niedziela, 30 lipca 2017

Osądzeni... ale czy sprawiedliwie?

Nie każda postać obecna w popkulturze jest oceniana sprawiedliwie: istnieje spora grupa charakterów, które obiektywnie patrząc nie powinny być aż tak uwielbiane, albo aż tak nienawidzone. Chyba nie ma osoby zainteresowanej filmem, grami, czy literaturą, która nie irytowałaby się przez to, jak któryś z fandomów ocenia postać której lubi/nie lubi, prawda? Czy jednak jestem wyjątkiem? :) W każdym razie pozwólcie, że dziś przyjrzymy się postacią, które przez fanów często oceniane są negatywnie... a ja się z tym tak nie do końca zgadzam.

Uprzedzam, że w tym materiale mogą znaleźć się spoilery!



Skąd ten hejt?
Zauważyłam pewną regułę.
W historiach dla dzieci, lub młodzieży często pojawiają się postacie, które myślą stosunkowo sensownie, które mają możliwość na stanie się dobrym bohaterem, ale ponieważ autor nie chce za bardzo rozbudowywać świata przerysowuje je negatywnie, tak, by nikt tej postaci nie lubił i nie zwracał na nią uwagi. Albo po prostu chce mieć dodatkowego villana, a jak wszyscy wiemy: większość młodzieżówek musi być czano-biała. Więcej kolorów wprowadza za wiele zamętu i młodzież nie zrozumie, dlatego nie możemy przecież tworzyć wielowarstwowych postaci.  Właśnie wśród nich często pojawiają się bohaterowie, którzy z wcześniej przeze mnie wymienionych względów są traktowane jako złe, mimo że często rozumują całkiem sensownie.
Z drugiej strony czasami zdarzają się inne przypadki. Przypadki, w których fandom z dobrych postaci robi postacie negatywne, bo nie zrozumiał treści, albo – jak w przypadku „Gry o tron” zna tylko serial, a jeśli już zabiera się za książkę to ma wyrobione zdanie na temat bohaterów i poznanie oryginały niewiele zmienia w jego postrzeganiu lore. Dla starszych fanów zwykle jest to dość przykre zjawisko, ale cóż, bywa :D

Charlotta z „Trylogii Czasu” Gier
Przez całe swoje życie Charlotta uważa, że wkrótce zacznie podróże w czasie. Jest do tego specjalnie szkolona i przygotowywana. Gideon jest chyba jedynym jej bliskim przyjacielem: w końcu cały czas się uczy, nie ma czasu na nadmierną ilość takich relacji, a jego ma przecież cały czas przy sobie. Dlatego ja naprawdę nie dziwię się tej bohaterce tego, że tak bardzo wkurzyła się, gdy okazało się, że była okłamywana.
Oczywiście, nie była postacią pozbawioną wad. Przede wszystkim była w negatywny sposób przerysowana, a na dodatek sam sposób w jaki została wychowana pozostawiał wiele do życzenia.
Będąc na jej miejscu też miałaby żal do Gwen i jej matki. Straciła masę czasu, a jeszcze w ciągu chwili okazało się, że jakimś cudem jej przyjaciel woli jej „zdradliwą” kuzynkę. I jak tu zachować spokój...? Rozumiem ją – i jak najbardziej nie dziwię się jej zachowaniu.


 Patric z „Zanim się pojawiłeś” (2016)
Mówię tu tylko o postaci z filmu, bo książki nie znam i poznać nie mam zamiaru :)
Tu sytuacja jest właściwie bardzo podobna, jak w przypadku „Trylogii czasu”. Patric jest negatywnie przerysowaną postacią, ale z drugiej strony, jego zachowania mają sporo logiki. Jest zakochany w dziewczynie i w sporcie równocześnie. Myśli, że ona lubi jego pasje i wspiera go w niej, dlatego zapędza się w niej coraz bardziej i bardziej. Jak już wspominałam TO JEST PRZERYSOWANE i żaden normalny człowiek nie zrobiłby tego aż tak, ale właściwie skoro Lou nie miała nic przeciwko to czemu miałby postępować inaczej?
Poza tym główna żeńska postać nie traktowała go fair. Zakochała się w innym i nawet mu o tym nie powiedziała! Patric widział, że Lou się od niego oddala i jednocześnie nie wiedział, jak to próbować naprawić, bo szanowna panienka nie raczyła mu szczerze powiedzieć, że sport i jego podejście do niego ją wkurza. W jaki więc sposób miałby normalnie zareagować?
Dlatego też wszem i wobec ogłaszam, że to Patric, mimo przerysowania, jest najbardziej poszkodowaną postacią w „Zanim się pojawiłeś”. Nie tak jak uwielbiany przez wszystkich Will. I na pewno nie ta nieszczera jędza Lou :c


Andy z „Diabeł ubiera się u Prady” (2006)
Już chyba kultowy film, pokazujący jak świat mody zmienia – oczywiście w negatywny sposób – główną bohaterkę. Andy przez pracę w redakcji zmienia sposób ubierania się i poświęca masę czasu pracy. Nie podoba się to jej chłopakowi, Nate’owi dla którego jego ukochana dziewczyna nie ma już czasu. Oczywiście, jej znajomym także to przeszkadza. Wprawdzie wszyscy się cieszą, gdy Andy lepiej wygląda, gdy przynosi im fajne gadżety i takie tam, ale... gdy okazuje się, że przynoszenie tego wymaga pracy i zmienienia zwyczajów, zaczynają się buntować. Bohaterka rezygnuje więc z kariery przez bandę jęczących egoistów, którzy chcieliby mieć jednocześnie i prezenty, i ją dla siebie.
Rozumiem, że film miał przedstawić przemianę Andy i drogę, którą przebyła, ale... ona jest tak przerysowana, że aż bolesna. Rozumiem, że praca w korporacji jest bardziej wymagająca i nie raz niszcząca, ale ona zrezygnowała nie przez to, a przez głupiego chłopaka, który uznał, że z nią zerwie, BO ZA DUŻO PRACUJESZ! A on, biedak, nie może zarabiać tyle, co ona :c Przepraszam, ale na jej miejscu po prostu kazałabym się mu w takim razie odwalić...

