sobota, 27 sierpnia 2022

Iksy i zera: powieść, która zafundowała mi dysonans poznawczy

Europa przed laty została podbita przez ludy Afrykańskie. Sephy należy do bogatej klasy iksów, z kolei jej przyjaciel z dzieciństwa i młodzieńcza miłość, Callum, jest jasnoskórym zerem. Obydwoje chcą utrzymać przyjaźń, jednak cały świat zdaje się być przeciwko nim.



Chyba dawno żadna powieść nie wzbudziła we mnie aż takiego dysonansu przez to, czym jest. „Iksy i zera” Malorie Blackman to powieść pierwotnie wydana w 2001 roku, choć w Polsce ukazała się dopiero ponad dwie dekady później, w 2022 roku. I to pod pewnymi względami widać… ale niekoniecznie jest to w tym przypadku wadą.

Zacznijmy może jednak od tego, co wzbudziło we mnie dysonans. Czytając opis wydawcy, który mówi o Europie podbitej przez afrykańskie imperium, a także o zakazanej miłości miałam przed oczami po pierwsze, dystopie, w której będą pojawiać się jakieś elementy afrykańskiej kultury, po drugie: powieść skupioną na niezbyt dobrze napisanym romansie, jak to bywa z wieloma nowszymi powieściami fantastycznymi skierowanymi dla młodzieży. Ale… nie dostałam ani jednego, ani drugiego.

Iksy i zera
Malorie Blackman
wyd. Nowa Baśń, 2022
Cykl Iksy i zera, t. 1

Z powodu zaskakująco prostego: ta powieść z założenia raczej nie miała być typową rozrywką dla nastolatków. Mam wrażenie, że „Iksy i zera” jest takim edukacyjnym esejem w formie powieści, w której autorka stara się wyjaśnić jak rasizm i ogólniej rzecz ujmując, wzajemna nienawiść, potrafią się nawzajem napędzać. Jak błędne to koło i do jakich tragedii może doprowadzić.

W związku z tym autorka kompletnie nie skupia się na światotworzeniu i to moim zdaniem jest pięta achillesowa tej powieści. Jedyne zmiany w rzeczywistości polegają na wymianie koloru skór bohaterów (czarny na biały, biały na czarny) i osadzeniu historii w czasach współczesnych autorce, mimo że mentalnie jej świat jest chyba jednak nieco wcześniej (zera dopiero powoli otrzymują prawa do edukacji). Postacie mają w dalszym ciągu amerykańskie imiona, kultura jest typowo zachodnia, a właściwie o tym, w jaki sposób historia zmieniła bieg, narracja nie pisze. Bo to nie jest istotne dla Blackman. A szkoda, bo to potężna piaskownica.

W związku z tym pierwsze ok. 200 stron powieści odbierałam jako dość toporne. Styl pisania jest prosty i w gruncie rzeczy nieszczególny, świat wydawał się szyty na siłę, a fabuła skupiała się na przedstawianiu tego, jak nawzajem obydwie strony konfliktu krzywdzą siebie i swoje dzieci. 

Dopiero z czasem fabuła zaczęła się faktycznie spinać. To, co było „zwyczajnymi” aktami przemocy, zaczęło zmieniać się w organizacje terrorystyczne, w procesy sądowe, w problemy psychiczne bohaterów. Powieść dla młodzieży okazała się jedną z bardziej brutalnych i realistycznych historii, jakie czytałam w ostatnim czasie. Co chyba warto zaznaczyć, odniosłam wrażenie, że Blackman naprawdę stara się problem wyjaśnić tak kompleksowo, jak to jest możliwe. Pokazuje winy i problemy po obydwu stronach, które nie pozwalają na dokonanie systemowych zmian. To bardzo istotny temat, szczególnie teraz, gdy widzimy bezustannie polaryzujące się społeczeństwo. Jednocześnie warto podkreślić, że to raczej jest powieść dla przynajmniej nieco starszej młodzieży.

