czwartek, 31 października 2019

Gorączka Ciboli: James Holden w roli mediatora


Stworzone na Wenus pierścienie dały ludzkości możliwość odwiedzenia innych systemów. Po odnalezieniu nadającej się do życia planety, natychmiast zostaje wysłana tam misja badawcza. Nowa Ziemia jest już jednak zamieszkana przez uciekinierów z Ganimedesa. Sytuacja prędko staje się napięta i James Holden zostaje wezwany w roli negocjatora.



Tytuł: Gorączka ciboli
Tytuł serii: Ekspansja
Numer tomu: 4
Autor: James S. A. Corey
Tłumaczenie: Marek Pawelec
Liczba stron: 596
Gatunek: space opera
Wydanie: Mag, Warszawa 2018
Kosmos jest olbrzymi. Portale stworzone w poprzedniej części umożliwiają jednak dotarcie nawet do odległych miejsc. To sprawia, że tytuł serii – „Ekspansja” – nabiera nowego wymiaru. Choć trzeci tom serii wypadł nieco słabiej, naprawdę czekałam, aby sięgnąć po „Gorączkę Ciboli”. Naprawdę lubię zarówno świat przedstawiony w tej serii, jak i załogę Rosynanta. Nie mogłam więc nie wrócić do ekipy Jamesa Holdena. Przyznam, że odczułam w tej części nieco mniej dłużyzn w porównaniu do tomu trzeciego, jednak powiedziałabym, że pod względem poziomu tej powieści i tak bliżej jest do „Wrót Abaddona” niż do poprzednich tomów.
W tej części autorzy rezygnują z latania po kosmosie i odkrywania nowych miejsc na rzecz skupienia fabuły tylko w jednej lokacji. Rosynant „parkuje” na orbicie Nowej Ziemi. Ekipa Rosynanta prędko dzieli się na pół i właściwie przez całą książkę obserwujemy trzy grupy. Pierwsza to ta znajdująca się na powierzchni planety. Druga – to ta na Rosynancie, trzecia – to osoby przebywające na statku wysłanego przez ONZ. Jak w każdej części autorzy wprowadzają też nowe postacie. Tym razem jest to uciekinier z Ganimedesa, Basia Merton (którego syna poznaliśmy w poprzednich tomach), pani naukowiec Elvi Okoye oraz Dmitri Havelock, zastępca szefa ochrony.
Z tej trójki najbardziej chyba przypadła mi do gustu Elvi. Wydała mi się najbardziej przyjemną i barwną postacią. Nie mogę jednak oszukiwać: trochę męczy mnie wprowadzanie w każdym tomie nowych bohaterów, którzy znikają (lub jest ich bardzo niewiele) w kolejnych częściach. Rozumiem, że kosmos jest olbrzymi i wprowadzanie takich postaci ma jak najbardziej sens, ale przez to historia traci swego rodzaju ciągłość. Szczególnie, że niektórzy z tych bohaterów działają lepiej, inni gorzej… a ja czytam tę serię głównie dla ekipy Rosynanta, a nie postaci pobocznych. Szczególnie, że w tej części postacie drugoplanowe (nie tylko te z narracji) wydały mi się stosunkowo schematyczne i przewidywalne.
Ponadto odnoszę coraz to większe wrażenie, że James Holden naprawdę zbyt często jest w samym sercu zdarzeń. To wręcz aż nienaturalne. Rozumiem, że taka jest specyfika gatunku, jednak nie narzekałabym, gdyby choć raz jego miejsce zajął Alex, czy Amos, raczej spychani na drugi plan. Kapitan nie zawsze musi przecież pełnić rolę lidera, zwłaszcza że wcale nie jest najciekawszą postacią z tej ekipy.
Samą fabułę po prostu przyjmuję do siebie. Trzymała się kupy, była czymś nieco innym niż w częściach poprzednich. Nie czułam znużenia obecnego przy „Wrotach Abaddona”, bawiłam się całkiem dobrze, ale nie sądzę, by przedstawiona historia wnosiła nową jakość do fantastyki naukowej. O zasiedlaniu nowych planet mieliśmy przecież już niejedno dzieło.
Mimo pewnych wad, ja dalej tę serię po prostu lubię. To dobra, trzymająca pewien poziom rozrywka, którą czyta się szybko, ale bez uczucia infantylizacji tekstu. Jestem zadowolona z lektury i mam nadzieję, że cykl utrzyma przynajmniej ten poziom w kolejnych częściach.

* * *


– Polecę na górę następnym promem, tato – powiedziała w końcu, patrząc mu w oczy. – Lecę na górę. Kiedy James Holden zmusi ich, żeby pozwolili odlecieć Barbapiccoli, polecę z nim. Z Pallas będę mogła złapać transport na Ceres. Mama zadzwoniła do swojego byłego mentora w CUMA, żeby załatwił mi przesłuchanie do programu medycznego w Hadrianie na Lunie.
Basia poczuł się tak, jakby ktoś uderzył go pięścią w splot słoneczny. Ból w brzuchu uniemożliwił mu oddychanie.
– Polecę, tato.
– Nie – odpowiedział. – Nie polecisz.
Fragment „Gorączki Ciboli” Jamesa S. A. Coreya


poniedziałek, 28 października 2019

Fantastyka na ekranie - „Carnival Row” i „Alita: Battle Angel” to nie są dobre dzieła


 Fantastyka na ekranie niekoniecznie wypada dobrze. Nie dość, że jest po prostu stosunkowo trudnym gatunkiem to na dodatek jest po prostu kosztowna. Efekty specjalne muszą w końcu dobrze wyglądać, a w takich dziełach ich nie brakuje. Niemniej, każde dobre dzieło tego typu przyjmę z otwartymi ramionami.
Niestety, dwa tytuły, o których dziś Wam powiem moich oczekiwań po prostu nie spełniły. I to do tego stopnia, że najzwyczajniej w świecie ich nie skończyłam. Czemu? O tym niżej!


