poniedziałek, 31 sierpnia 2020

Prince Polonia: Powieść polsko-indyjska w reportażowym stylu

 

Druga połowa lat 80. XX wieku. Przemyt polsko-indyjski kwitnie. Janek i Radek, koledzy z czasów szkolnych, próbują swoich sił w nielegalnym handlu, chcąc wyrwać się z zubożałego kraju. Ich śladami podąża jednak przeszłość. Ich dawna szkolna miłość, Magda, podobno również przebywa właśnie w Azji.

 

Indie są fascynującym krajem, o którym jednak wiem najwyżej „coś”: „coś” bez konkretów, głównie oparte na pewnych stereotypach. Lubię to, jak barwną tworzą kulturę i kojarzą mi się z czymś ciekawym, choć gorącym i tłocznym, a przez to trochę niebezpiecznym. Szczerze przyznam, że sięgając po „Prince polonię” Cegielskiego nie miałam pojęcia, że to w te rejony przeniesie mnie fabuła powieści, jako że sięgnęłam po tę powieść głównie przez wzgląd na autora, a nie opis z tyłu okładki. Tych czytania raczej unikam i zwykle robię to jedynie pobieżnie.

W każdym razie ten indyjski pierwiastek w tej powieści jest niezwykle mocno zarysowany. Autor wyraźnie wie o czym pisze (Cegielski podróżował do Indii wielokrotnie) i przedstawia nam świat przemytników bardzo dokładnie. Z detalami opisuje pojedyncze akcje, hotele w Azji, zachowania ludzi na ulicach wielkich miast. Robi to wszystko z perspektywy Polaków, dzięki czemu całość pod tym względem wypada bardzo realistycznie i wiarygodnie. Ba, wręcz reportażowo!

I właściwie ten fakt jest jedną z kilku bardzo znaczących wad tej powieści. A może właściwie jest po prostu przyczyną jej wad wszelakich? Mam wrażenie, że to całkiem możliwe. Zacznijmy od tego, że autor prezentuje nam trzy narracje. Trzecioosobową (neutralną) oraz narracje bardziej pamiętnikowe, w których Janek i Radek opowiadają komuś o swoich przygodach w sposób bardzo osobisty. To zabieg, który zwykle mnie nie irytuje, ale w tym przypadku byłam nim zmęczona. Bo autor nie zaznacza wyraźnie zmian narracji, a nasi bohaterowie odzywają się w bardzo podobny do siebie sposób. W ogóle, są podobnymi postaciami, mimo że Cegielski próbuje nam wmówić, że jednak nie. I czasem trudno się połapać. Zwłaszcza na początku powieści.



Kolejnym problemem, który wynika z reportażowości jest brak fabuły jako takiej. Jako czytelnicy skaczemy regularnie pomiędzy etapem szkolnym i przemytniczym w życiu naszych bohaterów. I to jest w porządku, tyle tylko, że to jedna z tych powieści, która przy tym absolutnie nie ma fabuły. To książka, która ma nieco ponad 400 stron. Przez większość z nich właściwie obserwujemy okruchy z życia postaci i tylko czasem narracja ujawnia nam, że COŚ się będzie działo później. I dzieje się – na ostatnich pięćdziesięciu stronach. Tyle, że osobiście nie wyczułam tam ani szczególnego napięcia, ani poczucia, że te wydarzenia są dla mnie jakkolwiek istotne.

Może dlatego, że zdążyłam się już domyślić, co tam się będzie działo? Bo naprawdę nie trudno przewidzieć, jak może skończyć się nielegalny handel. A „finał” wątku z Magdą też robi się jasny dużo wcześniej. Z resztą, choć ta dziewczyna jest chyba jedną z najmilszych postaci to trochę nie widzę sensu w istnieniu młodocianego wątku skupiającego się mocniej na niej.

Max Cegielski ma warsztat i wiedzę. Nie mam zamiaru mu tego odebrać. „Prince polonia” nauczyło mnie sporo o samym przemycie polsko-indyjskim i choćby z tego powodu cieszę się z możliwości poznania tej lektury. Nie zmienia to faktu, że dla mnie ta powieść jest co najwyżej średniej klasy historią. Zdaje sobie sprawę, że tak reportażowe podejście może się niektórym podobać i że ta książka spodoba się nie jednemu czytelnikowi, ale ja czułam się nią trochę poirytowana.  Bo ani nie interesowała mnie historia sama w sobie, ani nie polubiłam bohaterów, a całokształt wydaje mi się dojść pretensjonalny.

