środa, 30 września 2020

Oczy uroczne: czorty, wiły i inne demony w noc zimowego przesilenia

 


Po tym, jak Lichotka doszczętnie spłonęła, w jej miejscu powstał nowy domek. Zamieszkała w nim czterdziestoletnia lekarka, Oda, wraz z czartem Bazylem. Gdy nadchodzi pierwsza zima, kobieta (która wcale człowiekiem nie jest!) musi po raz pierwszy zmierzyć się z przesileniem, które dla istot nieludzkich jest czasem szczególnie niebezpiecznym.


Przed czytaniem „Siły niższej” Marty Kisiel obawiałam się, że to już nie będzie to samo. W przypadku „Oczów urocznych” lęk był jeszcze większy. Opowiadanie „Szaławiła” od którego zaczęła się historia Ody nie podobało mi się jakoś szczególnie i wydawało mi się, że w tej historii będę czuła mniejsze lub większe zgrzyty. Ale na szczęście – absolutnie tego nie odczułam. Choć jak na prozę Marty Kisiel przystało nie była to lektura szczególnie i nadmiernie ambitna to naprawdę dobrze się przy niej bawiłam.

„Dożywocie” i „Siła niższa”, czyli pierwsze książki z tego cyklu, są raczej dość mocno obyczajowe. Autorka skupia się na pewnych scenach z życia bohaterów i nie tworzy bardzo jednolitej fabuły. „Oczy uroczne” wyróżniają się zaś na ich tle. Bo choć wciąż mamy tu sporo obyczajowych elementów, skupionych wokół Ody, jej szukania tożsamości, czy pracy to jednak w tę powieść wdarła się trochę kryminalna zagadka. Bo w okolicy COŚ się dzieje; coś złego i mrocznego. Nasi bohaterowie zaś próbują odkryć, co to takiego, dzięki czemu całość spina się w dość jednolitą historie.

Nie jest to zagadka nadmiernie intrygująca i skomplikowana, bo to właściwie tylko pewien pretekst do opowiedzenia co dzieje się z Odą i wyjaśnienia, kim ta bohaterka w ogóle jest, ale dzięki nawiązaniu do słowiańskiej mitologii i demonicznym postaciom „Oczy uroczne” nabierają przyjemnego, czasem wręcz nieco horrorowego klimatu, mimo że w dalszym ciągu mamy tu do czynienia z lekką komedią. Mam przy tym wrażenie, że w tej powieści żartu jest odrobinę mniej, niż w poprzednich częściach z tego cyklu, ale absolutnie mi to nie przeszkadzało. W końcu nie wszystko można zatopić w śmiechu.

Sama Oda to bardzo „równa babka”. Trochę zagubiona w świecie i wciąż szukająca samej siebie, ale to taka kobieta z krwi i kości, która nie patyczkuje się, gdy coś trzeba zrobić. Ciepła, ale też taka, która wciąż ma swoje słabości i wady. Muszę niestety przyznać, że trochę irytował mnie stojący u jej boku czort. Bazyl sam w sobie jest bardzo sympatyczny i przy tym niezwykle niewinny oraz słodki, ale jego wada wymowy… Ugh, dialogi z nim w roli głównej były dla mnie chwilami po prostu bardzo męczące. Musiałam czasem faktycznie przeczytać coś ma głos, by zrozumieć, co tam dokładnie jest napisane – a to nie jest czynność, którą mam ochotę wykonywać w trakcie czytania. Ta stylizacja naprawdę mogłaby być trochę delikatniejsza.

Nie powiem, aby „Oczy uroczne” zmieniły coś w moim życiu. Dalej też odrobinę bardziej wolę bohaterów otaczających Konrada Romańczuka. Ale Marta Kisiel tworzy po prostu bardzo miłe i ciepłe czytadła. Takie „książki akurat” – do zakopania się pod kocem w zimny dzień, które przyniosą trochę ukojenia po ciężkim dniu. I „Oczy uroczne” naprawdę nie są wyjątkiem.



Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu Uroboros!

niedziela, 27 września 2020

Wieża: W obronie Królestwa, niczym pionki rozstawione na szachownicy

 


Myfanwy budzi się w parku. Otacza ją scena wyjęta z horroru: wokół niej roztaczają się martwe ciała. Kobieta jednak nie ma pojęcia, kim jest i w jaki sposób znalazła się w tym miejscu. Na swoje szczęście w kieszeni znajduje list. W nim osoba, podająca się za poprzednią mieszkankę tego samego ciała, zaczyna zdradzać jej tajemnice z przeszłości.

 

„Wieża” kusiła mnie, odkąd została wydana. Nie przez recenzje (bo tych nawet nie próbowałam czytać, huh), a przez okładkę, która krzyczała do mnie: „CZEŚĆ, JESTEM DOBRĄ ZABAWĄ!”. Ale jak to bywa, zawsze były do przeczytania inne rzeczy, inne powieści trafiały na moją półkę… aż tu w końcu upolowałam debiut Daniela O’Malleya za drobną kwotę. Efekt? No średni. Gdybym czytała tę powieść w chwili premiery może miałabym bardziej pozytywne odczucia. Teraz – choć nie uważam jej za „kompletny gniot” to sama bawiłam się na niej co najwyżej średnio.

Początek nie zapowiadał się źle. Gdy główna bohaterka budzi się, nie pamiętając kim jest, poczułam się zaintrygowana. Nie wpadam na motywy związane z amnezją zbyt często, a listy, które pisze do postaci „Myfanwy z przeszłości” zapowiadały kryminalne urban fantasy z zagadką kryminalną w roli głównej, a to jest coś, co po prostu lubię. Im jednak było dalej w las, tym właściwie było gorzej.

Nie dlatego, że jest to książka ciężka czy tragicznie napisana. Owszem, mam wrażenie, że tłumaczenie nie wypada najlepiej i że przez to wiele dialogów brzmi płasko, czasem wręcz infantylnie. Ale ogółem „Wieża” to powieść, która bardzo lekko wchodzi. Ot, typowe czytadło, bez wybitnego języka. Neutralne pod kątem samego stylu autora. Choć nie wszystkie jego wybory mi odpowiadały, ale o tym napiszę za chwilę.

Chyba jednak mój główny problem z tą powieścią polega na tym, że z czegoś pozornie unikatowego prędko robi się sztampowa historia o agencji chroniącej zwykłych ludzi przed magicznym światem. Przy czym ta agencja to mocno komiksowy, przerysowany twór, który ma swoich Największych na Świecie Wrogów oraz Często Wrednych i Aroganckich Agentów.

Na domiar złego, estetyka świata O’Malley’a kompletnie do mnie nie przemawia. Kojarzy mi się ona z jakimiś powieściami fantasy dla nastoletnich chłopców pokroju „Tuneli” albo z trailerem „Artemisa Fowla” (bo ani filmu nie oglądałam, ani nie czytałam książek). To ten typ świata, w którym im dziwniejsze i brzydsze są magiczne stworzenia (a przynajmniej te złe z nich), tym lepiej i ciekawiej, przynajmniej według twórcy. A ja tego typu glutowato-obrzydliwej estetyki nie lubię. I to akurat jest moim osobistym problemem z tym tytułem: rozumiem, jeśli komuś coś takiego bardzo się podoba.

Dodać jednak muszę, że bardzo podobało mi się samo nawiązanie do szachownicy. Bo członkowie organizacji są nazywani nazewnictwem z tego sportu. Nie jest to wykorzystane wystarczająco mocno ani wystarczająco dobrze, ale sam pomysł naprawdę zasługuje na pochwałę.

I tu wracamy na chwile do narracji powieści. Mianowicie, Daniel O’Malley „nie umie w ekspozycję”. Listy z przeszłości stają się swego rodzaju podręcznikiem. Jeśli jakiś temat pojawia się w fabule, dostajemy zaraz długi list do „drogiej Ty” z wyjaśnieniem, co to takiego jest, do czego służy, jaka jest tego historia i tak dalej. A połowa z tych informacji czytelnikowi wcale potrzeba nie jest. Z resztą, Myfanwy regularnie prosi inne postacie, aby opowiedziały, jak wspominają ją z dzieciństwa albo z lat nastoletnich, bo ma ochotę tego posłuchać. I owe postacie po prostu się jej słuchają, serwując nam monolog o rzeczach, których bliskie bohaterce postacie powinny uznawać za oczywiste dla swojej towarzyszki.