Pan Clayton z „Tarzana” (1999)
Oto przykład najbardziej przerysowany ze wszystkich :) To bajka dla dzieci, także w żadnym razie się tego nie czepiam! Rozumiem zamysł, ale... po prostu jako dorośli spójrzmy na tą postać z innej strony :D
Clayton został wynajęty po to, by bronić rodzinę przed dzikimi zwierzakami: i jak najbardziej, wykonuje swoją robotę. Nie ma myśleć – ma zabijać. To prosty człek, z prostym móżdżkiem i zadaniem. I nagle okazuje się, że jego pracodawcy kumplują się z.... niebezpiecznymi gorylami! Na dodatek mają coś przeciwko zabijaniu ich mimo że  przecież za to mu zapłacili. No błagam, będąc na jego miejscu też uznałabym tą sytuacje za chorą i robiła swoje, olewając szaleńców :D

Stannis Baratheon z „Gry o tron”/„Pieśni Lodu i Ognia”
Tu umyślnie łączę serię książek z serialem, bo jest to taki przypadek, który opisywałam na początku postu :) Stannis w książce to prawdziwy król pod względem charakteru. Jest pewny siebie, rozważny, niby oschły, ale mający w sobie coś z ciepłego przywódcy, co sprawia, że jego lud go kocha. Poza tym jest bardzo dobrym ojcem, a jego żona... cóż, oszalała, dlatego ich relacja po prostu nie jest łatwa. Przy okazji ma pełne prawo do tronu: ród Baratheonów przejął władzę z rąk szalonego króla, a w chwili, w której umiera jego brat jako najstarszy przedstawiciel rodu powinien zasiąść w stolicy (biorąc pod uwagę, że dzieci Roberta nie były jego dziećmi). Niestety, fani serialu od początku za nim nie przepadali, a że twórcy najwyraźniej robią to, czego oni chcą, postać została zrównana z ziemią i zjechana tak, że większość po prostu spisała go na straty...
A przecież Stannis to jedyny prawowity władca Westeros, jeśli spojrzymy na względy prawne :c Cóż, oby seria książkowa skończyła się dla niego lepiej, chociaż znając Martina tak się nie stanie.


Aschley z „Heartlandu”
Do tej postaci jestem najmniej przekonana, biorąc pod uwagę pozostałe przykłady, ale uznałam, że i tak ją tu wrzucę :D Aschley to córka kobiety posiadającej olbrzymią, sportową stadninę. Nastolatka kreowana jest na królową pszczół, która zdecydowanie nie lubi głównej bohaterki serii, Amy. Jest oczywiście bardzo przerysowane, ale... jej zachowanie do pewnego stopnia trochę rozumiem.
Mama Aschley nie przepada za „Heartlandem”, to raz. Dwa: sama Aschley ma świadomość, że schronisko jest dla nich swego rodzaju konkurencją. To sprawia, że ona ma prawo nie lubić, czy nie przepadać za Amy, szczególnie biorąc pod uwagę sposób, w jaki została wychowana. Może nie usprawiedliwia jej to w pełni, ale myślę, że nie zasługuje na zbyt podłe traktowanie.



To wszystkie przykłady bohaterów, które na dziś dla Was przygotowałam :) Jakie postacie według Was zostały niesprawiedliwie ocenione przez fanów, albo autora? Na pewno macie jakieś w zanadrzu :D

piątek, 28 lipca 2017

Wieczni Wygnańcy: Chora wizja świata C. S. Smith

Rzadko,  ale jednak się zdarza, że nie mam co czytać. Wtedy grzebie w sieci i szukam czegoś lekkiego, może głupiego, bo na laptopie czytać po prostu nie potrafię. Poniższa książka jest właśnie dzieckiem takich poszukiwań, jeśli więc ciekawi Was co o niej sądzę, zapraszam do recenzji :D

Tytuł: Wieczni Wygnańcy
Autor: C. S. Smith
Liczba stron: 304
Gatunek: paranormal romance

Każdy anioł stróż ma swojego podopiecznego – Zachariasz opiekuje się siedemnastoletnią Mirrandą. Niestety, nad dziewczyną ciąży widmo śmierci... Anioł próbuje ją uratować jednak nie udaje mu się. Dziewczyna znika, a Zachariasz przez złamanie reguł i próbę uratowania jej staje się upadłym. W takich warunkach odnalezienie i uratowanie Mirrandy staje się wręcz niemożliwe.