Cóż, na szczęście w nieszczęściu przynajmniej słowa wchodziły mi dość gładko, chociaż jednocześnie odnoszę wrażenie, że mimo przeciętnej objętości powieść Cegielskiego jest dość mocno przegadana. Tu naprawdę wiele można byłoby wyciąć…  a może po prostu lepiej byłoby zrobić z „Prince Polonii” krótkie opowiadanie. Bądź po prostu znaleźć dawnych polskich przemytników i zrobić reportaż na ten temat.



Za możliwość przeczytania książki dziękuję portalowi czytampierwszy.pl!

Czytam i recenzuję na CzytamPierwszy.pl

piątek, 28 sierpnia 2020

Pułapka czasu: niebezpieczna podróż przez otchłań kosmosu

 

Gdy znika ojciec, Meg oraz jej młodszy brt Charles Wallace wyruszają w niezwykłą podróż. Wraz z przyjacielem oraz trójką nietypowych pań wyruszają, aby pomóc swojemu rodzicowi. Podróż okazuje się jednak odleglejsza i bardziej niebezpieczna, niż początkowo myśleli. Nie wiedzieli bowiem, że towarzyszące im kobiety to pradawne istoty, potrafiące fałdować czas.

 

Obok tak pięknej książki, jak „Pułapka czasu” nie da się przejść obojętnie. Zwraca uwagę złotymi zdobieniami i bardzo klimatyczną ilustracją centaura na samym środku okładki. Mimo tego na Lubimy Czytać nie ma wcale wielu opinii, a jej średnia ocen jest zaskakująco niska, jak na powieść sprzedawaną jako klasykę literatury dziecięcej (to nie mój wymysł, a informacja z tylnej części okładki). Skąd wzięły się takie oceny?

Wydaje mi się, że przynajmniej częściowo przez zły target powieści. Bo okładka, choć ładna, raczej nie kojarzy się z prozą dla dzieci, a obecny na niej centaur sugeruje raczej fantasy, niż fantastykę naukową. Mimo wszystko otaczające go planety to chyba jednak za mało, chociaż po przeczytaniu powieści całość okładki naprawdę nabiera znaczenia. Ponadto polski tytuł też jest mylący. Bo tu nie chodzi o żadną „pułapkę”, a o „fałdowanie” przestrzeni i czasu, co pozwala na skoki (teleportacje) pomiędzy punktami w całym wszechświecie. Z tym, że „Fałdka czasu” brzmi nieco mniej chwytliwie, niż „Pułapka czasu”, a że wydane ukazało się przy premierze filmu… cóż, rozumiem wybór wydawnictwa Mag co do nazwania powieści w ten sposób. Nie zmienia to jednak faktu, że nazwa została dobrana błędnie.

Niskie oceny to też niska sprzedaż i z pięciu powieści w tej chwili w Polsce mamy dwie. Podejrzewam też, że kolejnych prędko nie zboczymy. Ale kto wie?

Skupmy się może jednak na samym wnętrzu książki, w którym znajdziemy… bardzo klasyczną historię dla dzieci o walce dobra ze złem. Tyle tylko, że w wydaniu kosmiczno-fantastycznym. Nawet tropy, które porusza autorka są niezwykle klasyczne. Mamy przecież grupę dzieciaków, które ratują dorosłego przy pomocy innych dorosłych, aczkolwiek przez swoje umiejętności, tylko ci młodsi mogą faktycznie pomóc ojcu Meg i Charlesa. Mamy wielkie zło, które trzeba pokonać i dziwne przygody pomiędzy. Ba, nie brakuje tu elementów edukacyjnych! Autorka przedstawia nam podstawy matematyki, cytuje klasykę literatury, opowiada o duchowości oraz o tym, że człowiek (nawet najzdolniejszy) nie jest wszechwiedzący i nie potrafi zrobić wszystkiego. To niewątpliwie przyjemna lektura z dobrym przesłaniem. Należy jednak wziąć poprawkę, że ma jednak już niemal 80. lat.

Nie jest to może nadmiernie widoczne, ale na przykład same opisy kosmosu są na dzień dzisiejszy mocno przestarzałe. Poza tym sam styl autorki wydał mi się nieco toporny, odrobinkę „stary”. Nie zły i ciężki: bo czyta się to bardzo szybko. Ale jednak mijające lata odbiły swoje piętno na tej powieści. Poza tym to też jedna z tych książek, w których wygrywa siła miłości i wiary, a dziś, choć to przesłania bardzo uniwersalne, wydaje mi się, że i dzieci mogą być zmęczone tego typu podsumowaniami.