Carnival Row (sezon 1)
Znalezione obrazy dla zapytania: carnival row poster"Orlando Bloom (jako Rycroft) i Cara Delevingne (jako Vignette) w obsadzie sugerowali, że trochę pieniędzy na ten serial jednak poszło. „Carnival Row” to produkcja Amazona. Przenosi nas do świata, w którym ludzie żyją razem z innymi rasami. Konflikt polega na tym, że do niedawna dwa światy – ludzki i magiczny – były rozdzielone. Z powodu wojny inne rasy szukają schronienia pod ludzkim dachem, co wywołuje powszechny sprzeciw. Akcja rozgrywa się głównie w mieście przypominającym Londyn z okresu rewolucji parowej. Motyw wprawdzie wyświechtany, jednak osobiście lubię samą steampunkową estetykę, do której produkcja nieco nawiązuje, więc to akurat problemem dla mnie nie jest.
W moim odczuciu ten serial był po prostu niemożliwie wtórny już od pierwszych chwil. Konflikt ludzie kontra inne rasy, jakieś nawiązania do Lovcrafta w związku ze śledztwem, ten XVIII-wieczny Londyn… to motywy, które w fantasy były wałkowane już setki razy. Być może dla osób, które nie czytają książek coś takiego będzie nowością, bo jak wspominałam na wstępie, fantastyka jest droga w produkcji i wiele w serialach tego nie ma. Dla mnie jednak, jako starego wyjadacza gatunku, nie ma w świecie przedstawionym „Carnival Row” nic ciekawego.
Ponadto główna bohaterka była dla mnie najzwyczajniej w świecie nie do zniesienia. To ten typ „silnej babki”, która nieustannie ma się za ofiarę. Bezustannie podejmuje złe decyzje i obwinia za to cały świat. Próbuje być ostra, próbuje pokazać swoją feministyczną moc i siłę… ale ugh, jak ja bardzo nie lubię takich postaci. Pisanych jakby na siłę, wiecznie niezadowolonych z życia, które nie potrafią sensownie spojrzeć na sytuacje. Rycroft nie jest może doskonały, ale przynajmniej nie irytował mnie do tego stopnia. Poza tym chociaż aktorka ją grająca, Cara, jest naprawdę piękną kobietą, to coś w jej spojrzeniu najzwyczajniej w świecie mnie odrzuca.
Linia fabularnia zdecydowanie nie dawała czadu. Całość zdaje się być sklejona na siłę. Tak byle wcisnąć tu wojnę, byle był konflikt, byle było śledztwo i tajna organizacja. Bez szczególnej głębi, czy kreatywności albo pomysłu na siebie.
Chyba jedynym pozytywnym aspektem tej historii był dla mnie wątek Imogen Spurnrose (Tamzin Merchant), szlachcianki, pozornie pustej i głupiutkiej, która jednak próbuje samodzielnie ratować rodzinny majątek. Być może nie była to historia idealna, ale przynajmniej miała nieco przyjemniejszy ton.
Nie polecam, jeśli choć odrobinę „siedzicie” w fantasy, nawet mimo tego, że serial wizualnie nie wygląda źle. Sama odłożyłam ostatnie 2-3 odcinki na później i po prostu do niego nie wróciłam.



Alita: Battle Angel
Znalezione obrazy dla zapytania: alita battle angel poster"
Gdybym była młodsza, istnieje spora szansa, że uwielbiałabym tę produkcję. Wysokobudżetowy film, młodociani bohaterowie i akcja – podejrzewam, że wielu nastolatków tę historię po prostu kupi. Ja najzwyczajniej w świecie chyba jestem na tę produkcję za stara.
Historia opowiada o Alicie (Rosa Salazar), cybernetycznej nastolatce, której części zostały znalezione przez dr Ido (Christoph Waltz) na olbrzymim wysypisku. Dziewczyna nie pamięta swojej przeszłości i stopniowo stara się ją odkryć.
Być może sam ogólny pomysł na historię nie byłby zły gdyby nie bardzo młodzieżowe motywy. Ten film naprawdę wygląda dobrze, ale przez ilość młodzieżowego romansu, łamania zasad wyznaczonych przez rodziców i stosunkowo toporne światotworzenie najzwyczajniej w świecie nie byłam w stanie przez ten film na spokojnie przebrnąć. Nawet paczka Pringelsów oraz gorąca czekolada nie uratowały seansu. Udało mi się dobrnąć może do 1/3. Być może „Alita” sprawdzi się w trakcie spotkania ze znajomymi oraz jako seans dla młodzieży (i/lub osób, które takie klimaty po prostu lubią). Ja się po prostu znudziłam.

piątek, 25 października 2019

Pierwsze słowo: Zebrane opowiadania Marty Kisiel




Co trzeba mieć w głowie, aby pisać tak jak Marta Kisiel? Z odpowiedzią na to pytanie przychodzi zbiór jedenastu opowiadań autorki, w tym sześć zupełnie nowych i wcześniej nie publikowanych. Będzie o śmierci, Lichotce, rodzicielstwie, bohaterach fantastycznych i wielu innych tematach, które w jakiś sposób zainteresowały ałtorkę.