Przy tym wszystkim chyba muszę zaznaczyć jedną rzecz. Wolałabym, aby autorka nie sięgała po element fantastyczny. Jako czytelnik tego gatunku czuję, że Blackman nie porusza się w tym zbyt pewnie. Zbyt delikatnie zarzuca sieci, nie korzysta z możliwości gatunku i właściwie zmiana w świecie nie była potrzebna. Rozumiem chęć takiego zabiegu, ale ta powieść mogłaby być lepsza, gdyby trzymała się realizmu.

„Iksy i zera” to w moich oczach naprawdę ciekawy przypadek w literaturze młodzieżowej. Najprawdopodobniej właśnie dlatego, że nie została wydana teraz, a dwie dekady temu: wtedy pisało się inaczej. Nie jest to literatura w pełni moja. Nie jest też stworzona po to, aby czytelnik w trakcie czytania jej czuł się komfortowo. Naprawdę wygląda tak, jakby z założenia miała po prostu edukować, szokować i wymusić na czytelniku zmianę sposobu myślenia. I właściwie bardzo dobrze. Na rynku literatury młodzieżowej króluje rozrywkowa pulpa, która nie tylko nie wnosi konkretnych wartości i nie zachęca do dyskusji, ale też często przedstawia toksyczne zachowania jako te pozytywne. Dlatego takie tytuły jak „Iksy i zera” są po prostu koniecznym urozmaiceniem (którego i tak mamy obecnie za mało).



Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu Nowa Baśń!


wtorek, 23 sierpnia 2022

Zawiść: prawdopodobnie najnudniejsze fantasy roku

Corban jest chłopcem, który marzy o byciu wojownikiem, jednak nie jest ani odważny, ani szczególnie utalentowany. Jednak trafia na nauczyciela, który zaczyna pokazywać mu, w jaki sposób trzymać miecz. W tym czasie zbliża się wielka wojna bogów.



„Zawiść” Johna Gwinne jest jak wielka, pusta hala. Nic w niej nie ma, ale echo jest jakieś takie dziwnie znajome… Coś się odbija, ale jest zniekształcone, gorsze, słabsze. Czasem rozpoznajecie głos, czasem trudno powiedzieć, skąd zna się te słowa, ale wszystkie są dobrze znane. Tyle tylko, że nie mają już w sobie piękna oryginału.

To niezwykle wtórne i sztampowe high fantasy, które było chyba jedną z najnudniejszych książek, jakie miałam w ostatnim czasie w rękach. Gwynne wrzuca czytelnika w pusty świat, który jest kopią wielu poprzednich. Ma raczej prosty, ale absurdalnie nudny styl. Do tworzenia imion postaci prawdopodobnie używa generatora i bierze pierwsze lepsze z brzegu, przez co wszystkie brzmią identycznie. Ba, przy charakterach swoich bohaterów nawet nie potrzebuje nacisnąć przycisku, bo wszystkie wydają się takie same. 

Zawiść
John Gwynne
Wyd. Mag, 2018
Cykl Wierni i Upadli, t. 1

Spodziewałam się, że nie będzie to najlepsza powieść. Widziałam opinie i cóż, trudno pozostać na nie ślepym. Ale jednocześnie miałam nadzieję, że nie będzie aż tak źle, a było gorzej, niż się spodziewałam, niż być może.

Ta powieść ma prawie 700 stron. I choć niby dzieje się na jej kartach dużo, w praktyce nic z tego nie ma większego znaczenia. Postacie się biją, wchodzą w zasadzki w lesie, ujeżdżają konie i ćwiczą walkę na miecze, ale to nie ma w sobie energii, nie ma dobrej narracji. Nie byłam w stanie się w to zaangażować. 

A główny wątek? Ten, kto zna choć kilka powieści tego typu od początku musi zdawać sobie sprawę, że to Corban będzie wybrańcem. To nie jest żaden spoiler. Problem polega na tym, że powieści dla młodzieży, które ten wątek poruszają, zwykle dość szybko przerabiają kwestię szkolenia i wysyłają bohatera dalej, po przygodę i nowe doświadczenia, bo to po prostu jest ciekawe. W tym przypadku Gwynne chciał chyba się wyróżnić, bo ta cała pierwsza część cyklu, która jest naprawdę DŁUGĄ książką to opis przygotowań bohatera do dalszych przygód. Dostaliśmy więc jeśli nie prolog, to pierwszy akt, rozciągnięty na jakiś minimum milion znaków (a przypominam lub uświadamiam, że przeciętny romans będący zamkniętą historią to jakieś 200-300 tys. znaków).