Nie powiedziałbym, że bawiłam się przy tej lekturze najlepiej na świecie. To była przyjemna odskocznia na jeden wieczór, ale dla mnie – dorosłego czytelnika – nie była niczym szczególnym. Nie jestem nawet pewna, czy polubiłabym ją, gdybym była w wieku docelowym, jako że wtedy po prostu nie lubiłam historii o podróżach w kosmosie. Nawet „Mały książę” nie do końca mi odpowiadał właśnie przez to… a właściwie „Pułapkę czasu” do pewnego stopnia chyba mogę do niego porównać. Jest może znacznie mniej filozoficzny, ale podróże po obcych planetach do pewnego stopnia wyglądają podobnie. Niemniej, biorąc pod uwagę, jak tania obecnie bywa ta powieść i że koniec końców, naprawdę nie mam się do czego szczególnie przyczepić to wydaje mi się, że warto tę pozycję sprawdzić. Choćby w celu badani fantastyki jako gatunku.



wtorek, 25 sierpnia 2020

Pamięć wszystkich słów: Bogowie budzą się do życia

 

Deana musi opuścić swoje rodzinne strony. Wyrusza na wiodącą przez pustynię pielgrzymkę. Karawana z którą podróżuje odkrywa jednak spisek i wkrótce po tym zostaje zaatakowana. Członkini ludu Israam zostaje porwana, a jej towarzyszami podróży zostaje ślepiec-tłumacz oraz kilkuletni książę.

Altsin izoluje się na wyspie, w nowicjacie zakonu Wielkiej Matki, gdzie oddaje się pracy i pomocy ubogim, próbując zapanować nad tlącą się w nim mocą. Jednocześnie próbuje odnaleźć wiedźmę, przez którą stał się boskim naczyniem. Ma nadzieję, że kobieta będzie w stanie go ocalić.

 

Poprzednia część „Opowieści z meekhańskiego pogranicza”, czyli „Niebo ze stali” łączyła północne ludy ze wschodnimi. „Pamięć wszystkich słów” adekwatnie łączy więc południe stylizowane na kraje bliskiego wschodu oraz portowo-wyspiarski zachód. Obydwie te frakcję polubiłam w trakcie opowiadań, choć przyznaję, że historia Altsina w dużej mierze wyparowała mi z głowy. Nieco lepiej było ze wschodem, który zapadł mi w pamięć głównie przez pierwsze opowiadanie o Yatechu, będące naprawdę całkiem wzruszającą historią o tragicznej miłości.

I właściwie pod tym względem wschód znów nie zawodzi… bo i teraz wschodnia część powieści dostaje ciekawą, miłosną historię. Nie jest ona nadmiernie skomplikowana, czy nadzwyczajnie poprowadzona, bo właściwie korzysta z dość dobrze znanych w kulturze tropów. Wegner jednak doskonale obudowuje historię w większą ilość warstw, intryg politycznych, przedstawiania świata oraz wątków pobocznych, a to po prostu wystarcza, by przeciętny romans zmienił się w dobrą opowieść, mającą sens w całym kontekście cyklu.

Altsin zaś właściwie dość długo nie potrafił przykuć w tym tomie mojej uwagi. Jego wątek od samego początku powiązany jest z bogiem wojny, Reagwyrem. Bohater próbuje okiełznać boski umysł, dla którego duszy stał się naczyniem. Ma więc do przebycia podróż, aby się jej pozbyć, jednak to właściwie samotna wędrówka. Deana dość prędko znajduje bliskich sobie kompanów; Altsin jest znacznie bardziej samotnym bohaterem. Może dlatego przez lwią część czasu zdecydowanie wolałam „wschodni” wątek, jako że osobiście bardzo lubię, gdy postacie nie działają zupełnie same.

Mimo tego, wydaje mi się, że zakończenie, które dostał Altsin jest ważniejsze dla całokształtu powieści. Opowieść Deany jest dobrze zamknięta i właściwie nie mam do czego się przyczepić. Bohaterka przeżywa pewną drogę; uczy się i rozwija, a „Pamięć wszystkich słów” rozpoczyna i zamyka pewien etap w jej życiu. Ale to historia Altsina jest tą, która (jak mi się zdaje) może mieć większy wpływ na losy świata przedstawionego przez Wegnera.