Tytuł: Pierwsze słowo
Autor: Marta Kisiel
Liczba stron: 320
Gatunek: zbiór opowiadań fantasy
Wydanie: Uroboros, Warszawa 2018
Kontynuuje swoją przygodę z twórczością Marty Kisiel. Tym razem zabrałam się za „Pierwsze słowo”. Tytułowy tekst tego zbioru opowiadań zdobył w tym roku Nagrodę Janusza A. Zajdla, a że staram się przynajmniej te odznaczone teksty czytać to po tę książkę po prostu musiałam sięgnąć.
Na początku warto zwrócić uwagę, że dwa z obecnych wewnątrz tekstów – „Dożywocie” i „Szaławiłę” – fani pani Kisiel na pewno znają. To na bazie pierwszego z tych opowiadań wyrósł cykl o tym samym tytule. Drugi tekst (z resztą, też nagrodzony Zajdlem) znalazł się w rozszerzonym wydaniu pierwsze części. Sama znałam już obydwa teksty, niemniej, nie uważam tego za wadę zbioru. Jeśli dobrze rozumiem, jego założeniem było wydanie w jednej książce wszystkich opowiadań autorki i cóż, te teksty, bądź co bądź, też są opowiadaniami. Wydaje mi się jednak, że warto to zaznaczyć.
Z pozostałych dwunastu utworów cztery zostały także wydane w innych miejscach, na przestrzeni lat 2006-2012. Było to jednak na tyle dawno, że młodzi czytelnicy Kisiel prawdopodobnie przynajmniej części z nich nie znają,  a ponieważ trzy z nich pojawiły się w prasie to dostęp do tych dzieł teraz jest dość ograniczony.
Skoro omówiłam już wcześniejsze publikacje i to, gdzie teksty można było znaleźć, muszę przejść do samej treści opowiadań. W skrócie określiłabym je jako po prostu miłe. Przyjemne i sympatyczne, dobre na chwilę relaksu po ciężkim dniu pracy, albo świetnie sprawdzające się w komunikacji miejskiej. Powiedziałabym jednak, że dalej to „Dożywocie” (jako opowiadanie i powieść) jest najbardziej przeładowanym żartami dziełem Marty Kisiel, jakie znam (poza tymi książkami czytałam jeszcze „Nomen omen”). Pozostałe teksty, choć żarty i grę słów jak najbardziej zawierają to raczej nie w aż takiej ilości.
Drugim tekstem pod kątem ilości żartów w tym rankingu byłoby chyba opowiadanie „Nawiedziny”. Opowiada ono o drobnej przygodzie w domu publicznym, osadzonym w świecie fantasy. Więcej może nie będę zdradzać. Wydaje mi się jednak, że już taka krótka zapowiedź sugeruje z czym czytelnik może mieć do czynienia, zwłaszcza, jeśli Martę Kisiel zna.
Pierwszy z tekstów w zbiorze, „Rozmowa dyskwalifikacyjna” to autorski debiut i przyznam, że jak na taki wypada naprawdę przeuroczo. W lekki sposób definiuje on to, jak wygląda „rynek” bohaterów fantastycznych. Ciekawy pomysł, podany w żartobliwy sposób – czego można chcieć więcej przy lekturze na wieczór?
Kisiel nie boi się też tematyki śmierci. „Przeżycie Stanisława Kozika” opowiada o zapomnianym przez świat mężczyźnie, którego odejścia nikt nie zauważył. W „Jadeicie” dostajemy zaś odrobinę kryminału. „W zamku tej nocy…” jest tekstem, który mocno nawiązuje do (chyba lubianej przez autorkę) epoki romantyzmu.
Nagrodzone Zajdlem opowiadanie, „Pierwsze słowo” oraz poprzedzający go w zbiorze „Cały świat Dawida” to zdecydowanie najbardziej poważne teksty, strojące (moim zdaniem) nieco bliżej realizmu magicznego, niż fantasy. Zwłaszcza to tytułowe zwraca na siebie uwagę, ale obydwa dzieła uderzają w tematykę rodziny i rodzicielstwa, skupiając się na problemach i pewnych patologiach, które mogą w nich występować. Wyróżniają się tym na tle innych, lekkich i żartobliwych opowiadań. W pewnym sensie podobną tematykę porusza też „Miasto motyli i mgły”, choć w porównaniu do „Pierwszego słowa” i „Całego świata Dawida” ma w sobie więcej elementów fantastycznych, przez co łatwiej traktować je jak baśń.
Dodać muszę, że naprawdę lubię tę oprawę graficzną. Uwielbiam czaszkowo-kwieciste motywy, które przy okazji naprawdę dobrze pasują do zbioru. Kolorystyka też łapie za oko i gdy czytałam powieść poza domem, dostałam kilka zapytań o to, czym jest ta ładna książka. Nie tylko od fanów fantastyki. Nie jest to wprawdzie nic, co wpływa na odbiór samej treści, ale na pewno miło jest mieć na półce ładne książki.
Koniec końców, „Pierwsze słowo” jest zbiorem przyjemnym i łatwym w czytaniu, poruszające sporo ciekawych motywów. Jest różnorodnie, trochę zabawnie, ale autorka nie unika trudnej tematyki. Niemniej, nie są to na pewno tekstu, które na zawsze utkną mi w pamięci. Powiedziałabym, że po ten zbiór mogą swobodnie sięgać dwie grupy osób. Po pierwsze – co chyba jasne – czytelnicy Marty Kisiel. Po drugie – osoby szukające lekkiej lektury w fantastycznych klimatach, którym nie w smak jest w danej chwili czytanie długiej powieści.

* * *


Za bramą stała kobieta w budce i prostej sukni, zupełnie takiej, jaką na co dzień nosiła mama, i patrzyła z uśmiechem na bosego malca w białej koszulinie. Pomachała mu, a potem położyła palec na ustach.
– Lepiej wracaj do łóżka, szkrabie – usłyszał jej szept. – Noc nie jest dla żywych.
A gdy Davyn mrugnął, już jej nie było.
Fragment „Miasta motyli i mgły” Marty Kisiel



Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu Uroboros!


wtorek, 22 października 2019

Ujarzmienie: Sekrety korporacji zarządzającej Strefą X



Tajemnic Strefy X nie da się w pełni zgłębić. To jednak nie oznacza, że nikt nie próbuje. Po dwunastej wyprawie do siedziby Southern Reach, organizacji zajmującej się tym miejscem, zostaje wysłany Kontroler. Mężczyzna zajmuje miejsce dyrektora, jednak to nie zarządzanie jest jego zadaniem. John Rodriquez, bo tak w rzeczywistości się nazywa, ma odkryć, co wydarzyło się w trakcie ostatniej wyprawy, rozmawiając z zamkniętą w celi Biolożką.