Na początku wyjaśnijmy sobie jedno: nie sięgnęłam po „Wiecznych Wygnańców”, bo lubię paranormal romance. Nie miałam co czytać, uznałam, że wygrzebię coś lekkiego, na jeden dzień, być może śmiesznego: i to zrobiłam. Chciałam głupiutkiej, prostej lektury, z której będę mogła się pośmiać. Iii.... trafiłam doskonale. „Wieczni Wygnańcy” spełnili każdy z moich wymogów.
Gdybym miała wymienić największą zaletę tej książki byłby to fakt, że autorka chyba wie, jak złą literaturę tworzy i nie wstydzi się tego. Dzięki temu cała historia, choć napisana iście tragicznie, może przez swoją głupotę bawić, jest lekka i nie próbuje być poważna. Zdecydowanie nie lubię pozycji tego typu, których autorki traktują świat przedstawiony „na serio” i piszą tak, jakby od tego miało zależeć ich życie. Ale tu tego nie ma. Autorka ma świadomość (a przynajmniej wydaje się, że ma) jakiej jakości historię wymyśliła i tego przed nikim nie kryje.
Poza tym... cóż, sam pomysł na powieść nie jest taki zły. Mamy anioła stróża oraz uroczą dziewczynkę i domieszkę wampirów do tego wszystkiego. Uważam, że z tego dałoby się wyciągnąć dość poważną historię, ale autorka nie miała takiego zamiaru, dlatego dostajemy niekoniecznie logiczny i niekoniecznie sensowny emm... paranormalny romans przygodowy. Bo czystym romansem tego nie nazwę: postacie sporo o sobie myślą, ale mają dosłownie dwie, trzy sceny sam na sam, w czasie których do niczego więcej poza pocałunkami nie dochodzi. Czemu? Widzicie, mamy aniołka,  a aniołek przez swój kręgosłup moralny nie może sobie pozwolić na więcej, ponieważ jego Mirranda jest nastolatką (18-letnią) i ledwo go zna :D
Styl autorki jest chwilami wprost komiczny. Nie wiem, jak to wyglądało w oryginale, ale w wersji polskiej Zachariasz cały czas nazywa Mirrandę „swoją dziewczyną”, co brzmi karykaturalnie. Jeśli po angielsku brzmiało to „my girl” moim skromnym zdaniem tłumacz powinien przetłumaczyć to na „moją podopieczną”, albo „moją dziewczynkę”, ale cóż, skoro jest jak jest – przynajmniej mogłam się z tego pośmiać :D
Przy okazji dialogi chwilami są wręcz okropnie napisane. Matka Mirrandy to osoba, która uważa, że cicha nastolatka powinna przez bycie cichą właśnie trafić do psychiatryka, a główny wampir w tejże opowieści jest tak irracjonalny, że nie umiałam się nie uśmiechnąć. Opisy także pozostawiają wiele do życzenia, a sam świat przedstawiony często nie ma sensu.
W świecie Smith to nic dziwnego, że wampir próbował kogoś ugryźć, mimo że chyba oficjalnie nie istnieją. Nie ma też nic dziwnego w tym, że wampiry mają własną prasę, albo w tym, że aniołowie używają Yahoo. Autorka nawet nie próbuje wyjaśniać tych irracjonalności, radośnie tworząc swoją chorą wizje świata.
Szczerze mówiąc, brakowało mi w tej książce jakiś słodkich scenek między głównymi bohaterami. Chciałabym jednak widzieć więcej romansu i dramatu w czymś, co niby romansem przecież jest. Nawet nie chodzi mi o jakieś zbliżenia między postaciami, a o większą ilość rozmów między nimi, która zbudowałaby relacje, zwłaszcza, że anioł stróż to przecież doskonały obiekt do czegoś takiego. Ach, aż mnie podkusiło, by spróbować napisać jakiś dobry romans ze skrzydlatym w roli głównej, bo mam wrażenie, że żadna autorka, którą poznaje, nie potrafi z tego wyciągnąć tyle, ile można.

Cóż... „Wieczni Wygnańcy” to nie jest dobra książka. Nie polecam jej nikomu zdrowemu psychicznie, kto chce sięgnąć po lekturę „na serio”. To zła, a może nawet bardzo zła literatura. Tu nie maco się doszukiwać głębi, sensownych postaci, czy innych takich. Ale, paradoksalnie, ja przeczytania nie żałuje. Dostałam to, czego chciałam i czuje się w pełni zaspokojona :D

* * *

– Dzisiaj mam przesłuchanie do szkolnego przedstawienia Romea i Julii. – Kiedy jej mina ze znękanej zmienia się w pełną zachwytu, otwieram drzwi garażu. – To nic wielkiego.
–To... cudownie! - wykrzykuje. – Wiedziałam, że niepotrzebny ci psychiatra!
Potrzebuję chwili, żeby zaskoczyć.
– Chciałaś wysłać mnie do psychiatry?
Tata wspomniał o tym raz, kiedy byli w separacji, ale raczej na zasadzie „gdybyśpotrzebowała-komuś-się-wyga-dać". Nie żeby uważał mnie za stukniętą czy nienormalną.
– To nie był mój pomysł. – Mama zamyka mnie w drętwym półuścisku, prawą rękę trzymając pod ostrym kątem, jakby miało jej się coś stać, gdyby przytuliła mnie za bardzo. – Twój ojciec jest kretynem, ale to nie nowina. Tłumaczyłam mu, że ty się po prostu wolniej rozwijasz. Mojej córce jest pisane bycie gwiazdą!

Fragment „Wiecznych Wygnańców” C. L. Smith

środa, 26 lipca 2017

Westworld. Sezon 1: Witaj na Dzikim Zachodzie!

Westworld to wielki park rozrywki, który przenosi swoich gości w świat Dzikiego Zachodu. Dzięki istnieniu wyglądających jak ludzie robotów z zainstalowanymi wątkami każdy odwiedzający ten świat wkracza w coś, co przypomina grę MMORPG... tyle, że na żywo. Może poznać samego siebie i robić to, co tylko mu się podoba: bo to, co zostanie zrobione w parku nigdy nie wychodzi poza niego.
Jak to bywa z elektroniką coś czasem się psuje. Ekipa parku wykrywa błąd w działaniu jednego z robotów i wyłącza go z rozgrywki. Prędko okazuje się, że to było za mało: wada zaczyna rozprzestrzeniać się niczym wirus.