Odnoszę też wrażenie, że historia z poprzednią Myfanwy w roli głównej byłaby ciekawsza, bo ta postać miałaby do przejścia zdecydowanie lepszą drogę. Dlatego że poprzednie wcielenie naszej bohaterki to dziewczyna zahukana, niepewna siebie, zdolna, ale cicha. Geniusz, który musiałby się przemóc aby dowiedzieć się kto i dlaczego chce go zabić. Główna bohaterka „Wieży” jest jednak aż do bólu typowa. To ta stereotypowo silna kobieta, która po spojrzeniu w lustro uznaje, że ma zbyt mało seksowne ciało. Która jest liderem, jest głośna, kopie tyłki i generalnie – od samego początku nie ma do przejścia żadnej drogi. Bo właściwie musi jedynie odnaleźć się w sytuacji, a gdy już to zrobi będzie mogła tylko czekać na awans.

Jest tu też sporo innych elementów, po których wyraźnie widać, że to debiut. Mamy tego złego, który robi długi monolog o tym, czemu kogoś chciał skrzywdzić. Mamy też nagłe pojawienie się rodziny Myfanwy, która jej oczywiście nie pamięta, ale od razu czuje się za nią odpowiedzialna. Mamy też budowane na siłę damskie przyjaźnie, w których nie ma szczególnej chemii. Nie brakuje oczywiście sekretarek, które nagle staja się bojowymi narzędziami w rękach Myfanwy.

„Wieża” jest powieścią przeciętno-rozrywkową. I jako taka powinna sprawdzić się tym, którzy po prostu szukają czytadła. Jakiejś powieści sensacyjno-magicznej, osadzonej we w miarę współczesnych realiach. Dlatego przeciętny czytelnik powinien być z tej lektury w miarę zadowolony. Gorzej jednak, jeśli na debiut O’Malley’a trafi ktoś taki jak ja, mający na swoim koncie wiele przeczytanych powieści i starający się je w miarę dokładnie analizować. Wtedy… coż, wtedy to spotkanie może być dużo gorsze, co widać chyba po powyższym tekście.



czwartek, 24 września 2020

Kraina Lovecrafta: czy groza wdarła się do USA?

 


Lata 50. XX wieku. Młody Atticus Turner jest ciemnoskórym weteranem wojennym, który podróżuje przez Stany do swojej rodziny. Gdy okazuje się, że jego ojciec wyjechał, rusza jego śladem. W ten sposób natrafia na tajemniczą sektę, która nie przestanie go prześladować.

 

O serialu na podstawie tej książki słyszałam już dawno, gdy tylko zaczęły pojawiać się pierwsze zapowiedzi i zwiastuny. Temat nie zainteresował mnie jednak wtedy na tyle, aby zacząć o produkcji samodzielnie czytać, dlatego o tym, że „Kraina Lovecrafta” jest właściwie adaptacją powieści Matta Ruffa o tym samym tytule dowiedziałam się dopiero pod koniec sierpnia 2020. Jako, że H. P. Lovecrafta naprawdę bardzo lubię to nie zawahałam się sięgnąć po kolejne dzieło, które bawi się jego twórczością. Niestety, trudno mi ocenić tę książkę inaczej, niż jako stosunkowo przeciętną. Ale może po kolei!

Zacznijmy od tego, że „Kraina Lovecrafta” nie jest do końca powieścią. To raczej zbiór opowiadań, który próbuje udawać dłuższą formę. Każdy rozdział to odrębna historia, biorąca na tapet oddzielny motyw. Łączą je wprawdzie bohaterowie, ale ten główny często się zmienia. Są też chyba ułożone w porządku chronologicznym i nawiązują do siebie nawzajem, tworząc ostatecznie w miarę spójną całość, jednak pod katem konstrukcji ta książka przypomina dwa pierwsze tomy „Wiedźmina” Sapkowskiego czy „Opowieści z meekhańskiego pogranicza” niż pełnoprawną powieść. Wydaje mi się, że to naprawdę warto mocno zaznaczyć, bo wiem że z tego powodu niejeden czytelnik zdążył się od tego tytułu „odbić”. Należy jednak zaznaczyć, że Lovecraft pisał przecież właśnie opowiadania i być może autor próbował i w ten sposób odnieść się do jego tekstów.