Tytuł: Ujarzmienie
Tytuł serii: The Southern Reach
Numer tomu: 2
Autor: Jeff VanderMeer
Tłumaczenie: Anna Gralak
Liczba stron: 400
Gatunek: weird fiction
Wydanie: Otwarte, Kraków 2014
Trylogia „Sounthern Reach” jest doprawdy wyjątkowa. „Ujarzmienie”, tak samo jak tom poprzedni, to wprawdzie niedługa, ale przeładowana treścią powieść, która przede wszystkim wzbudza niepokój. Tym razem jednak, w przeciwieństwie do „Unicestwienia” autor trzyma czytelnika z dala od samej Strefy, skupiając się na działaniu równie tajemniczej korporacji.
„Ujarzmienie” to książka utrzymana gdzieś poza czasem i rzeczywistością. Nie wszyscy mają w niej imiona. Strefa X gdzieś istnieje, ale gdzie dokładnie? To nie jest w pełni wypowiedziane. Bohaterowie niby istnieją, niby mają swoje charaktery i przeszłość… ale przez klimat niepewności kreowany przez VanderMeera właściwie nie wiemy, w co do końca wierzyć. To sprawia, że „Ujarzmienie” naprawdę może fascynować, tak samo jak tom pierwszy. Warto jednak zwrócić uwagę, że to absolutnie nie jest trylogia dla każdego: powieści tego autora mają, mimo wszystko, dość wysoki próg wejścia.
W „Unicestwieniu” dostaliśmy horror ekologiczny. W „Ujarzmieniu” zaś autor serwuje nam coś bliższego thrillerowi korporacyjnemu. To na organizacji i ludziach w niej pracujących skupia się nasza uwaga, choć oczywiście Strefa X cały czas jest gdzieś w tle. To ona jest źródłem tajemnic i niepewności. Gdyby jej nie było, nie byłoby w końcu Southern Reach.
Ponownie autor serwuje nam stosunkowo trudną treść w sposób bardzo, bardzo prosty. Zdania Jeffa VanderMeera są raczej krótkie i klarowne. Na dodatek wydanie Otwartego może poszczycić się dość dużą czcionką. Dlatego jeśli czytelnik po prostu do książki przysiądzie, powinien być w stanie szybko ją pochłonąć. Czy jednak w pełni zrozumie całość? Czy podejście autora do kreowania świata będzie mu odpowiadać? Na to odpowiedzieć nie jestem w stanie. Wszak to weird fiction. Taką literaturę po prostu trzeba lubić, nie bojąc się tego, że czasem autor wyprowadzi nas na manowce dziwności.
Dodać muszę, że uwielbiam oprawę graficzną całej trylogii. Jest… psychodeliczna. Pasująca do treści i skupiająca uwagę. Wbrew pozorom obecne na ilustracji króliki naprawdę mają znaczenie. Więcej jednak zdradzać nie będę. Ich tajemnicę najlepiej odkryć samodzielnie.
Nie wiem, który z tych dwóch tomów lubię bardziej. „Unicestwienie” było mi w pewnym sensie bliższe. Anomalie przyrodnicze bardziej przemawiają do moich emocji. Niemniej, chyba jednak wolę Kontrolera od Biolożki, jeśli chodzi o charakter postaci. John to konkretny facet po przejściach, który dostał do wykonania naprawdę niewdzięczną robotę i chcąc nie chcąc, musi ją wykonać.
Trzeci tom „The Southern Reach” już na mnie czeka. Choć podejrzewam, że autor zostawi mi więcej pytań, niż odpowiedzi to niewątpliwie już wkrótce się za niego zabiorę. A tę książkę naprawdę polecam odważnym, którym do gustu przypadł tom pierwszy trylogii.

* * *


– O co chodzi z tą myszą, z tą rośliną? – spytał surowo Kontroler, żeby sprawdzić, jaką wywoła reakcję. – Czy to też pomnik?
Roślina i mysz nadal znajdowały się w doniczce, jeszcze nie wyskoczyły, żeby rzucić im się do gardeł, mimo że Haysu przez całe spotkanie nie spuszczała ich z oka. Za to Whitby nie zaszczycił ich nawet spojrzeniem, wyglądał jak kot gotów skoczyć w przeciwną stronę przy najmniejszej oznace nieuchronnego zagrożenia stwarzanego przez tę doniczkę.
– Nie, niezupełnie – przyznała po chwili Grace. – Dyrektorka próbowała ją zabić.
– Co?
– Roślina nie chciała umrzeć.
Powiedziała to z pogardą, jakby złamanie naturalnej kolei rzeczy nie było cudem, lecz afrontem.


Fragment „Ujarzmienia” Jeffa VanderMeera

sobota, 19 października 2019

„Pytaj albo milcz, ale zawsze słuchaj, o czym mówią ludzie.” O Jarosławie Grzędowiczu



Choć nie napisał zbyt wiele, jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych twórców polskiej fantastyki. Mimo tego zaczęłam go czytać stosunkowo późno, bo (jeśli pamięć mnie nie myli) uczęszczałam wtedy do szkoły średniej. Nie zmienia to faktu, że Jarosław Grzędowicz stał się dla mnie jednym z ważniejszych polskich twórców. Głównie dlatego, że był jednym z pierwszych osób z naszego rodzimego fandomu, którym się zainteresowałam.
Teraz, po tych paru latach, mam za sobą już cały jego dorobek. Dziś więc post poświęcony temu panu: zarówno jego twórczości, życiu, jak i mojej „relacji” z jego dziełami.

Jak go poznałam?
Po raz pierwszy o tym panu usłyszałam… grając w League of Legends. To było gdzieś na przełomie gimnazjum i liceum. Razem ze znajomymi mieliśmy stworzyć sobie drużynę rankingową (bardziej dla fanu, niż „na serio”) i szukaliśmy dla niej nazwy. Wtedy padła propozycja związana z „Panem Lodowego Ogrodu”, bodajże – Drakkainen. Zostało mi wyjaśnione skąd wzięło się to słowo. Dowiedziałam się wtedy, że tylko ci „ogarnięci” ludzie będą wiedzieć o co chodzi i usłyszałam, że po cykl Grzędowicza powinnam sięgnąć.
Ale jak to bywa, książek jest zawsze dużo, a wtedy nie miałam zbyt wielu funduszy na kupowanie nowych. W związku z czym po ten cykl sięgnęłam po dłuższym czasie. Najpierw kupiłam tom pierwszy. Kolejne trzy – rok później. Pamiętam, że któryś z nich czytałam w trakcie Intel Extreme Masters w 2015 roku. I tak, zdarza mi się być na imprezie masowej i czytać, zamiast cieszyć się wydarzeniem. W ramach dygresji mogę dodać, że właściwie nie był to dla mnie najciekawszy z eventów, a po kilku dniach obserwowania wielkich ekranów oczy bolały mnie niemiłosiernie.
„Pana Lodowego Ogrodu” polubiłam i tak jakoś z czasem ubzdurałam sobie, że chcę mieć na swojej półce wszystkie dzieła Grzędowicza. Parę lat minęło… i po prostu je mam, choć z perspektywy czasu muszę przyznać, że nie jestem tak wielką wielbicielką twórczości tego autora, jak myślałam, że będę te parę lat temu.

