fragmenty piosenek, w wielu przypadkach już zapomnianych przez młode pokolenie. Nic dziwnego: większość z nich przesycona jest ówczesną propagandą i raczej nikt ich dziś śpiewać już nie będzie. To też był zdecydowanie sympatyczny element „Festiwalów wyklętych”.
Jak to jednak w przypadku tego typu dzieł bywa, człowiek bez wiedzy na dany temat może się z czasem znudzić i tak też było w moim przypadku. Chociaż poznanie polskiego świata muzyki z lat 70. czy 80. było całkiem fascynujące na samym początku to „Festiwale wyklęte” są trochę kronikarską robotą. Ilość nazwisk, czy dat prędko zaczęła mnie nieco przytłaczać i przyłapywałam się na tym, że wodzę wzrokiem za tekstem, tylko po to, by wyłapać dziwactwa naszego starego systemu, czy ciekawostki związane z życiem w tamtych czasach. To, kto występował, kiedy i gdzie przy takiej ilości informacji najzwyczajniej w świecie przestawało mnie interesować.
Absolutnie nie oznacza to jednak, że „Festiwale wyklęte” są książką złą. Autor pisze o temacie stosunkowo lekko, bez nadmiernego patetyzmu, ze swobodą opowiadając nam historię festiwali. Poza tym osobiście czuję, że od lektury dostałam to, czego chciałam. Czegoś się jednak dowiedziałam, a jeśli będę chciała sobie przypomnieć, czy znaleźć jakieś fakty, nic nie stoi na przeszkodzie, by do tej lektury wrócić. Reportaż Bartosza Żurawieckiego nie jest więc, jak każda książka, lekturą dla każdego, ale wydaje mi się, że osoby zainteresowane tematyką muzyki i PRLu powinny w niej odnaleźć coś dla siebie. Żałuję jedynie, że nie jestem w stanie ocenić samych faktów przedstawionych w „Festiwalach wyklętych” pod kątem merytorycznym. Niestety, na to w tej chwili brakuje mi wiedzy.



Za możliwość przeczytania książki dziękuję portalowi czytampierwszy.pl!
Czytam i recenzuję na CzytamPierwszy.pl

niedziela, 5 stycznia 2020

Ukojenie: Ostatnie spotkanie ze Strefą X




Strefa X nigdy nie odkryje swojej prawdziwej twarzy. Mimo to ostatnia ekspedycja próbuje dowiedzieć się o niej jak najwięcej. Czym w ogóle jest to tajemnicze miejsce i skąd się wzięło?

Tytuł: Ukojenie
Tytuł serii: Southern Reach
Numer tomu: 3
Autor: Jeff VanderMeer
Tłumaczenie: Bartosz Czartoryski
Liczba stron: 400
Gatunek: weird fiction
Wydanie: Otwarte, Kraków 2014
Właściwie naprawdę nie wiem, o czym mam w przypadku „Ukojenia” VanderMeera pisać. Dwa poprzednie tomy z trylogii „Southern Reach” naprawdę przypadły mi do gustu. Pierwszy był ekologicznym horrorem, drugi korporacyjnym thrillerem, a obydwa dzieła zostały utrzymanie w tonie dziwności na tyle dziwnej, by były ciekawe, ale na tyle normalnej, by do pewnego stopnia dało się je zrozumieć. Miały konkretnego bohatera i dość angażujący rozwój akcji, sprawiając, że jako czytelnik po prostu chętnie śledziłam losy wydarzeń.
Niestety, w ostatnim tomie sytuacja wyglądała nieco inaczej, przynajmniej dla mnie. Autor, zamiast skupiać się na jednym wątku, prowadzi kilka na raz. Wszystkie wynikają z części poprzednich i przynajmniej w teorii powinny dobrze zgrywać się w całość, ale osobiście prędko zaczęłam odnosić wrażenie, że te historie do niczego nie prowadzą. Że VanderMeer i tak nie da mi satysfakcjonującego rozwiązania akcji i że właściwie z każdą chwilą ta historia interesuje mnie coraz to mniej.
Mój problem z „Ukojeniem” leży więc właśnie w samej konstrukcji powieści i pewnemu poczuciu beznadziei w trakcie lektury, szczególnie, że faktycznie rozwiązanie akcji nie dało mi odpowiedzi na tą całą dziwność całej trylogii. Doskonale wiem, że niektórym czytelnikom to może odpowiadać, ale im więcej poznaje weird fiction tym bardziej uświadamiam sobie, że pewnego poziomu absurdu po prostu nie potrafię przeskoczyć tak, aby móc czerpać wystarczającą radość z lektury.
Pod kątem językowym ta książka jest po prostu kolejną powieścią VanderMeera. Poprawna i niezbyt wymyślna, jeśli weźmiemy pod uwagę tylko konstrukcje zdań, właściwie nie może być inna. Naprawdę nie wiem, co wyszłoby z „Ukojenia” gdyby autor poza konstruowaniem dziwnego świata tworzył także dziwny język. Dzięki temu książkę – przynajmniej pozornie – czyta się lekko i szybko, aczkolwiek muszę przyznać, że ja sama lekturę męczyłam (tak, to zdecydowanie odpowiednie słowo) bardzo długo. Gdy ją odkładałam, absolutnie nie miałam ochoty do niej wracać, nawet jeśli niektóre z przedstawionych przez VanderMeera scenek naprawdę mi się podobały.
Właściwie to jest to, co pamiętam z „Ukojenia”. Pojedyncze, często dziwaczne sceny, które mimo wszystko mają sporo uroku. Strefa X to miejsce z niezwykłym klimatem. Do pewnego momentu ciekawiła mnie też historia latarnika (notabene, obecnego na polskiej okładce), ale jak już wspominałam, im dłużej tę książkę czytałam, tym mniejszą miałam na nią ochotę.
Ukończyłam trylogię VanderMeera z pewnym smutkiem. Nie dlatego, że zakończyła się świetna historia, a dlatego, że ostatni tom absolutnie nie dał mi tego, czego chciałam. Nudziłam się, męczyłam i czasem zachodziłam w głowie, czemu poprzednie części tak bardzo mi się podobały. Cóż, najwyraźniej po prostu tym razem poziom dziwności literatury tego autora po prostu mnie przerósł. Z resztą, chyba nie po raz pierwszy.


* * *

Czasem inni ludzie dają ci swoje światło, które – jeśli nikomu na nich nie zależy – może przygasać i być ledwie widoczne. Dlatego że dali go za dużo i nic nie zostało dla nich.
Fragment „Ukojenia” Jeffa VanderMeera




Nomida zaczarowane-szablony