Dziki Zachód? Jestem na tak, niezależnie od okoliczności. Do tego fantastyka? Nie ważne, czy to fantasy, czy science-fiction – to będzie tylko dodatkowe urozmaicenie. Gdy tylko zorientowałam się czum jest „Westworld” wiedziałam, że nie będę na niego narzekać.
Gdybym miała w skrócie opisać, czym jest ten serial powiedziałabym, że przypomina połączenie „Parku Jurajskiego” z „Ex-machiną”, tylko z dodatkiem klimatu Dzikiego Zachodu i nagranego w dłuższej formie, dzięki której napięcie może rosnąć bardzo stopniowo, nie powodując nadmiernego rozlewu krwi, jak to w filmach akcji bywa. Mnie osobiście takie połączenie bardzo odpowiada, zwłaszcza, że „Westworld” w naprawdę dobry sposób buduje klimat i po prostu nie pozwala na nudę.
Westworld, sezon 1
serial science-fiction
Z ręką na sercu przyznaje: gdyby taki park istniał i gdyby było mnie na niego stać weszłabym tam pierwsza. Przy okazji myślę, że nie tylko ja i właśnie między innymi dzięki temu „Westworld” kupił już nie jednego widza. Świat, w którym możemy robić wszystko, nie ważne, czy to jazda konno po pięknych wzgórzach, ratowanie biednych niewiast, albo gwałcenie i plądrowanie. W którym można się wyżyć do woli, nie ważne w jaki sposób chce. I to jeszcze w tak cudownym klimacie! Mogłabym obserwować tę historię nawet bez grozy, która czai się w tle.
A że coś się czai to bardziej, niż jasne: zabawa ze sztuczną inteligencją nie może się przecież skończyć dobrze. Skłamałabym mówiąc, że to, co się dzieje jest zaskakujące samo w sobie. Bo nie jest, wiemy przecież, do czego to wszystko doprowadzi. Schemat z „Parku Jurajskiego” jest tu jak najbardziej powtarzany. Nie znaczy to jednak, że serial nie zaskakuje. Główny wątek jest nam znany, ale szczegóły i detale, które sprawiają, że całość kończy się tak, a nie inaczej intrygują i wręcz zmuszają, by oglądać dalej. Autorzy serialu bawią się z rzeczywistością, sprawiając, że czasami widz sam nie wie, co tu jest prawdą, a co kłamstwem.
Na moje ucho (choć nienajlepsze) muzyka gra, całość wygląda porządnie, a aktorstwo też chyba zdawało egzamin: nic tu nie rzuciło mi się w oczy w negatywny sposób, aczkolwiek nie jestem żadnym krytykiem, by móc to w pełni ocenić. Niemniej, to charakterami ten serial stoi: dr Robert Ford (Anthony Hopkins) jako twórca imperium jest niby miłym dziadkiem, który jednak cały czas coś kręci. Bernard (Jeffrey Wright) to praworządny człowiek, który robi wszystko, by być fair w stosunku do świata. Dolores? Przynajmniej początkowo – bardzo sztampowa, ale przeurocza postać. Maeve (Thandie Newton), jako burdelmama z nieciekawą przeszłością także wypadła intrygująco. Przez te postacie zdecydowanie chce się obserwować całość.
Serial w całości wypada po prostu jako bardzo długi, zgrany ze sobą film. Może nie przeraża i nie zmusza do przemyśleń aż tak jak niektóre produkcje tego typu, ale zdecydowanie zapewnia dobrą rozrywkę. Porusza temat modny i na czasie, robiąc to w ciekawy i dostarczający sposób.  Przy tym nie jest serialem, który przez nadmiar krwi, przekleństw czy chędożenia mógłby kogoś jakoś szczególnie odrzucić. Cóż ja będę kłamać: w pełni trafił w moje gusta, tak po prostu :)

Echh... zauważyłam, że tylko same seriale, które bardzo lubię Wam tu przedstawiam. Ale co ja poradzę, że kończę tylko te, które mnie wciągają? To jednak „za długa” rozrywka, bym traciła czas na coś, co mi się nie podoba :D

poniedziałek, 24 lipca 2017

Czerwony Smok: Analiza psychologiczna na piedestale

Być może pamiętacie moją recenzje serialu „Hannibal”, która pojawiła się jakiś czas temu na Drewnianym Moście. Jeśli tak, ta recenzja nie powinna być dla Was zdziwieniem, mimo że szczerze mówiąc, nie planowałam po książki o Lecterze sięgać. Ale stało się: kupiłam tom drugi na wyprzedaży, więc pierwszy nadrobiłam w formie ebooka. Niestety, nie potrafiłam na już znaleźć papierowej wersji :c

Tytuł: Czerwony smok
Tytuł serii:  Hannibal Lecter
Numer tomu: 1
Autor: Thomas Harris
Liczba stron: 448
Gatunek: kryminał, thiller

Seryjny morderca zabija dwie rodziny. FBI, nie mając żadnych tropów,  prosi o pomoc wybitnego profilera, Willa Grahama. Śledztwo jednak stoi w miejscu, a szaleniec prawdopodobnie wkrótce zaatakuje. Will, chcąc jak najszybciej ująć sprawcę, prosi o pomoc wybitnego psychologa i wielokrotnego mordercę, dr Hannibala Lectera.

Nim sięgnęłam po „Czerwonego smoka” zapoznałam się z serialem „Hannibal”, z 2013 roku. Niestety, okazało się to złym wyborem i sprawiło, że na książce trochę się zawiodłam, mimo że pewnie gdybym poznawała ją na początku takiego odczucia by nie było. Już wyjaśniam dlaczego.
Serial bardzo mocno skupia się na postaci Hannibala Lectera i bazuje przede wszystkim na „Czerwonym smoku”. Niestety, twórcy zabawili się trochę faktami i choć uważam, że wyszło to na korzyść historii (przynajmniej biorąc pod uwagę dwa pierwsze sezony) to sprawiło, że spodziewałam się ogromnych ilości Hannibala na stronach tej powieści. A on jest w tej książce niemalże zbędny. Gdyby Harris postanowił wyciąć go z jej kart naprawdę nie miałby problemu z załataniem fabularnych dziur, które przez to by powstały. A szkoda, bo mimo niewielkiego udziału tejże postaci w tej książce widać w niej pewien potencjał. Jak wielki? Liczę, że kolejne części serii mi o tym powiedzą.
Skoro już wylałam żale może przejdźmy do dalszej części recenzji :D Jako, że ostatnio czytałam przede wszystkim fantastyk dziwnie było mi się odnaleźć w takiej książce. W książce napisanej tak, jakby została stworzona od linijki. Czystej, klarownej, jasnej, płynnej, bez nadmiaru opisów, którą czyta się tak, jak ogląda się „NCIS”, „Kości” i inne produkcje tego typu. Szczerze mówiąc, myślałam, że będzie w tym więcej thrillera, więcej emocji: a tu proszę bardzo, powieść, która sprawiła, że czułam się jak w jednym z popularnych seriali kryminalistycznych. Nie uważam, że jest to złe. „Czerwonego smoka” czyta się przyjemnie i płynnie, być może za sprawą tłumaczenia, które zabrało mu pewnie swojego klimatu. Niemniej, po fantastyce, którą pisze się w inny sposób ta książka była dla mnie niezłym szokiem.
Historia wykreowana jest w ciekawiący czytelnika sposób, choć o ile w latach 80. czy 90. była czymś zupełnie świeżym i nowym, tak teraz nie jest to coś, co by mnie w jakiś sposób zaskoczyło. Mamy FBI, morderstwa i próbę rozwiązania zagadki, tak, by uratować rodzinę. To angażuje, przynajmniej do pewnego stopnia.
Zdecydowaną zaletą „Czerwonego smoka” jest analiza psychologiczna mordercy: dowiadujemy się o nim naprawdę wiele, stopniowo odkrywając jego tajemnice, lęki i marzenia, w pewnym momencie być może nawet mu współczując. Dawno nie czytałam książki z tak dokładnym opisem charakteru i przeżyć bohatera.
Naszym głównym bohaterem jest, rzecz jasna, Will Graham. Człowiek przed czterdziestką, genialny, choć bardzo wrażliwy, próbujący stworzyć szczęśliwą rodzinę w chwili, w której zostaje wezwany do nowej sprawy. Cóż mogę powiedzieć, że tego pana po prostu lubię? Nie uważam, by był wybitny, ale chyba trudno nie czuć do niego nici sympatii. To po prostu dobry człowiek, który mimo pewnych problemów z psychiką robi wszystko, by złapać mordercę.
Chciałabym uwielbiać tą historię – ale nie potrafię. Jest zbyt czyta, zbyt klarowna i jasna. Gdzie w tym thrillrze jest thriller? Bo ja chyba go nie zauważyłam. Niemniej, jako powieść kryminalna, ze szczegółówą analizą psychopaty sprawdza się dobrze i myślę, że warto się z nią zapoznać choćby przez postać tak znanego w popkulturze Lectera.