Kim jest Grzędowicz?
File:Jarosław Grzędowicz Pyrkon 2014.JPGChoć raczej nie ma go w social mediach to wydaje mi się, że w polskim fandomie Jarosław Grzedowicz jest postacią dość znaną. Często bywa bądź bywał na konwentach, a przy promocji nowych książek bez problemu można go spotkać na spotkaniach autorskich. Sama byłam na jednym. Szanowny pan autor wydał mi się osobą całkiem konkretną i inteligentną. Nie rozgaduje się nadmiernie, nie jest może nadzwyczaj żartobliwy, ale po prostu dobrze się go słuchało. Podobne wrażenia miałam w trakcie oglądania nagrań z nim pochodzących z konwentów i wywiadów. Jedno z nich wykorzystałam nawet w pracy magisterskiej. Czemu? Bo Grzędowicz debiutował jeszcze przed 1989. Zaczynał więc swoją karierę w innym systemie, o czym czasem mimo wszystko mówi, a to fantastyki w „tamtych czasach” dotyczyła moja praca.
Jeśli chodzi o same suche fakty: Grzędowicz urodził się w 1965 roku, we Wrocławiu. Jego żona to także dość znana polska pisarka fantastyki, Maja Lidia Kossakowska (właść. Maja Lidia Korwin-Kossakowska Grzędowicz). Z tego co mi wiadomo, mają lub mieli koty, jeśli dla kogoś to interesująca ciekawostka. Autor debiutował opowiadaniem „Azyl” na łamach łódzkiego, lokalnego tygodnika „Odgłosy”. Jest też dziennikarzem. W 1990 założył (wraz z innymi pisarzami) magazyn „Fenix”, który po dziś dzień cieszy się w polskim fandomie sławą wyjątkowego pisma. Sama nigdy nie miałam go w rękach: mimo wszystko, jestem na to za młoda.
Autor ma na swoim koncie parę nagród, m. in. Zajdla, czy Śląkfę.

Co napisał?
W dorobku Grzedowicza znajdziemy na tę chwilę zaledwie 9 pozycji, z czego trzy to zbiory powiadań, a cztery to jego najpopularniejszy cykl. Nie jest więc tego nadmiernie dużo, choć (z tego, co mi wiadomo) ten autor jest jednym z niewielu polskich twórców fantastyki utrzymującym się z pisania właśnie. Teoretycznie tak mała ilość wydawanych dzieł powinna rzutować na jakość tekstów i choć w pewnym sensie się z tym zgodzę (Grzędowicz zdecydowanie grafomanem nie jest) to jednak jak na tak duże przerwy pomiędzy kolejnymi pozycjami, autor wcale nie ma AŻ tak dobrych rzeczy wśród swojego dorobku. No to po kolei!

„Pan Lodowego Ogrodu” (2005-2012)
   

Czterotomowy, najpopularniejszy cykl (a raczej powieść w czterech tomach) Grzędowicza. Opowiada o Vuko, który zostaje wysłany jako ekspedycja ratunkowa na obcą planetę. Miejsce zamieszkuje antropoidalna cywilizacja i przepełnione jest magią. Historia ta jest więc przygodówką utrzymaną w klimatach science-fantasy. Jak wspominałam już wcześniej, to od tej powieści zaczęła się moja przygoda z tym autorem i przez to wspominam ją chyba z największą nostalgią.
W trakcie czytania nie narzekałam na absolutnie żaden szczegół. Ponadto to „Pan Lodowego Ogrodu” pokazał mi, że podgatunki fantastyki można swobodnie łączyć, tworząc z nich coś absolutnie unikatowego. Obecnie nie wiem, jak odebrałabym tę historię. Widziałam wiele opinii dotyczących tego, że kolejne tomy są porozwlekane i nie trzymają poziomu. Ja, w czasie gdy historie poznawałam, nie miałam na tyle dużej wiedzy, aby to stwierdzić, a czasu na wracanie do całości najzwyczajniej w świecie nie mam. W każdym razie, wspominam miło i polecam: te książki warto sprawdzić, choćby przez wzgląd na ilość sprzedanych egzemplarzy.
Co ciekawe, „Pan Lodowego Ogrodu” ma na swoim koncie sporo nagród. Pierwsza część zdobyła aż cztery, a kolejne części także były nagradzane. Jeśli kogoś uniwersum Grzęowicza interesuje to jeśli trochę poszuka bez problemu znajdzie grę planszową, bazowaną na tej historii.

„Księga Jesiennych Demonów”

Lubię tytuł tego zbioru opowiadań. W moich uszach brzmi naprawdę przyjemnie i choćby dlatego bardzo, bardzo chciałam, by mi się ta książka bardzo podobała. Choć jednak zbiera dobre opinie to jednak zbiór nie jest chyba dla mnie.
Nie dlatego, że jest technicznie zły. Zawarte w nim opowiadania pamiętam jako dobre, choć detale ich fabuł po prostu mi się zatarły. Wydaje mi się, że to książka, która przypadnie do gustu szczególnie nieco zmęczonym życiem panom w zupełnie dorosłym wieku. Wiecie, takim z praca, dziećmi, rodziną. Nieco zmęczonym życiem. Odnoszę wrażenie, że ja najzwyczajniej w świecie nie jestem targetem. Chyba też spodziewałam się czegoś innego. Miałam nadzieję na teksty, w których faktycznie będą pojawiać się demony, mieszające w życiach ludzi. Że opowiadania będzie coś łączyć, trochę tak jak w „Necrosis” Jacka Piekary. Niestety, jeśli właśnie czegoś takiego szukacie to w tym zbiorze akurat tego nie znajdziecie.