Mam na swojej półce jeszcze dwa tomy tego cyklu. Pewnie sobie tego zakupu nie daruje i za jakiś czas je przeczytam. Ale jak na rozrywkową fantastykę, nieźle się na tej historii wynudziłam. Nie mam jak ani komu tej historii polecić. Nawet w kategorii wyjątkowych wybrańców w wersji dla młodzieży, która nie obfituje w wybitne tytuły, jest wiele lepszych, a jeśli nie lepszych to przynajmniej nie tak nudnych, powieści.



piątek, 19 sierpnia 2022

Urok. Historie z Tanzanii i Zanzibaru: czy siedem miesięcy to wystarczająco?



Siedem miesięcy to jednocześnie dużo i bardzo mało czasu. Z jednej strony przez ponad pół roku można wiele zobaczyć, rozpocząć nowe przyjaźnie, zacząć uczyć się języka. Ten czas pozwala na lekkie wniknięcie do społeczności danego miejsca i zobaczenie go trochę od podszewki. Z drugiej strony to jednak za mało, aby stać się tutejszym. To też nie jest wystarczający czas na to, aby zapoznać się dogłębnie ze strukturą danego miejsca, kulturą i ludnościami. „Urok. Historie z Tanzanii i Zanzibaru” powstały jednak właśnie po siedmiu miesiącach pobytu autorów w tym afrykańskim kraju, w którym prężnie rozwija się turystyka. Czy to udana próba przeanalizowania obecnych tam problemów?

Urok. Historie z Tanzanii i Zanzibaru
Mateusz Mękarski, Kaja Kraska
wyd. Altenberg, 2021

Kaję Kraska i Mateusza Mękarskiego znam od dawna. Obserwuje ich kanał na Youtube i generalnie lubię ich materiały, zarówno za ich podejście do tematów, jak i samą oprawę wizualną. Jednak napisanie książki to nieco inne zadanie, niż nagranie filmu, a to przecież ich literacki debiut. Chociaż mam wrażenie, że mówiąc o nich mam w tym przypadku bardziej na myśli Mateusza. Tekst pisany jest z jego perspektywy i wydaje mi się, że współautorka być może pomagała merytorycznie, ale chyba nie ona była tu głównym twórcą. Ale oczywiście – mogę się mylić.

Książka podzielona jest na rozdziały, z których każdy opowiada o czymś nieco innym. Co prawda, niektóre wątki się zazębiają (np. tematyka pracujących na Zanzibarze prostytutek przewija się przez kilka rozdziałów), ale generalnie tekst można czytać na wyrywki, bądź robić sobie dłuższe przerwy pomiędzy konkretnymi rozdziałami. 

Z powodu właśnie takiej konstrukcji, która przypomina trochę antologię opowiadań, dostajemy tekst niezbyt równy. To znaczy, z powodu mnogości tematów, niektóre są bardziej interesujące, inne mniej. Nie do każdego autorzy znaleźli tak samo ciekawych bohaterów, a same rozdziały formą przypominają w gruncie rzeczy odcinek opublikowany na Youtube, tylko zapisany w formie książkowej. I o ile rozumiem, dlaczego takie opowieści się tu znalazły, to kilka z nich chętnie podmieniłabym na inne… o ile oczywiście z tych siedmiu miesięcy dałoby się wcisnąć tu coś jeszcze.

Samo podejście do trudnych tematów w„Uroku” po prostu mi odpowiada. Nie jest to chyba żadne zdziwienie, bo jak już wspominałam, autorów znam z innych mediów i wiem, jak mniej-więcej pracują z materiałem. Ale wydaje mi się, że zarówno Karska, jak i Mękarski są po prostu dość realistyczni i w miarę możliwości obiektywni w swoim światopoglądzie, a to mi po prostu odpowiada.