Chciałabym zaznaczyć, że ten tom jest tomem najbardziej magicznym ze wszystkich dotychczasowych. Owszem, Wegner ogólnie rzecz biorąc nie rezygnuje z magii, ale w przypadku tej części wpływ bogów na świat jest tak duży, jak nigdy wcześniej. Teraz do rozgrywki wchodzą naprawdę potężne magiczne siły, nijak mające się na przykład do źrebiarzy, występujących w tomach poprzednich. Wegner stopniowo, ale konsekwentnie przedstawiał meekhańską magię, a ta część eksploruje ten temat szczególnie mocno, jednocześnie pozwalając czytelnikowi lepiej poznać strukturę religii w swoim świecie przedstawionym.

Muszę też wspomnieć o pewnym skojarzeniu, które miałam w trakcie czytania „Pamięci wszystkich słów”. Jakiś czas temu czytałam dwa tomy z cyklu o Tessie Brown autorstwa pani Foryś. Głowna bohaterka to „typowa kobieta”, która non stop się irytuje, krzyczy na panów, obraża itd. itp. Nie jest to cykl dobry i raczej go nie polecam, choć część pierwsza odrobinę mnie bawiła. W każdym razie, Deana ma jedną, naprawdę całkiem zabawną scenę, która jednocześnie jest podobna do tych z „Tessy”, ale jednocześnie jest dużo lepsza, niż one wszystkie razem wzięte. Bo cóż, Deana, choć kompetentna i silna duchem, dalej jest jednak kobietą miewającą czasem swoje humorki.

Robert M. Wegner tworząc swój cykl robi coś wspaniałego dla polskiej fantastyki. Przedstawia epicką i stworzoną z rozmachem historię, łączącą wiele kultur i wątków. Poddaje analizie wiele tematów i zdaje się niczego nie zaniedbywać. W jego powieściach gra wszystko, od kreacji bohaterów, przez rytm i styl. Jednocześnie dzięki mocnemu podziałowi kultur wydaje mi się, że wielu czytelników znajdzie tu coś interesującego. Właściwie z polskich powieści high fantasy na podobnym poziomie w tej chwili przychodzi mi do głowy tylko Andrzej Sapkowski i Felix Kres, przy czym „Wiedźmin” to jednak coś nieco innego (więcej post-modernizmu i nawiązań do baśni, mniej klasycznego fantasy), zaś „Księgi całości” najzwyczajniej w świecie nie lubię. Więc naprawdę bardzo się cieszę, że mam jeszcze przed sobą powrót do meekhańskiego uniwersum.



sobota, 22 sierpnia 2020

Narzeczona: Nieszkodliwa i pusta, czyli typowa Kiera Cass

 

Lady Hollis jest młodą damą, która wraz ze swoimi rodzicami podziela jedno marzenie. Marzenie o dobrym mężu z dobrego domu, dzięki któremu będzie mogła zabłysnąć. I wydaje się, że wszystko dąży do jego spełnienia. Zainteresował się nią przecież sam młody i przystojny król! Gdy wszystko zmierza w stronę zaręczyn, dziewczyna spotyka jednak pewnego młodzieńca, który wywraca jej życie do góry nogami.

 

Wyobraźcie sobie najbardziej pusty i pozbawiony czegokolwiek romans w tak zwanym stylu royal, jaki istnieje. Taki pozbawiony budowania charakterów, taki, który bardziej przypomina szkic, niżeli gotową książkę. Zrobione? Jeśli tak, to właśnie macie przed oczami „Narzeczoną” Kiery Cass.

Niektórzy z Was mogą pamiętać moją opinię o dwóch tomach z cyklu „Rywalki” tej autorki. To nie były dobre książki, ale tom pierwszy wydawał mi się w uroczy sposób niewinny. Im dalej, tym było jednak gorzej, a ja nie miałam ochoty dalej brnąć w zapoznawanie się z tą serią. Uznałam jednak, że minęło dość dużo czasu i mogę spróbować się zapoznać z kolejnym dziełem tejże pani. Kto wie, może rozwinęła się pisarsko? Koniec końców, znam naprawdę sporo głupszych i dużo bardziej szkodliwych powieści, niż „Rywalki” właśnie. „Narzeczona” jest zaś jej najnowszą powieścią, rozpoczynającą nowy cykl, chociaż sam jego klimat jest stosunkowo podobny. Jeśli się nie mylę, obecnie mówi się nawet o nurcie „royal fantasy” wśród książek dla młodzieży i wcale nie dziwię się temu, że tego typu książki są popularne. Motyw Kopciuszka zawsze był dość popytny i lubiany, a to często właśnie ten trop takie dzieła realizują.