„Popiół i kurz”

Skończyłam tę książkę czytać w 2018 roku – nie było to więc aż tak dawno. Wystawiłam jej na Lubimy Czytać 7/10…i uwierzycie, że niewiele z niej pamiętam? Nie że w ogóle i nic, ale jednak… mocno zatarła mi się w pamięci. Nawet sama z siebie nie jestem w stanie podać Wam zarysu fabuły i muszę otworzyć jej opis. W każdym razie ta powieść stoi gdzieś na pograniczu horroru i urban fantasy, opowiadając o mężczyźnie, który przenosi się do świata zmarłych, przeprowadzając dusze na drugą stronę. Motyw ciekawy, ale… naprawdę, ja z tej książki obecnie prawie nic nie pamiętam.

„Wypychacz zwierząt”

Kolejny zbiór opowiadań Grzędowicza, tym razem nieco inny w swojej formie. Dłuższe teksty przetykane są bardzo krótkimi, które autor pisał dla „Faktu” albo innego pisma tego typu. Tu znów, oceniłam książkę na 8/10 wg. skali portalu Lubimy Czytać i pamiętam z tych tekstów niewiele. Szczerze przyznam, że bardziej kojarzy mi się z obrazkiem, które Fabryka Słów (wydawca autora) opublikowała na swoim Fanpage. Znajdowała się na nim nowa okładka „Wypychacza…”, na której jakiś człowiek wypychał zwierzęta z pociągu. Choć to był Prima Aprillis, długo wierzyłam, że tytułowe opowiadanie właśnie tego dotyczy. Mały spoiler: to nie o takie wypychanie chodziło.
W każdym razie, opowiadania czytało mi się miło. A że niewiele z nich pamiętam? Przy krótkich tekstach tak po prostu bywa. Trudno przy opowiadaniu przywiązać się do bohaterów, a jeśli coś nie jest absolutnie wyśmienite to prędko z mojej głowy wylatuje. Przypomina mi się teraz, że opowiadanie „Buran wieje z tamtej strony” miało naprawdę dobry klimat. Iii… to chyba byłoby na tyle.

„Hel 3”

Po „Panu Lodowego Ogrodu” Grzedowicz dłuuugo nie wydawał absolutnie nic. Aż w końcu przyszedł „Hel 3”, którego kupiłam bez zastanowienia. Ta powieść czerpie trochę z fantastyki socjologicznej, jest jednak w głównej mierze powieścią akcji, ukazującej stanowisko Grzędowicza do spraw związanych z gospodarką, rynkiem i ogólną budową społeczeństwa. Tyle tylko, że (w moim odczuciu) to powieść trochę wymęczona. Słyszałam plotki, że autor sam „nie miał weny” i faktycznie książkę pisał długo. „Hel 3” ma więc dobre scenki, a niektóre fragmenty czyta się wyśmienicie, ale ostatecznie to powieść bardzo nierówna, z niekoniecznie satysfakcjonującym zakończeniem.
Ponadto, choć poglądy autora są mi w pewnym sensie bliskie, jest tu jednak trochę za dużo o polityce i gospodarce. To wszak miała być rozrywkowa powieść, a nie manifest poglądów autora.

„Azyl”

Ten zbiór opowiadań był swoistą niespodzianką dla fanów Grzędowicza. W tej książce znajdziecie starsze teksty autora, publikowane na łamach pism i magazynów. Tytułowy tekst to właśnie debiut pana Jarosława, który podobno przed laty zaginął… ale jak się okazało – jednak nie. Fabryka Słow jakoś do niego dotarła i opublikowała w zbiorze.
I jego określiłabym mianem dobrego i całkiem ciekawego, ale nie wybitnego. Dobrze było poznać pierwsze teksty autora, a komentarz pisany po latach jest dla mnie zawsze cenny, ale i tu nie poczułam się zachwycona. W trakcie czytania tego zbioru miałam akurat drobną „fazę” na naszego cudownego Zajdla, dlatego szczególnie podobał mi się tekst, będący właściwie krótką powieścią z gatunku fantastyki socjologicznej. Wprawdzie to dzieło raczej wtórne, (jak sam autor przyznaje) pisane na zajdlowskiej fali, ale było przyjemne w odbiorze.

Na koniec...
Jak widzicie, po wyśrodkowaniu moich opinii uznałabym Grzedowicza za autora „dobrego, ale bez szału”. Lubię, przeczytam… ale nie zapada mi w pamięć na dłużej, mimo że „Pana lodowego ogrodu” naprawdę uwielbiałam. Szczerze mówiąc, obecnie chętniej wzięłabym udział w prowadzonej przez niego prelekcji niż wyczekiwała szczególnie na jego kolejną powieść czy opowiadanie. To w końcu autor, który przeżył dwa systemy, zdobył sporo nagród, prowadził pismo i zna wiele osób z polskiego fandomu. Nie wątpię, że ma do powiedzenia wiele ciekawych rzeczy.
Wydaje mi się, że jestem w stanie na pewne kwestie związane z Grzędowiczem przymknąć oko, jako że światopoglądowo chyba więcej nas łączy niż dzieli. Muszę jednak przy tym przyznać, że „Hel 3” wydaje mi się dość emocjonalne i „gimnazjalne” pod kątem prezentacji w nim tez autora. Gdyby jeszcze ta powieść była poważna w tonie! To mogłoby uzasadnić tak intensywne analizy aktualnego systemu. Niestety, nie jest; to dalej powieść akcji, stworzona w stosunkowo podobnym stylu, co inne powieści „Fabryki Słów”.
Sprawdzić Grzędowicza zdecydowanie warto. To jest istotny dla polskiej fantastyki pisarz i takich ludzi warto znać. Daleko mi jednak do wywyższania go na piedestały. Mimo wszystko, są lepsi twórcy od niego, tak po prostu.