Jeśli zaś chodzi o sam styl, w jakim książka została napisana, to jak na debiut jest nieźle, choć widać czasem, że autorzy nie mają wielkiej wprawy w tworzeniu literatury jako takiej. Język jest dość prosty i blogowo-podróżniczy. Nie przeszkadza mi to szczególnie: wolę takie podejście, niż napuszone opowieści z masą trudnych słów. Niestety, to też wiąże się z tym, że sama niektóre rozmowy, czy fragmenty miałam ochotę wyciąć, czasem pojawiała się nuda, a gdzieniegdzie pojawiał się jakiś niedosyt.  Ale przyznaję, że to chyba pierwsza książka stworzona przez twórców z Youtube, którą przeczytałam i której nie miałam ochoty rzucić w kąt. W tym przypadku widać i wiedzę, i szczerą chęć podzielenia się w gruncie rzeczy wartościowymi przeżyciami twórców.

Nie czytam dużo takiej literatury i miło było sięgnąć po coś podróżniczego. Jeśli ten duet jeszcze kiedyś coś wyda to kto wie, może nawet po tą nowość sięgnę. Chociaż jednocześnie gdzieś tam mam w sobie myśl, że wolałabym jednak przeczytać coś stworzonego przez znawcę tematu, a nie bądź co bądź amatorów, którzy robią dobrą robotę jak na swoje możliwości, ale po prostu nie są w stanie dostarczyć czegoś więcej. Niemniej, sama lektura była dla mnie całkiem satysfakcjonująca.


poniedziałek, 15 sierpnia 2022

Skorek i czarownica: książka, która przełamuje schemat


Skorek mieszka w sierocińcu. Jednak w przeciwieństwie do innych dzieci, nie ma najmniejszej ochoty na to, aby go opuszczać. W końcu tu wszyscy zachowują się tak, jak ona chce! Dlatego też jest naprawdę niezadowolona, gdy adoptuje ją pewna dziwna kobieta, która szybko okazuje się czarownicą.



Przyznaję, że biorąc „Skorka i czarownicę” do swojej biblioteczki, nie do końca kojarzyłam, kim jest autorka. Dopiero w międzyczasie zapoznałam się z animowanym „Ruchomym zamkiem Hauru”, czyli adaptacją chyba najpopularniejszej powieści Diany Wynne Jones, a już po lekturze opowieści o sierotce Skorek połączyłam kropki i zorientowałam się z kim mam do czynienia. Ale właściwie to dobrze: dzięki temu wydaje mi się, że pierwsze odczucia względem tej krótkiej książeczki miałam po prostu szczere i niezabarwione jakimikolwiek emocjami względem twórczości autorki.

Skorek i czarownica
Diana Wynne Jones
wyd. Nowa Baśń, 2022

To niedługa książeczka, która ma ok. 110 stron, dużą czcionkę i ogromną liczbę obrazków. Nie ma tu więc nawet zbyt wiele miejsca na rozbudowaną opowieść. Ale to w końcu tytuł dla dzieci: on nie powinien być ani zbyt długi, ani zbyt skomplikowany.

Tyle że… to dość specyficzna literatura dziecięca. Skorek nie jest bohaterką, która przypadła mi do gustu. To dziewczynka, która wymusza, by inni zachowywali się tak, jak ona chce. Jest gotowa kłamać i knuć po to, by dotrzeć do celu. I szczerze przyznam, że wydawało mi się, że puenta tej historii będzie trochę inna, niż jest ostatecznie. Książki dla dzieci w moim odczuciu powinny mimo wszystko pokazywać prospołeczne zachowania, a „Skorek i czarownica” kompletnie się od tego schematu odcina.

Nie jestem pewna, czy to jest dobre, czy złe. Z jednej strony to pokazuje, że faktycznie dziewczynki nie zawsze muszą być idealnie grzeczne i posłuszne i że mogą walczyć o swoje. To też na pewno miłe oderwanie od typowych schematów dla dzieci, które pewnie też czasem czują się znudzone powtarzaniem w kółko tych samych opowieści.