* * *

Chcę ci pomóc, Willu, więc zacznę od pytania: twoja depresja nie wynikała z faktu, że zastrzeliłeś Garretta Jacoba Hobbsa, prawda? Bo tak naprawdę, to czułeś się podle dlatego, że zabicie go sprawiło ci tak wielką frajdę, mam rację?
Przemyśl to sobie, ale się nie zamartwiaj. Niby dlaczego zabójstwo nie miałoby sprawiać przyjemności? Bóg najwyraźniej to lubi, skoro robi to bez przerwy, a czyż nie jesteśmy stworzeni na obraz i podobieństwo Jego?


Fragment „Czerwonego Smoka” Thomasa Harrisa

sobota, 22 lipca 2017

Lucyfer. Sezon 1: Pies na baby

Lucyfer (Tom Ellis) znudzony jest życiem w piekle. Postanawia więc zabawić się na Ziemi: wybywa do Los Angeles i zakłada tam luksusowy klub nocny. Podczas jednego z wieczorów jedna z jego znajomych, wschodząca gwiazda muzyki, zostaje zamordowana. Jako boski kat, Lucyfer nie może pozwolić sobie, by takie coś uszło płazem złoczyńcy i postanawia rozwikłać sprawę jej zabójstwa, wymuszając współpracę na pani detektyw Chloe Decker.


Gdyby nie blogsfera, nie miałabym pojęcia, że coś takiego istnieje. Ale cóż, chcąc nie chcąc buszując po Waszych stronach czasem wpadnę na jakieś recenzje i jakoś tak utkwiło mi w pamięci, że ktoś stworzył serial o Lucyferze. Miałam trochę wolnego czasu, więc postanowiłam zapoznać się z sezonem pierwszym i... jednak nie jest to w pełni to, czego szukam. Ale po kolei!
Jeśli miałabym w skrócie opisać, czym jest ten serial powiedziałabym, że to po prostu serial kryminalny kierowany głównie w stronę kobiet, z domieszką angel fantasy. Jego struktura podobna jest do pierwszych sezonów „Nie z tego świata” – każdy odcinek to inna główna zagadka, a to, co ważne jest dla całokształtu, dzieje się w tle. Sprawia to, że obraz jest lekki w odbiorze i nie wymaga bezustannego skupienia. Jak najbardziej, uważam że to jego zaleta: w końcu takie historie także muszą istnieć, a ta trzyma jakiś poziom, choć nie nazwałabym jej  mistrzostwem świata.
W tym serialu najważniejszą rolę odgrywa – bo jakby inaczej! – tytułowy Lucyfer. Gdyby nie ta postać, ta opowieść raczej by nie działała, bo zmieniłaby się się w zwykły kryminał ze standardowymi przestępcami. Ale kimże jest nasz diablik? To sam strącony z nieba szatan, który jest tak naprawdę głupim, ale charyzmatycznym i dobrym dupkiem. To ten typ niebezpiecznego faceta, za którym wiele pań będzie szalało, przez co naprawdę nie dziwię się, czemu tak wielu blogerkom sam serial się spodobał :) Sama mam w stosunku do niego mieszane uczucia. W pierwszych odcinkach jego magiczne umiejętności i ironiczne żarty zaskakiwały mnie i bawiły, z czasem jednak miałam ochotę dać mu w twarz i wysłać go za karę do kąta za zachowywanie się jak dziecko. Nie mogę jednak odmówić aktorowi sporej dawki charyzmy, którą wlał w tą postać, dzięki czemu Lucyfer co jakiś czas trochę się rehabilitował.
„Lucyfer”, sezon 1
ang. „Lucifer”
serial kryminalny, fantasy, romans
Niestety, mam co do tegoż pana jeszcze jeden problem. Gdyby był jakimkolwiek innym piekielnym bohaterem, nie czepiałabym się tego, ale... Lucyfer to sam książę piekieł. I choć Tom Ellis ma naprawdę cudowną mimikę, przez co w niektórych momentach byłam w stanie w to uwierzyć to przez większość czasu jednak nie widziałam w nim tego boskiego kata. Widzicie, Lucyfer wygląda na niedorozwiniętego umysłowo szaleńca, a ja jednak w tym przypadku wolałabym geniusza. Owszem, podoba mi się pomysł, by zrobić z tej postaci dobry charakter, który karze, a nie kusi ludzi do złego, ale brakło mi w tym Lucyferze inteligencji. Lubię kryminały, w których główny bohater to właśnie nią się szczyci, a u niego tego za nic w świecie nie widzę. Lucek to debil, amen, dziękuję.
Niemniej, mimo moich mieszanych uczuć – to dzięki tej postaci byłam w stanie w całości obejrzeć pierwszy sezon, bo poza nim nie widzę w serialu nic nader interesującego. Jego wątek poboczny dotyczący Nieba? Nudy, przez większość czasu. To już było! Zagadki? Standardowe. Pozostałe postacie? Schematyczne. W „Lucyferze” poza tym charakterem kompletnie nic nie zaskakuje. No, może poza pewną małą dziewczynką...
Trixie (Scarlett Estevez) to tak urocze dziecko, że chyba nie ta mu się oprzeć. Naprawdę, uważam, że tej małej należy się Oscar! Uwielbiam to, co ta mała aktorka zrobiła z tą postacią :)
Poza nią i Lucyferem naprawdę w tym serialu nie ma ciekawych postaci. Wszystkie kobiety są piękne, niebezpieczne i idealne. Dr Linda Martin (Reachel Harris) to po prostu dobra terapeutka, Maze (Leasley-Ann Brandt)? Szatański sługa z pazurem. Chloe (Lauren German) zaś to idealna mama i idealna policjantka, która nie mam pojęcia dlaczego jest z separacji ze swoim mężem, mimo,że chemia między nimi naprawdę jest odczuwalna. Te postacie zdają się nie mieć wad, są... płaskie. A przy okazji wyjątkowo ładne. Och, tak! Lauren German ma prawie 40 lat, a ja dawałam jej trzydzieści, przy okazji na moje oko wygląda jak dużo ładniejsza wersja Angeliny Jolie :) Naprawdę miło się na nią patrzy, ale sama jej postać nie ma w sobie nic nadzwyczajnego.
„Lucyfer” to serial, który naprawdę mogę polecić paniom, lubiącym dobrych dupków i aniołki – nie będziecie żałować oglądania! Ja z resztą tego też nie żałuje, jedynie nie widzę w tym dziele nic nadzwyczajnego, nic, czego nie znalazłabym w innym. Niemniej, jako zapychacz czasu sprawdził się mi całkiem nieźle.