środa, 16 października 2019

Dożywocie: Dom pełen niespodziewanych mieszkańców


Konrad Romańczuk ma zamiar napisać swoje literackie dzieło życia w oddziedziczonym po dalekim przodku domu. Gdy jednak przybywa do Lichotki odkrywa, że nie będzie to takie proste. Budynek nie jest pusty. Zamieszkuje go zgraja dożywotników, których pisarz musi wziąć pod opiekę.

Wielokrotnie słyszałam porównania Marty Kisiel do Terry’ego Pratchetta. Po lekturze „Nomen Omen” nie do końca jednak rozumiałam, skąd aż tak wiele osób o tym mówi. Gdy jednak w moje ręce wpadło „Dożywocie” tej samej autorki wszystko stało się jasne.
Tytuł: Dożywocie
Tytuł serii: Dożywocie
Numer tomu: 1
Autor: Marta Kisiel
Liczba stron: 416
Gatunek: komedia fantasy
Wydanie: Uroboros, Warszawa 2017
Ta książka to – w pozytywnym znaczeniu tych słów – jeden, wielki żart. Autorka bezustannie bawi się słowem, pisząc w sposób dość potoczny i nawiązując do polskich powiedzeń, kalek i kultury. Czerpie z resztą nie tylko z naszych rodzimych motywów. Znajdziemy tu też odrobinę Kinga czy Lovecrafta, a i to przecież nie wszystko. „Dożywocie”, mimo bycia debiutem, zaskakuje naprawdę dobrym warsztatem. Kisiel wprawdzie nie sili się na poetyckość czy powagę (wszak to komedia), jednak by stworzyć działające żarty trzeba przecież mieć często lepsze wyczucie, niż tworząc „kulturę wyższą”.
Na dodatek autorka przedstawia nam grupę niezwykle sympatycznych bohaterów. Mieszkańcy Lichotki to wesoła gromadka, której chyba nie da się nie polubić. Przy okazji każdy z charakterów jest bardzo wyrazisty. Nie da się ich pomylić i choć jest ich naprawdę sporo to wszyscy dostają trochę miejsca dla siebie. To nimi „Dożywocie” stoi – nie fabułą.
Bo fabuły mimo wszystko w tej powieści Kisiel raczej nie ma. „Dożywocie” ma w moim odczuciu sporo z powieści obyczajowej. Przedstawia nam raczej scenki z życia Konrada i jego dożywotników, które luźno łączą się w całość. Niektóre motywy z początku czy środka powieści wracają na końcu, ale wiele z nich istnieje głównie po to, by rozwinąć bohaterów albo przedstawić nam jakiś żart.
To sprawia, że ta książka nie jest powieścią, którą osobiście mogłabym czytać ciągiem. Najlepiej bawiłam się, gdy zabierałam ją do komunikacji miejskiej, czy też miałam na poczytanie dosłownie pięć minut. Dzięki temu mogłam wrócić do postaci, które polubiłam, ale jednocześnie nie czułam się znużona pojedynczymi scenkami, które do niczego ostatecznie nie prowadziły. „Dożywocie” może więc naprawdę dobrze sprawdzić się w takiej formie… o ile nie macie tendencji do wybuchania nagle śmiechem w trakcie czytania.
Pod koniec posiadanego przeze mnie wydania wydawnictwo zamieściło „Szaławiłę” – opowiadanie traktujące o dalszych losach Lichotki. Tekst ten zdobył Zajdla za rok 2017 i choć muszę przyznać, że jest naprawdę dobry, to mimo wszystko raczej mnie zasmucił, niż bawił. Czemu? Osoby, które tę książkę czytały chyba będą w stanie mnie zrozumieć: końcówka „Dożywocia” kończy pewien etap w życiu bohaterów, a „Szaławiła” ten fakt pieczętuje. Więcej może wspominać o opowiadaniu nie będę – jest zbyt krótkie, bym mogła swobodnie o nim opowiedzieć bez spoilerów.
Muszę też dodać kilka słów o okładce. Nim książka trafiła w moje ręce nie zwróciłam na nią szczególnej uwagi. Na żywo jednak prezentuje się naprawdę dobrze. Elwira Pawlikowska zapewniła książce bardzo klimatyczną i pasującą do treści oprawę, a znajdujące się wewnątrz ilustracje (także jej autorstwa) urozmaicają czytanie.
„Dożywocie” to naprawdę przyjemna lektura, która doskonale sprawdzi się jako poprawiacz nastroju. Choć widziałam, że w księgarniach często ląduje w literaturze młodzieżowej sama bym jej za taką nie uznała. Faktycznie, pod tym względem Kisiel jest jak Pratchett – ma na tyle inteligentny żart, że zarówno ci młodsi, jak i starsi czytelnicy znajdą w niej coś dla siebie. Wprawdzie przez brak jednolitej fabuły nie jest książką idealną, ale to w końcu debiut autorki i jak na taki, wypada naprawdę bardzo dobrze.


* * *

Tego roku zima postanowiła być wyjątkowo podstępna. Długo czekała na właściwy moment, tocząc wielce wyrachowaną wojnę psychologiczną, aż wreszcie, mniej więcej w połowie grudnia, sypnęła śniegiem aż miło i odniosła spektakularny sukces. Drogowcy byli bardzo zaskoczeni. Nikt natomiast nie był zaskoczony zaskoczeniem drogowców i chyba tylko dlatego obyło się bez zamieszek.
Fragment „Dożywocia” Marty Kisiel


Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu Uroboros!

niedziela, 13 października 2019

Pierwszy raz z komiksem, czyli znów poznaje „Doom Patrol”



Jeśli śledzicie regularnie Drewniany Most pewnie pamiętacie, że jakiś czas temu zapoznałam się z serialowym „Doom Patrolem” (dostępnym na HBO Go), który naprawdę przypadł mi do gustu. W ramach przypomnienia, to historia o drużynie (nie)superbohaterów. Ludziach, którzy przede wszystkim są osobami po przejściach, dla których moc jest raczej utrudnieniem życia, a nie jego ułatwieniem. Mimo tego muszą stawić czoła złoczyńcy, a w związku z tym – nauczyć się walczyć ze swoimi słabościami i problemami.
Tytuł: Doom Patrol. Tom 1
Numer tomu: 1
Scenarzysta: Grant Morrison
Tłumaczenie: Jacek Dewnowski
Liczba stron: 424
Wydanie: Egmont, Warszawa 2019