Z drugiej jednak strony przyznaję szczerze, że nie polubiłam głównej bohaterki. Mam niesmak do jej postawy, nawet jeśli zyskuje trochę przy bliższym poznaniu. Poza tym nie podoba mi się taka ogólna powierzchowność tej opowieści. Autorka pisze ogólnikami, nie pozwala czytelnikowi wniknąć w codzienny świat bohaterki, a sama chciałabym jednak czegoś trochę więcej. Mamy w końcu na naszym polskim rynku choćby Martę Kisiel, która tę codzienność w magicznych opowieściach dla dzieci naprawdę całkiem nieźle przedstawia, nie rozwijając jej nadmiernie.

„Skorek i czarownica” to dla mnie opowiastka pół-na-pół. Ciekawa na swój sposób, na pewno znajdzie swoich zwolenników, ale do mnie takie podejście nie do końca przemawia. Mimo wszystko chyba osobiście wole nieco bardziej klasyczne opowieści dla najmłodszych.



Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu Nowa Baśń!




czwartek, 11 sierpnia 2022

Płomień: dwa umysły, jedna misja



Ludzkość rozpoczyna największą misję w historii. Misję, nad którą pracowały i pracować będzie kilka pokoleń. W końcu terraformacja najbliższej planety typu ziemskiego spoza Układu Słonecznego to nie lada wyzwanie. Za projektem stoi przede wszystkim utalentowany i charyzmatyczny naukowiec, Albert Townsedem. Na jego drodze szybko staje jednak kobieta, której nie do końca podoba się to, jak twórcy projektu chcą naginać zasady moralne.



Po początkowym lekkim zagubieniu przyszła dobra zabawa – tak mogłabym w wielkim skrócie opisać moją przygodę z „Płomieniem” Magdaleny Salik. To dziennikarka i niezbyt płodna pisarka powieści (5 wydanych pomiędzy 2009 a 2022), ale przecież nie chodzi o ilość, a jakość, a nie da się ukryć, że pisać potrafi.

Zagubienie wynikało przede wszystkim z kilkuwątkowej narracji. Zmiana perspektyw była wyraźna, ale krótkie rozdziały i jednak odrobinę techniczne słownictwo utrudniło mi wejście w świat. Wystarczyła jednak odrobina skupienia i cierpliwości, aby wszystko ułożyło mi się w odpowiedniej kolejności. Niemniej, tu chyba warto nadmienić, że choć Salik stworzyła dość rozrywkowe hard SF to jednak jest to hard SF. Nie jest wyjątkowo trudne, raczej przeciętne/umiarkowane, ale trzeba mieć to na uwadze, sięgając po jej powieść.

Płomień
Magdalena Salik
wyd. Powergraph, 2021

Gdy już zajarzyłam, po prostu dałam się porwać. Salik ma sprawne pióro, które określiłabym jako pozytywnie niezauważalne. Dobrze przedstawia świat, jest klarowne, ale tu nie o piękno czy poetyckość języka chodzi. To przecież konkretne SF i takie też pozostaje w języku.

Nie da się ukryć, że główna fabuła opiera się na relacji dwóch postaci. Relacji wcale nie oczywistej, bo choć opis wydawcy opisuje romans, to w gruncie rzeczy tu nie do końca o niego chodzi. To nie jest młodzieńcza miłość, to nie jest w pełni zdrowa relacja, a dwa dojrzałe umysły, które wchodzą między sobą w pewną grę, tak jak w grę wchodzi autorka z czytelnikiem. I wydaje mi się, że aby dobrze się bawić w trakcie lektury, trzeba trochę złapać tego bakcyla, bo w innym przypadku może okazać się, że czytelnik odbierze tę powieść jako nudną i pozbawioną większej fabuły.

To niezbyt długa powieść, która w całości domyka się na tych 350 stronach i dobrze, bo dziś cierpimy na nadmiar przegadanych książek. Przeskakiwanie pomiędzy narracjami nadaje całości dobrego tempa i w świetny sposób buduje napięcie, a samo zakończenie „Płomienia” przynajmniej dla mnie było naprawdę satysfakcjonujące. Nie zupełnie nadzwyczajne, ja już takie zabiegi widziałam nie raz i nie dwa, ale Salik poprowadziła całość na tyle inteligentnie, że po prostu niczego więcej nie potrzebuje.