Wróćmy jednak do „Narzeczonej”. To książka, która wcale nie ma złej fabularnej bazy. Pozwólcie więc, że ją streszczę, także uwaga: SPOILERY. Nasza główna bohaterka jest damą na dworze, która wpada w oko królowi. Nie jest pewna, czy chce z nim być, jednak jej adorator to piękny, silny człowiek, który doskonale ją traktuje. Niedługo Holis poznaje młodego rzemieślnika, który nie jest przedstawicielem arystokracji i zauważa pewien dysonans. Król ją uwielbia, ale nie pozwala jej na wyrażanie własnego zdania, a im dłużej się znają, tym bardziej despotyczny się wydaje. Owy chłopak z gminu jest zaś ciepły i próbuje zrozumieć naszą główną bohaterkę. W dniu, w którym ma dojść do zaręczyn, Holis orientuje się, że wcale nie chce wyjść za króla  i ucieka z pałacu… dostając zgodę swojego niedoszłego narzeczonego. Jednocześnie robi to trochę z myślą o przyjaciółce, która naprawdę za króla chce wyjść. Holis bierze prędko ślub z ukochanym, jednak całość kończy się politycznym spiskiem (jej nowy mąż okazuje się krewnym władcy zagranicznego królestwa) i dziewczyna cudem uchodzi z życiem, kilka godzin po ślubie zostając wdową.

Oczywiście, to wersja streszczenia mocno skrócona i bez wątków pobocznych. Niemniej, osobiście widzę w tej fabule kilka ciekawych tropów, które można w ciekawy sposób rozwinąć. Mamy przede wszystkim nieco toksycznego związku. Ten temat nie został mocno eksplorowany, ale Cass daje czytelnikowi wyraźne sygnały, że Holis wcale nie byłaby dobrze traktowana po ewentualnym ślubie. Mamy też trochę polityki, mamy przyjaciółkę głównej bohaterki, która chce być królową pomimo kosztów. Mamy trochę akcji i wielką miłość. To naprawdę dałoby się dobrze ograć.

Tyle tylko, że w „Narzeczonej” brakuje tak zwanego „mięsa”. Tu nie ma dobrze przedstawionego świata. Fabuła osadzona jest w jakiś-tam-dawnych-czasach, ale jakich? To już nie ma znaczenia, bo bohaterzy myślą i mówią w bardzo współczesny sposób. Niby mamy jakieś konflikty polityczne, ale i to nie jest wystarczająco dobrze opisane. Holis nie ma dobrej chemii z absolutnie żadną postacią i właściwie… sama nie ma szczególnie wiele charakteru. Jej adoratorzy prawią jej komplementy, nic o niej nie wiedząc, nawet w przypadku tej jej „prawdziwej miłości”. Z resztą, sam król też nie jest postacią zupełnie złą, bo w gruncie rzeczy ten człowiek o Holis naprawdę próbuje się troszczyć.

Poza tym to jest ten rodzaj powieści, który bierze na tapet wszelkie klisze. Jeśli spróbujecie na szybko sklecić jakąś pseudo-baśniowo-historyczną opowieść pewnie wyjdzie Wam coś mniej więcej takiego. Przecież w tym świecie przedstawionym bale i miłostki to kluczowy element życia społecznego na dworze. Niby jakaś polityka tu jest, ale nikt nie traktuje jej poważnie. Niby jakieś inne państwa są… ale nikt nie mówi jakie. Teoretycznie mamy tu do czynienia z fantasy przez wzgląd na odrębny świat i nieco baśniowy klimat, ale w praktyce nie mamy tu ani konkretnego nawiązania do jakiś mitologii bądź legend, ani jakiegoś systemu magicznego, czy innych ras. Właściwie w jej przypadku byłabym gotowa uznać, że to nie „fantasy”, a „royal young adult” właśnie. Bo naprawdę trudno tu mówić o fantastyce.