Historia spodobała mi się na tyle, że postanowiłam sprawdzić, jak wypadnie wersja komiksowa. Pierwszy (jeden z trzech) tomów komiksu „Doom Patrol” Granta Morrisona wyszedł w Polsce w tym roku. To w dużej mierze na jego bazie powstał najnowszy serial. Wprawdzie czerpie też z pierwotnego komiksu, ale wiele przygód bohaterów z serialu ma swoje odzwierciedlenie w komiksie.
Tyle tylko, że osobiście nigdy wcześniej nie miałam styczności z „poważnym” komiksem. Jasne, jakieś pojedyncze, krótkie historyjki stworzone w ten sposób poznawałam, jednak raczej były to gazetowe żarciki i „skecze”, a nie konkretna twórczość. Choć więc chce się podzielić moimi wrażeniami… absolutnie nie traktujcie tego wpisu jako pełnoprawnej recenzji „Doom Patrolu” Granta Morrisona, a raczej jako relacje z czytania pierwszego komiksu w życiu.

Nowa forma – znana historia
Odnoszę wrażenie, że jeśli w dorosłym życiu chcemy coś poznać w nowej formie warto zacząć od znanej historii. I nie ważne, czy będzie to kwestia sięgnięcia po pierwszą książkę w życiu, pierwszą powieść w obcym języku, musical, grę czy właśnie komiks. Przynajmniej mi bardzo ułatwia to przyzwyczajenie się do nowej formy.
Czemu? Sprawa jest banalnie prosta. Nie tylko sama myśl o ponownym spotkaniu z bohaterami jest czymś przyjemnym, ale też znajomość głównych motywów pozwala mi się skupić na przyzwyczajeniu do formy. Nie muszę tyle zastanawiać się nad fabułą, ale za to mogę na początku zorientować się, jak działa cały ten „mechanizm” nowej formy.
Dlatego też wydaje mi się, że sięgnięcie po komiksowy „Doom Patrol” było dobrym pomysłem. Zwłaszcza, że taka forma nie koniecznie pozwala na długi i powolny rozwój relacji postaci. Komiks Granta Morrisona oczywiście daje nam chwile na oddech i ustanowienie dynamiki drużyny, ale mimo wszystko skupia się na akcji i przygodach postaci. Dzięki wcześniejszej znajomości serialu to mi jednak w żadnym razie nie przeszkadzało, bo to, czego na kartach komiksu nie było mogłam sobie spokojnie dopowiedzieć.

Komiks oznacza mniejszy budżet…
… i dlatego może sobie pozwolić na więcej szaleństwa i dziwności, niż serial. W końcu to, czy rysownik stworzy obrazek ze smokiem czy koniem nie robi w tym przypadku różnicy. Jednocześnie, tak jak i wersja filmowa, posługuje się częściowo obrazem. Gdyby „Doom Patrol” był powieścią pewnie opadłabym w przedbiegach. Ta ilość absurdu w książce po prostu mogłaby zostać przeze mnie źle odebrana. Jeśli jednak coś widzę to odbieram nieco inaczej przez co wszystkie cudownie absurdalne pomysłu Granta Morrisona były dla mnie niezwykle pozytywnym przeżyciem. Szczególnie, że w tym komiksie zdaje się grać wszystko. I dialogi postaci, i komentarze, i same historie. Naprawdę, polubiłam tę wersję nie mniej, niż serialową, a tego w żadnym razie się nie spodziewałam.
Najbardziej bałam się tego, że mój umysł nie przetworzy komiksu na płynną historię. Że nie będę tego widzieć tak po prostu „w głowie”, jak w przypadku powieści. A jednak nie miałam z tym najmniejszego problemu. Jedyną widoczną wadą komiksu była dla mnie czcionka, którą zapisywane były niektóre z dymków. Zbyt ozdobna, wymagała sporej dawki skupienia, abym w ogóle była w stanie rozczytać tekst.


Doszłam też do wniosku, że tego typu komiksy są cudownym pomysłem na prezent. Wprawdzie kosztują swoje, jednak to cena w pełni uzasadniona. „Doom patrol” wydany przez Emont ma śliski, gruby papier i kolorowe ilustracje, co oczywiście zdecydowanie podwyższa koszty jego produkcji. Sprawia jednak, że wygląda po prostu bardzo dobrze. Tu warto jednak zaznaczyć, że to dzieło Granta Morrisona powstało w latach 80., co też trochę widać po obecnych w nim ilustracjach. Ale to jego cecha, a nie wada. 
Mimo wszystko, choć na pewno kupię kolejne dwa tomu „Doom Patrolu”, raczej nie planuję przerzucać się na komiks. Wprawdzie czyta się go dłużej, niż myślałam, ale tak czy siak, w moim odczuciu taka forma sprawdza się lepiej jako pewne uzupełnienie historii lubianych przeze mnie postaci, niż coś, co mogę pozwać osobno, czując tę satysfakcję po dobrej opowieści. Jak już wspominałam, w (przynajmniej tym) komiksie nie mamy zbyt dużej ilości czasu na rozwój relacji postaci i książki po prostu wypadają pod tym kątem lepiej. Są też tańsze, jednocześnie zajmując więcej czasu.
Niemniej, po tej drobnej przygodzie, chyba po prostu przestanę się aż tak bać komiksu. Przestanę go unikać z myślą, że pewnie i tak nie pojmę, o co w tym chodzi, bo mój rozum „nie przetrawi” takiej formy. I chyba z tego wyjścia ze strefy komfortu cieszę się najbardziej.
No i „Doom Patrol” to jednak dalej najbardziej „moja” z superbohaterskich drużyn. Czekam – zarówno na drugi sezon, jak i na kolejny tom polskiego wydania.


Nomida zaczarowane-szablony