Powieść Magdaleny Salik to hard SF, którego potrzebowałam. Które pokazuje, że dalej można z tym gatunkiem zrobić wiele ciekawych rzeczy, nawet jeśli sięga się po teoretycznie dość oklepane motywy. To dobra powieść z lekko rozrywkowym zabarwieniem, która najpewniej będzie satysfakcjonującą lekturą dla wyjadaczy gatunku. Niestety, nie da się ukryć, nieco wyższy punkt wejścia sprawia, że część czytelników, zwłaszcza nieprzyzwyczajonych do lekkiego chaosu narracyjnego i naukowego słownictwa, może się od niej odbić. Ale warto chociaż spróbować!



niedziela, 7 sierpnia 2022

Matka: prosta opowieść o prostej kobiecie

Pierwsze lata życia w małżeństwie, wydają się dla Matki spełnieniem marzeń, mimo że wraz z mężem wcale nie ma wiele. Gdy ten jednak odchodzi, kobieta musi poradzić sobie z samotnym wychowaniem trójki dzieci, a to nie jest wcale łatwe na chińskiej wsi na początku XX wieku.


„Matka” jest już dziesiątą powieścią Pearl S. Buck, która trafiła w moje ręce i właściwie nie mogła mi się trafić lepsza książka podsumowująca tropy najczęściej wykorzystywane przez tę noblistkę. To autorka, która nie tylko lubuje się w przedstawieniu chińskiego i szerzej, azjatyckiego społeczeństwa zachodniemu czytelnikowi, ale też twórczyni, której bliskie jest życie kobiety w przełomowych czasach zmian oraz egzystencja ludzi prostych, którzy jeśli do czegoś w życiu docierają to tylko przez naprawdę ciężką pracę. 

Matka
Pearl S. Buck
wyd. Muza, 2012

W tym przypadku autorka pochyla się nad matką. Bohaterka nie ma nadanego imienia, bo to właściwie nie jest tu potrzebne: to uniwersalna historia, która w tamtych czasach mogła przytrafić się wielu kobietom, z mniejszymi lub większymi zmianami.

Główna bohaterka to osoba prosta, lecz pracowita i kochająca swoje dzieci ponad wszystko. Na swój sposób bystra, ale niewykształcona, co czyni ją w wielu aspektach naiwną, lub nawet ignorantką. Jednak trudno ją za to winić, skoro w gruncie rzeczy nie ma żadnego innego wzorca. 

Buck w swojej powieści wchodzi w życie tej kobiety, przedstawiając czytelnikowi jej codzienne zmagania z niesprzyjającym światem. W subtelny i wyrazisty zarazem sposób przedstawia jej problemy, sposób myślenia, jej zmartwienia o dzieci czy męża. Nie ma tu jakiejś bardzo skonkretyzowanej linii fabularnej. Typowe dla powieści Buck jest właśnie to wrażenie, jakby historia została wyrwana z czyjegoś życia. Poznajemy je od jakiegoś punktu do pewnego punktu, który niby ma jakąś kulminację, ale tak naprawdę jako czytelnik wie się i czuje, że to przecież wcale nie koniec. Że coś było wcześniej i że coś będzie później, tylko tego już nie będzie nam dane poznać. 

Lubię to, jak ta autorka snuje swoją narrację. Pisze w sposób prosty, ale bardzo empatyczny i jednocześnie wnikliwy. Wymusza na zachodnim czytelniku wejście w obcy świat, ale przedstawiony tak, że jego zrozumienie jest po prostu możliwe. Jednocześnie muszę przyznać, że motywy, które wybiera w swoich książkach, są jednak trochę wtórne. To nie pierwsza jej książka o chińskiej wsi, którą poznałam. To nie pierwsze spotkanie z rodzicem, który w ten, a nie inny sposób traktuje swoje dzieci. Wątek komunistyczny również pojawiał się w jej powieściach, które czytałam wcześniej. Jednocześnie w jej przypadku mi ta wtórność nie przeszkadza, zwłaszcza że nie czytam powieści Buck na co dzień.