Koniec końców, jestem gotowa stwierdzić, że Kiera Cass nie rozwinęła się szczególnie jako pisarka. Tworzy to, co się sprzedaje. Robi to w sposób przemyślany, ale pusty i pozbawiony głębi. „Narzeczona” zaś nie jest książką szkodliwą (chwała jej za to), ale nie wnoszącą absolutnie niczego ciekawego do literatury. Jeśli więc potrzebujecie kompletnego odmóżdżenia i nie liczycie na nic więcej to po tę powieść sięgnąć można. Jeśli jednak zależy Wam na dobrym romansie, czy ciekawej przygodzie to jednak radziłabym, aby omijać ją szerokim łukiem.

środa, 19 sierpnia 2020

Baśń o wężowym sercu: mitologia Galicji opowiedziana na nowo

 

Jakub Szela był zwykłym chamem, pozbawionym ojca i matki, wychowywanym przez właściwie obcego człowieka. Gdy w młodości oddaje serce niezwykłej dziewczynie, która wcale go nie kocha, jeszcze nie wie, że utracił coś bardzo ważnego. Lata mijają, a chłopiec zmienia się w mężczyznę. Zaprzyjaźnia się wtem z wężami, które są gotowe spełnić jego największe marzenie… pod warunkiem, że w jego piersi znów zabije serce.

 

Ani postać Jakuba Szeli, ani Radka Raka nie były mi bliżej znane przed lekturą tejże powieści. „Baśń o wężowym sercu” to zeszłoroczna, nominowana do wielu nagród powieść. Z resztą, wydał ją przecież Powergraph, który słynie z dość dobrej jakościowo literatury fantastycznej. Nie ma w tym nic dziwnego.

Spodziewałam się powieści dobrej literacko. Taką też z resztą dostałam. „Baśń o wężowym sercu” jest książką napisaną przepięknym stylem. W trakcie lektury kojarzyła mi się trochę z „Wodą na sicie” Anny Brzezińskiej. Obydwie powieści są dość mocno poetyckie i obydwie łączą magię z historią.

Z taką różnicą, że w książce Radka Raka mniej jest elegancji, obecnej w powieści Brzezińskiej. Nic dziwnego: akcja rozgrywa się w końcu na wsi i to jak najbardziej do historii pasuje. Więcej jest za to realizmu magicznego, typowej baśniowości, a mniej klasycznego fantasy. Tytuł dobrze oddaje ducha tej książki. Radek Rak nie do końca skupia się na wyjaśnianiu tego, jak działa magia, po prostu uznając ją za oczywistą. W ramach przykładu weźmy fragment z niemal samego początku. Autor przedstawia nam realistyczną wieś sprzed kilku stuleci, początkowo buduje ją stosunkowo konsekwentnie… aż tu nagle jedna z postaci po prostu podchodzi i wyjmuje ze swojej piersi serce. Po czym postać odwraca się i odchodzi. Narrator zaś uznaje to za zupełnie normalne, nie wyjaśnia żadnego mechanizmu działania.

I te dwie cechy – wiejskość oraz realizm magiczny – sprawiły, że po każdej stronie byłam coraz mniej zainteresowana lekturą. Nie dlatego, że to jest powieść zła, czy kiepsko napisana. Absolutnie nie. Doceniam „Baśń o wężowym sercu” i nie mam nic przeciwko, aby Radek Rak zgarnął za nią wszystkie możliwe nagrody. Problem polega na tym, że ani polsko-wiejskie klimaty nie do końca mi odpowiadają, ani realizm magiczny, który od zawsze wzbudza we mnie wewnętrzną niechęć. To kwestia osobistych preferencji, a nie jakości powieści. Niemniej, trzymałam się dzielnie mniej więcej do połowy powieści, kiedy to musiałam regularnie wracać do poprzednich stron, bo po prostu traciłam orientacje w narracji i wydarzeniach.

Nie jestem w stanie ocenić tego, w jaki sposób Radek Rak podszedł do kwestii historycznej. Jego styl jest w bardzo dobry sposób stylizowany, jednak nie znam się na samej historii na tyle, aby móc ocenić oddanie realiów jako takich. Niemniej, to nie jest książka historyczna, a jedynie pewna próba odwołania się do obrośniętej legendami postaci.  Nawet, jeśli coś się nie zgadza to nie jest w tym przypadku istotne. Byłoby, gdybyśmy mieli do czynienia z podręcznikiem bądź książką naukową. Ale nie mamy.