[SPOILER! Dotyczy też „Szeptem”!] Na koniec jeszcze jedna uwaga... W „Szeptem” jest scenka, w której główna bohaterka odkrywa blizny na plecach swojego ukochanego. W tym serialu również. Zgadnijcie, które dzieło robi to lepiej (mimo że jedno z nich to nie jest tak do końca romans)? ;P [KONIEC SPOILERA]

czwartek, 20 lipca 2017

Ciężkie próby: Solidne, choć nudnawe science-fiction

„Ciężkie próby” już Wam pokazywałam z racji Pyrkonu: to książka, którą wygrałam w konkursie u Łukasza ze Świata Fantasy. Pamiętacie może moją recenzje poprzedniego tomu? Mam nadzieję :) Jeśli nie, znajdziecie ją w spisie recenzji. A teraz do rzeczy: jak to militarne science-fiction mi się spodobało?

Tytuł: Ciężkie próby
Tytuł serii: Czerwień
Numer tomu: 2
Autor: Linda Nagata
Tłumaczenie: Mirosław P. Jabłoński
Liczba stron: 464
Gatunek: militarne science-fiction
Wydanie: Dom Wydawniczy Rebis, Poznań 2017

Po poprzedniej misji, oddział Shelley’ego nie zostaje przywitany w USA z otwartymi ramionami. Świat jest u schyłku wojny nuklearnej, a ekipa, która próbowała go ratować, sądzona jest jak złoczyńcy. Przy tym Shelley nie potrafi pozbyć się uczucia, że chyba wyczerpał swój limit szczęścia do końca życia...


Z „Ciężkimi próbami” mam mały problem. Bo niby kontynuacja trzyma poziom. Niby fabuła jest przemyślana. Niby świat przedstawiony jest ciekawy. Ale w praktyce czegoś tej książce zdecydowanie brakuje.
Tak samo, jak „Czerwień”, tak i „Ciężkie próby” są wręcz napisane od linijki. Czyste, klarowne, „doskonałe” – i wydaje mi się, że to jest właśnie największa bolączka tej trylogii. Teoretycznie pasuje to do świata przedstawionego, ale taki sposób pisania po prostu po jakimś czasie męczy.
Zwłaszcza, że fabularnie „Ciężkie próby” jednak wypadają słabiej, niż poprzedni tom. Gdy autorka wrzuciła nas do tego świata po raz pierwszy był świeższy, ciekawszy: teraz ciągniemy stare już wątki. Brakuje czegoś nowego, co znów zainteresowałoby nas tym światem. Bo tu cały czas przewija się to samo. Nuki mogą wybuchnąć, więc trzeba temu zaradzić. A by temu zaradzić, trzeba jechać na kolejne samobójcze misje. Jednocześnie autorka daje nam kolejny wątek romantyczny, który mógłby wypaść dobrze, ale szczerze mówiąc, nie zrobił na mnie żadnego wrażenia.
Jeśli w książce umiera bohater, którego znam już jakiś czas, bo od poprzedniego tomu i nawet mnie to nie obchodzi, bo w gruncie rzeczy nie wiem, kim on jest to jest to kolejny spory problem. Kolejny – bo i na to cierpią „Ciężkie próby”. Postacie umierają, a ja, jako czytelnik, mam to głęboko w czterech literach. Ledwo wiem, kim ta osoba była, nie wspominając o jej charakterze: bohaterowie drugoplanowi naprawdę trochę tu leżą. Shelley to dalej fajny facet, podobnie jak Delphi jest fajną babką, a którą poznajemy tu bardziej, ale pozostałe postacie to mięso armatnie. Nic mniej, nic więcej.
Mimo, że jest to science-fiction „Ciężkie próby” czyta się dość szybko. Mimo małej czcionki w około czterdzieści minut potrafiła przeczytać ponad sto stron, gdy nie miałam nic lepszego do roboty. Problem pojawiał się, gdy już coś takiego miałam. W takim przypadku powieść mnie do siebie nie ciągnęła, a czytałam ją trochę z przymusu, w trakcie czując sprzeczne ze sobą emocje. Z jednej strony jedna część mnie krzyczała: „To JEST porządnie napisana i wydana książka, trzeba to docenić i się tym cieszyć.”, a druga – „Tylko co z tego, skoro masz to w czterech literach, bo cię to nudzi?”.
Nie umiem nie docenić pracy włożonej w tę książkę oraz faktu, że oceniając obiektywnie to jest nie najgorsze science-fiction. Jednak choć pewnie sięgnęłabym po tom trzeci, gdybym go miała to nie mogę zaprzeczyć temu, że „Ciężkie próby” wypadają po prostu gorzej od „Czerwieni”. To nie jest książka, która znalazłaby się w moich ulubieńcach, gdybym szykowała taką listę. Niestety.