Nie wiem, czy to najlepsza z powieści Buck. W moim odczuciu te stoją na podobnym poziomie. A że, jak już wspominałam, tematycznie są do siebie zbliżone, to właściwie wszystkim zainteresowanym mogę polecić zarówno tę, jak i właściwie każdą inną jej historie. Po prostu wybierzcie cokolwiek z jej bibliografii i sprawdźcie, bo taką pisarkę po prostu warto chociaż trochę poznać.



wtorek, 2 sierpnia 2022

Wyprawa Skrytobójcy: unikatowa opowieść, zbyt dużo słów


Dzięki magii Rozumienia, Bastard powstaje z martwych. Jeśli chce ocalić królestwo, któremu przysiągł wierność, musi odnaleźć zaginionego księcia będącego następcą tronu. To jednak nie będzie łatwa wyprawa.



Fascynuje mnie trochę przypadek Robin Hobb. To pisarka z niezwykłym darem do pisania ciekawych relacji między postaciami, której historie naprawdę potrafią wzbudzić emocje. Jednocześnie nie zna umiaru i mówiąc prosto, leje wodę jak amator, jednocześnie pisząc kompletnie nie na temat. Dlatego jeśli ktoś jeszcze w ogóle spodziewał się, że zwieńczenie pierwszej trylogii o Bastardzie, czyli „Wyprawa skrytobójcy” będzie faktycznie o skrytobójcy to może się przeliczyć.

    Wyprawa skrytobójcy
Robin Hobb
wyd. Mag, 2014
Skrytobójca, t. III

Tym razem autorka serwuje nam właściwie czystą powieść drogi. Bastard to wprawdzie doświadczony, lecz wciąż młody mężczyzna, który chciałby po prostu wieść zwyczajne życie. Niestety, nie jest mu to dane, a los raz za razem udowadnia, że w jego przypadku spokojne egzystowanie jest po prostu niemożliwe. Nie da się ukryć: to tragiczny bohater, choć skrytobójcy zbyt wiele w nim akurat nie ma. W każdym razie nasz protagonista wybiera się na tytułową wyprawę, gdzie dzieją się typowe dla wyprawy rzeczy: poznaje przyjaciół, napotyka przeszkody, czasem wpada na wrogów. 

Najciekawiej jednak w tym wszystkim wcale nie wypadają elementy związane z podróżą, a z osobistymi dramatami Bastarda. To wymiany zdań z bohaterami znanymi od kilku tomów są tutaj najbardziej emocjonujące. Choć głównym bohaterem jest mężczyzna, to pod tym względem mamy do czynienia z bardzo kobiecą, emocjonalną literaturą. I nie piszę tego jako wadę czy zaletę: to po prostu cecha całej trylogii „Skrytobójca”. A to, czy komuś się będzie ten fakt podobał, czy nie, zależy już właściwie tylko od gustu czytelnika.

Piesek z kwiatkiem dla uwagi, bo jest ładny.
Gorzej, że w tej powieści generalnie zdaje się nie być zbyt dużo treści. To cecha i wielu powieści drogi, które dane było mi poznać, i pozostałych dwóch tomów z cyklu. Ta powieść ma 990 stron i gdyby wyciąć tak z połowę to mogłaby właściwie tylko stać się bardziej dynamiczna i ciekawsza. Choć samo zakończenie to naprawdę interesujący pomysł, całe docieranie do niego było już w pewnym momencie trochę męczące. Poza tym, jak to często powtarzam, gdy mam wrażenie, że mogę nie czytać całego rozdziału i dalej doskonale wiedzieć, o co chodzi, to znaczy, że ten po prostu był zbędny. A tu jest sporo takich rozdziałów. Niestety.

Bez wątpienia to była dla mnie ciekawa przeprawa. Ta trylogia, mimo wad, jest unikatowa. Nie znam dużej ilości powieści fantasy, które w tak prosty, ale tak ładny sposób opowiadałyby o relacjach. No i które dotykałyby tak emocjonalnych, delikatnych strun, przy jednoczesnym zachowaniu ogólnej lekkości w całej opowieści. Z tym że nie przeczę: Hobb przez swoje nieumiarkowanie w stawianiu słów trochę mnie po prostu męczy. I o ile chętnie do niej kiedyś wrócę, o tyle na pewno potrzebuje przynajmniej chwili przerwy. 

 

Nomida zaczarowane-szablony