Nie bardzo wiem, cóż mogę tu jeszcze dodać. Wydaje mi się, że na pewno z powieści więcej wyciągną te osoby, które faktycznie wiedzą coś o Jacku Szeli. Na pewno też to może być ciekawa pozycja dla tych, którzy nie lubią klasycznej fantastyki. Z resztą, gdyby było inaczej powieść nie byłaby nominowana ani do Nike, ani do Gdyni. A jest, podobnie jak do tegorocznego Zajdla. Wydaje mi się też, że ci, którzy lubią „Wodę na sicie” Brzezińskiej mogą tę powieść sprawdzić, bo istnieje dość duża szansa, że jednak ta książka też przypadnie im do gustu, mimo że Radek Rak idzie w swojej powieści w nieco innym kierunku. „Baśń o wężowym sercu” to naprawdę dobra książka. Tyle, że nie do końca dla mnie.



Za możliwość przeczytania książki dziękuję portalowi czytampierwszy.pl!

Czytam i recenzuję na CzytamPierwszy.pl

niedziela, 16 sierpnia 2020

Laguna: nigeryjska rzeczywistość i zbliżająca się inwazja Obcych

 

Trójka nieznajomych spotyka się na plaży w Lagos. Gdy pojawia się olbrzymia fala, nie wiedzą jeszcze, że przyniesie ona zmiany całemu światu. Wkrótce z morskiej toni wyłania się nieznana im kobieta. Jak się prędko okazuje – pochodząca z gwiazd.

 

Nigdy nie czytałam afrykańskiej fantastyki. Często o niej słyszałam, jednak nigdy koniec końców po nią nie sięgnęłam. „Laguna” Nnedi Okorafor jest więc swego rodzaju pierwszym testem, choć też niepełnym. Autorka wprawdzie ma nigeryjskie korzenie, ale jest jednak Amerykanką. Spodziewałam się, że może będzie trochę dziwnie, że może nie do końca powieść „mi siądzie” i… rozpoczynając lekturę, naprawdę się zdziwiłam.

Bo po mglistym i tajemniczym wstępie autorka wrzuciła mnie w historię, która początkowo wydała mi się po prostu interesująca. Okorafor się nie patyczkuje, bo od razu ustanawia główną bohaterką biolożkę morską, Adaorę. To bohaterka z problemami małżeńskimi, niekoniecznie lubiana w swojej okolicy. Uznawana za wiedźmę i krytykowana przez lokalnego kapłana zawsze miała w swoim kraju pod górkę. Pokiwałam wtedy głową, uznając, że dobrze, rozumiem: autorka widzi w Nigerii jakiś problem i przedstawia go czytelnikom. Nie zrozumcie mnie źle: problemy rodzinne i krytyka społeczeństwa może zdarzyć się każdemu i zawsze. Nigeryjskie realia przedstawione przez pisarkę wydają się być jednak bardziej zabobonne, bardziej plemienne, niż te nasze, polskie. Sam problem pozostaje więc niby tym samym problemem, ale jednak ma jednak nieco inny „klimat”.

W każdym razie, Adaora wydaje się być bohaterką, która może coś do powieści wnieść. Pozostała dwójka bohaterów – raper Anthony i żołnierz Agu – być może przestawiają się mniej wyraziście, ale początkowo nie mam też problemów z pojęciem kto jest kim, gdzie, co się dzieje. Przez powieść płynę dość sprawnie, jeśli już ją otwieram, choć też mimo że pozornie wszystko mi opowiada nie mam ochoty po nią sięgać bez drobnego zmuszania się. Im dalej w las, tym jest gorzej, bo robiąc tygodniowe przerwy muszę powtarzać treść, zapominam postacie, zapominam, gdzie dokładnie skończyłam. I koniec końców powieść nie mającą nawet trzystu stron czytam miesiąc. Miesiąc. I to wcale nie przez to, że „Leguna” jest książką szczególnie trudną. Po prostu im dalej w nią brnęłam… tym mniej interesująca się dla mnie stała.