* * *

Kiedy jednak nad moją głową odzywa się broń dużego kalibru, słyszę to. To nie Chudhuri czy Omer, bo one mają tylko pistolety, co oznacza, że dysponują mniejszą siłą ognia.
Nie chcę, żeby umierały za mnie.
Odepchnąwszy się wierzgnięciem od ściany, walę barkiem w ledwo widoczne kolana.
Barak trzeszczy w zderzeniu z tytanowym wspornikiem.
Kurwa mać. Martwa siostra?
Strzelec się chwieje, ale nie przewraca. Logicznie rzecz biorąc, następnym jego krokiem powinno być wpakowanie mi kuli w łeb, ale nic takiego się nie dzieje. Zamiast tego wokół mojego bicepsa zamyka się w miażdżącym uścisku tytanowy hak, po czym zaczynam być częściowo niesiony, a częściowo wleczony w stronę wywalonych wybuchem drzwi.
Fragment „Ciężkich prób” Lindy Nagaty


wtorek, 18 lipca 2017

Maszyna Szeherezada: Opowieści snute przez mechanizm

Wybaczcie mi za tą „starą”, czy raczej „niedostępną” fantastykę, ale... pojawiło mi się jej trochę na półce, muszę ją przeczytać, a potem o większości z tych książek chce zapomnieć.  Liczę, że przynajmniej po takich postach czegoś się „nauczycie”, a tymczasem... zapraszam na kolejną recenzje niekoniecznie znanego science-fiction.

Tytuł: Maszyna Szeherezada
Autor: Robert Sheckley
 Liczba stron: 268
Gatunek: science-fiction

Martindale wchodzi do antykwariatu, marząc o tym, by snuć opowieści. Natrafia tam na niezwykłą maszynę z talentem właśnie do tego: duma nad zakupem jej, by w końcu się zdecydować i zabrać ją ze sobą do domu. Wystarczy tylko chwila, by Maszyna Szeherezada wciągnęła go w magiczny świat swoich opowieści.

Najpierw poczułam się zaintrygowana. Potem nie wiedziałam, co do końca mam w rękach, a gdy już myślałam, że złapałam meritum sprawy, znów traciłam wątek. Ostatecznie więc „Maszyna Szeherezada” była dla mnie zarówno męczarnia, jak i ciekawą wycieczką. Chociaż jednak ostatecznie przeważyło to pierwsze.
Naprawdę, pierwsze strony bardzo intrygują. Jakiś losowy człowiek, kupuje maszynę, która jest tu narratorem, by zabrać ją do domu i próbować coś z nią począć. Styl autora nie wydaje się tak tępy jak często przy starszych tłumaczeniach, a nawiązanie do postaci, jaką jest Szeherezada ciekawi samo w sobie. Niestety, potem jest po prostu gorzej, przynajmniej w moim odczuciu – bo to, co dostajemy to zbiór totalnie losowych i absurdalnych opowiadań z których właściwie trudno cokolwiek wyciągnąć. Bohaterzy co chwilę się zmieniają, o linearną rozrywkę trudno, jak to połączyć? Też nie wiem, mimo że opis z okładki obiecuje mi, że będę w stanie to zrobić.
Poza samym początkiem i nawiązaniami do Szeherezady ciekawiło mnie chyba przede wszystkim opowiadanie o Hadesie i Persefonie, bo z niego przynajmniej coś wyciągnęłam. Nie było wybitne, nie oczarowało mnie, ale w tym przypadku fakt, ze coś rozumiem był już dla mnie sporą zaletą :D Poza tym mamy jakiś obcych, mamy Rzymian, Marsjan i dużo innych motywów, które nijak nie łączą się w jedną całość i które są tak różnorodne, że aż głowa potrafi od nich rozboleć.
Lektura tej książki sprawiła, że w mojej głowie pojawiły się dwie konkluzje. Pierwsza: nawiązania do baśni i innych takich nie są wcale nowością. „Maszyna Szeherezada” została wydana w 1997 roku i tak jak obecnie wydawana literatura fantastyczna próbuje bawić się tym, co już znamy. Druga: obecnie idzie się w dość proste, linearne historie; te dwadzieścia lat temu i wcześniej to chyba nie było aż tak istotne, jak sama kreatywność autora, której tu nie brakuje, mimo że osobiście mam wrażenie, że w tej książce sama fabuła i świat przedstawiony po prostu leży, a styl autora też nie jest aż tak wyjątkowy, by ratował całość.

Szczerze przyznam, że gdybym mogła bez problemu i być może z radością o tej lekturze bym po prostu zapomniała. Nie wniosła do mojego życia właściwie nic, choć wiem, że coś w jej formie może ująć. Nie była to być może najgorsza książka wszech czasów, ale mnie po prostu trochę wynudziła i sprawiła, że więcej szukać książek tego autora nie będę.

* * *

O czym myśli maszyna, gdy zastanawia się nad swoim pochodzeniem? Nie wie, skąd się wzięła. Ma jakieś wspomnienia oczywiście. Czasami staje się nawet narratorem własnych opowieści, czasami zaś narratorem cudzych. Niekiedy wydaje jej się, że ludzie mówią o niej różne rzeczy, a niekiedy, że w ogóle nie zawracają sobie nią głowy. A ona bez trudu przechodzi z rąk do rąk i donosi o poczynaniach innych ludzi.
Fragment „Maszyny Szeherezady” Roberta Sheckley’a

niedziela, 16 lipca 2017

Czerwień: Niezwykłe przeczucia

Poprzednie „militarne” science-fiction, które dane mi było przeczytać okazało się nijaką młodzieżówką. Nie zraziło mnie na szczęście do całego tego podgatunku. W końcu powieści new, czy young adult rządzą się swoimi prawami i byłabym głupia, gdybym przez ich pryzmat oceniała całokształt takiej literatury, prawda? Na całe szczęście „Czerwień” to już militarne science-fiction dla „dorosłych”. Jeśli chcecie wiedzieć, jak wypadło moje spotkanie z tą książką, zapraszam do przeczytania dalszej części posta!

Tytuł: Czerwień
Tytuł serii: Czerwień
Numer tomu: 1
Autor: Linda Nagata
Tłumaczenie: Mirosław P. Jabłoński
Liczba stron: 417
Gatunek: militarne science-fiction
Wydanie: Dom Wydawniczy Rebis, Poznań 2016

Niedaleka przyszłość. James Shelley trafił do wojska właściwie przypadkiem. Mimo to dzięki swojej nadnaturalnej intuicji dobrze sprawdza się w roli żołnierza, często ratując życie innym. Nie każdej tragedii da się jednak uniknąć. Podczas misji w Afryce jego oddział zostaje zaatakowany. Shelley traci obydwie nogi.  W wojskowym szpitalu dostaje propozycje nie do odrzucenia: jeśli będzie dalej służyć w wojsku, dostanie mechaniczne kończyny.
Prędko młody żołnierz musi wziąć udział w niełatwych zadaniach specjalnych.

Uwielbiam to, jak Rebis wydaje swoje książki. Zawsze są eleganckie i przyjemnie leżą w dłoni; okładki wyglądają dobrze, papier nie pozostawia nic do życzenia, podobnie jak układ tekstu i dość mały font (który oznacza więcej czytania). Niestety, w przypadku „Czerwieni” wydawca popełnił spory błąd: opis z tyłu okładki zdradza większą część treści książki. A zdecydowanie, nie powinien. Zwłaszcza, że cały świat wykreowany przez Lindę Nagatę jest naprawdę niezły, a historia, którą autorka nam przedstawia należy do naprawdę przyzwoitych.
„Czerwień” to stosunkowo poważna, militarna lektura. Jak na science-fiction przystało na jej kartach możemy odkryć ciekawe wynalazki i choć niektóre z nich dla fabuły są kluczowe, to jednak nie na nich skupia się autorka.
Linda Nagata opowiada nam historię młodego porucznika, który właściwie nigdy nie chciał być w wojsku, ale ostatecznie nieźle się w nim odnalazł. Shelley to dobry facet, z krwi i kości, z własną przeszłością i pragnieniami. Mówią, że jest królem Dawidem, bo w niebezpiecznych sytuacjach miewa wręcz boskie przeczucia. Wie, że coś się stanie, nim to będzie miało miejsce. Autorka stopniowo wyjaśnia nam czemu się to dzieje i w jaki sposób, jednocześnie wrzucając nas w wir wydarzeń, których w życiu bohatera nie brakuje.
Fabuła powieści poprowadzona jest bardzo zgrabnie i powiedziałabym, że dzieli się na pięć krótszych segmentów, które naprawdę bez problemu można podzielić. To dość prosta, ale ciekawa historia, w której nie da się zgubić. Niestety, chwilami brakowało mi w niej odpowiedniego tępa, by utrzymać cały czas moje zainteresowanie: pierwsze sto pięćdziesiąt stron było dla mnie bardzo interesujące, by następnie moje opadły i obudziły się dopiero w ostatnim segmencie historii.
Mimo małych problemów z tempem historii samemu stylu autorki nie mam właściwie nic do zarzucenia. Tekst utrzymany jest w dość gęstym, wojskowym klimacie, ale jednocześnie chwilami potrafi być zadziwiająco ludzki. Choć wewnątrz wojskowości nie brakuje Linda Nagata znajduje chwilę dla prywaty bohatera i dla jego bliskich spoza wojska, dzięki czemu historia nie jest jednowymiarowa. „Czerwień” to książka bardzo przejrzysta i konkretna, ale nie wyprana zupełnie z emocji. Skłamałabym jednak mówiąc, że to lektura, w której to właśnie one przejmują stery;  jak na science-fiction przystało to rozum w przypadku książki Nagaty gra główną rolę.
„Czerwień” to dobra lektura. Ma pewne drobne problemy, ale nie żałuję spotkania z nią. Przedstawia ciekawą wizje świata przyszłości, daje nam niezłą historię, a mimo bycia militarną science-fiction nie opisuje nadmiaru rozlewu krwi. Na jej kartkach panuje porządek, w tekście po prostu nie da się zgubić, a w stylu autorki widać sporo pracy nad własnym warsztatem. Polecam, jeśli tylko macie ochotę na bardziej wojskową fantastykę.

* * *

Biegnę szybko. Jego pierwsze pociski nie przelatują blisko mnie, ale wprowadza poprawkę i zmniejsza ten rozziew, podczas gdy ja odpowiadam ogniem. Strzelam z biodra, korzystając z muszki przyłbicy w celu uzyskania odpowiedniej trajektorii. Spust odskakuje mi od palca, gdy kontrolę przejmie moja AI. Pojedynczy strzał i dzieciak leci wstecz, wykonując pół obrotu, po czym uderza o zbocze.
– Załatwione! – grzmi Ransom przez gen-kom.
– Sprawdź to! – ostrzegam go.
– Bez obaw, poruczniku, nikt nie pozostał na szczycie.
– Podchodzę – mówi Jaynie.
Dostrzegam ją na swojej mapie.
– Widzę cię.
Wynurza się z wysokiej trawy.
– Oznaki życia? – pytam ją.
– Nie, jest martwy.
Kuca obok zwłok i używa haka ramiennego, żeby je odwrócić. Otwór po kuli widnieje dokładnie między oczami.
– Cholera, pańska AI jest dobra.

Fragment „Czerwieni” Lindy Nagaty



zBLOGowani.pl
Książka bierze udział w akcji na zblogowani.pl
Nomida zaczarowane-szablony