[Możliwy SPOILER] Motyw, który wykorzystuje autorka „Leguny” pojawił się wcześniej w czytanej przeze mnie już jakiś czas temu „Cenie szczęścia” Eriksona. Bo to ta powieść, w której kosmici przybywają na Ziemię i zamiast uznać, że chcą nas zniszczyć to planują się z nami zaprzyjaźnić. Zdaje sobie sprawę, że to pewnie nie jedyne dzieła kultury z podobną tematyką, ale w tym momencie inne powieści nawet nie przychodzą mi do głowy. W przypadku książki Eriksona sporym problemem był brak fabuły, brak konkretnego celu historii i brak głównego bohatera. Mam odczucie, że w tym przypadku jest trochę podobnie. Bo choć Okorafor prowadzi tę historie sprawniej i obiera ją w jakieś ramy, pokazując funkcjonowanie społeczeństwa na początku tych specyficznych przemian to koniec końców… nie umiem tej książki „poczuć”. Gdy kosmici przychodzą i mówią: chcemy wam pomóc i się z wami przyjaźnić, właściwie nie chcąc nic w zamian… to naprawdę trudno o jakieś szczególne zaskoczenia w fabule. [Koniec SPOILERA] Autorka jakby próbuje to rekompensować, próbując się skupiać na scenkach z samego kraju, a nie tylko głównych bohaterach. Podsuwa nam też inne tropy, przedstawia postacie o różnym punkcie widzenia… Ale koniec końców, to wszystko się rozmywa, robi niekonkretne, nudne.

Realia Nigerii to naprawdę ciekawe tło na dobrą historię fantastyczną i chętnie bym takową przeczytała. Jednak przy tym muszę przyznać, że „Laguna” – choć zaczynała się jak ciekawa podróż rozrywkowo-poznawcza – nie do końca spełniła swoją funkcję w moim przypadku. Nie chcę tej książki jednoznacznie sądzić. Czytałam ją o wiele za długo, nie potrafiłam się na niej skupić i być może po prostu odbiłam się od pióra autorki, bo i tak się czasem zdarza. Mam jednak wrażenie, że CZEGOŚ tu brakło. Może lepszego skonstruowania intrygi? Może właśnie pójścia w klimaty kompletnie dziwne, zupełnie mi nieznane i jeszcze bardziej nigeryjskie? Odbieram tę książkę tak, jakby chciała być wszystkim po trochu (przedstawieniem kultury Nigerii, jej problemów, historii SF, opowieści o reakcjach ludzi na nieznane itd.), a ostatecznie nie była niczym konkretnym.

[SPOILER] Powoli kończąc ten mój chyba nieco nieskładny i nawet nie do końca recenzencki wywód, chcę tylko wspomnieć o pewnym elemencie, który trochę mnie „ubódł”. Powieść rozpoczyna się tym, że Adaora wychodzi na plażę po pobiciu przez męża. Zdarza się to pierwszy raz w jej życiu, nie wie, co ma ze sobą zrobić, musi tę sprawę przemyśleć. Sprawa przedstawiona jest w narracji tak, jakby problem bicia kobiet w Nigerii był czymś naprawdę poważnym. Ponownie, nie chcę być źle zrozumiana: bicie kogokolwiek nie jest OK. Ale narracja zdaje się rysować sytuację, według której niemal każda kobieta w kraju jest ofiarą przemocy domowej. Być może tak jest: nie wiem. W każdym razie, Adaorą targają emocje, bo choć w jej związku nie działo się najlepiej, wydawało jej się, że jej mąż akurat do tego zdolny nie jest. Na plaży wraz z nią pojawia się dwójka mężczyzn, którzy też mają dość konkretne powody przez które się na nią wybierają. Aydodele wkrótce wyjaśnia im, że zebrali się przez jej ingerencję. Między innymi, to ona „zachęciła” męża Adaory do uderzenia jej w trakcie kłótni małżeńskiej. Nie zmusiła go, jedynie właśnie „zachęciła”. Szczerze mówiąc, ten element, połączony z dalszymi kłótniami małżonków i zachowań głównej bohaterki wzbudza we mnie spory dysonans. Bo koniec końców wychodzi na to, że choć jej mąż jest winny uderzenia to jednak w trakcie nie był w pełni swoich (i tylko swoich) własnych sił umysłowych. Gdyby nie pomoc Ayodele tego by nie zrobił. A ten element „Laguny” odebrałam tak, jakby Adaora była wręcz trochę wdzięczna swojej kosmicznej znajomej i tylko wykorzystywała to uderzenie jako pretekst do pozbycia się problematycznego męża. Ponownie, nie mam pojęcia, czy dobrze to odebrałam, zwłaszcza, że to bardzo delikatny temat… ale te sceny po prostu pozostawiły we mnie po sobie pewien niesmak. Może to dlatego mój entuzjazm co do tej powieści powoli słabł?


Nomida zaczarowane-szablony