Jak to zwykle w przypadku opowiadań bywa i te w u Ruffa są dość nierówne. Niektóre intrygują bardziej, inne po chwili umykają z pamięci. Chyba najbardziej zapadł mi w pamięć rozdział/tekst pierwszy („Kraina Lovecrafta”) oraz „Jekyll w Hyde Parku”, opowiadający o wcielaniu się w kogoś, kim się nie jest. Niektóre z nich dość mocno mnie jednak nudziły, a choć mitologia Lovecrafta pojawia się w pewnych motywach to właściwie Tego klimatu, dla którego sięgam po opowiadania grozy tego pisarza wcale w tej powieści nie wyczułam.

Dlaczego? Wydaje mi się, że przez sam styl Matta Ruffa. Lovecraft w swoich tekstach przykładał dużą uwagę do słowa. Jest bardzo poetycki i choć straszy obrzydliwościami robi to w sposób piękny, wywołując u czytelnika na równi ciarki oraz zachwyt tym, co „widzi”. Język w „Krainie Lovecrafta” jest zaś tą bardzo prostą sieczką, która w żadnym razie nie przywiązuje uwagi do porównań czy eleganckich opisów. Przez to być może tę książkę łatwo się czyta i bez wątpienia trafi do dość szerokiego grona odbiorców, ale jednocześnie w moim odczuciu traci ten kluczowy dla Lovecrafta element. Liczyłam, że czytając książkę Ruffa poczuję choć odrobinę grozy… a jednak nie zdarzyło się to ani razu.

Ponadto, prawdopodobnie znów przez język, niektórych bohaterów wyobrażałam sobie jako nastolatków. Co z tego, że to postacie, które pracują i są wyraźnie dorosłe, zarządzają pewnymi majątkami. Choćby jedna z głównych bohaterek, Letycja czy jej siostra, Ruby – te podacie zachowują się czasami jak młodziutkie dziewczynki, a nie kobiety, które muszą o siebie zadbać.

Dość istotnymi elementami tych tekstów jest rasizm oraz popkultura, wiec i o nich muszę tu wspomnieć. Zacznijmy od tego drugiego. Ruff bardzo często nawiązuje do książek, które czyta główny bohater. Na początku pojawia się dość dużo znanych tytułów, tak jakby autor próbował pokazać nam, jak bardzo oczytany jest i on, i jego charakter. Ostatecznie jednak te nawiązania nie wnoszą niczego do fabuły, a w kolejnych tekstach temat trochę się ucisza.

Tematyki razismu nie jestem w stanie w ocenić. Wiem, że w USA w latach 50. czarnoskóre osoby nie miały łatwo. Znam ten temat jednak jedynie z popkultury i właściwie to, co przeczytałam w „Krainie Lovecrafta” pokrywało się z tą moją kompletnie nienaukową wiedzą. Wydaje mi się jednak, że przez dodanie do tego elementów lovecraftowskiej twórczości Ruff mitologizuje ten naprawdę ważny i trudny temat. A nie wydaje mi się to dobre. Po pierwsze, sprawia, że staje się on mniej namacalny i bardziej baśniowy. Po drugie, wywołuje emocje, niekoniecznie ciągnąc za sobą chęć analizy sytuacji. Od ostatecznych sądów w tym względzie wole się jednak powstrzymać, bo nie czuję, aby moja wiedza była wystarczająca.

Czy tę książkę można czytać? Tak, niewątpliwie. „Kraina Lovecrafta” potrafi być chwilami przyjemną lekturą i ma w sobie parę naprawdę fajnych konceptów. Ma jednak sporo cech, które przynajmniej ja uznaje za wady. Bez wątpienia nie jest dziełem idealnym i nie sądzę, aby zapadła mi na dłużej w pamięć. Ale ja jestem przecież dość wymagającym czytelnikiem i wydaje mi się, że osoba, która po prostu szuka lekkiej rozrywki, która porusza przy tym jakiś ważny społecznie temat znajdzie w niej całkiem przyjemną odskocznie.




Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu W. A. B.!Premiery Wydawnictwa W.A.B. - zazyjkultury

poniedziałek, 21 września 2020

Wcierki rtęciowe i obcęgi: pamiętnik lekarza z Międzywojnia

 


Zaraz po studiach rozpoczęła praktykę na polskiej wsi i przez lata walczyła po równi z systemem zdrowia oraz z lokalnymi zabobonami. Zofia Karaś działała zawodowo w dwudziestoleciu międzywojennym, a w swoim pamiętniku opisywała co ciekawsze, zabawniejsze bądź bardziej emocjonujące chwile ze swojej pracy.

 

„Wcierki rtęciowe i obcęgi” to pamiętnik wydany przez wcześniej nieznane mi Wydawnictwo Nawias. Nie dziwię się jednak, że trafiłam na nie dopiero teraz. Nie dość, że wygląda mi na stosunkowo nowe to na dodatek jego książki, przynajmniej w chwili pisania tego tekstu, są dostępne jedynie na ich stronie. Jeśli więc ktoś przypadkiem nie zainteresuje się ich książkami i nie odwiedzi ich własnej księgarni to nie natrafi na nie w żadnym z popularnych miejsc, w których sprzedaje się literaturę. A szkoda, bo ta niedługa książka to naprawdę ciekawy wycinek z polskiej historii, przedstawionej w ciekawy sposób i na dodatek z pierwszej ręki.

Zofia Karaś była osobą wykształcona. Miała wiedzę niedostępną mieszkańcom wsi. Nic więc dziwnego, że często załamywała ręce na widok kłód, które pod nogi rzucała jej zarówno mentalność lokalsów, jak i ówczesny system zdrowia. Sama nie zarabiała fortuny, pracując niemalże bez przerwy, a na dodatek nie raz przychodziło jej opłacać leczenie własnych pacjentów, bo ich po prostu nie było na to stać. Mimo tego nie brakowało jej poczucia humoru. „Wcierki rtęciowe i obcęgi” to książka pełna zabawnych porównań oraz ironii, chociaż należy dodać, że często to po prostu śmiech przez łzy. Czasem po prostu trudno reagować w inny sposób, mając wokół siebie tak wiele chorób i śmierci.

Mimo że to bardzo krótka książka (niecałe 150 stron) to zawiera bardzo dużo treści. Osoby piszące przed laty miały w swoim stylu coś, co pozwalało unikać im nadmiernego rozwlekania i to jest coś, co bardzo sobie cenię. Na dodatek, choć autorka tej książki nie była z zawodu pisarką to jest w jej stylu pewne naturalne wyczucie i po prostu bardzo dobrze się jej wspomnienia przyswaja.



Dodatkowo, to jeden z tych „autobusowych” tytułów. Stosunkowo duża czcionka, niewielki format oraz krótkie rozdziały sprawiają, że jeśli lubicie czytać w krótkich fragmentach albo macie na to czas tylko przez chwilkę w ciągu dnia to „Wcierki rtęciowe i obcęgi” powinny się dla Was sprawdzić. Zwłaszcza, że to lektura jednocześnie stosunkowo lekka (pod kątem stylu a nie opisu chorób oraz sposobów leczenia) i pozwalająca liznąć czytelnikowi odrobinę z polskiej historii.

Samo wydanie prezentuje się nienagannie, ale mam z nim pewien drobny problem. Wydawnictwo Nawias dodało jedynie krótką notkę o autorce, nie wspominając na przykład o tym, w jaki sposób ta straciła życie. Wydaje mi się zaś, że w przypadku tego typu postaci przydałby się jakiś esej, który szerzej przedstawiłby pisarkę oraz jej życiorys i praktykę. To na pewno ubogaciłoby tę lekturę. Zwłaszcza, że sama w sobie jest naprawdę krótka i dodanie kilku dodatkowych stron wcale by jej nie zaszkodziło. Przeciwnie!

Mimo tej drobnej wady, naprawdę polecam spróbować ten tytuł upolować każdemu, kto jest zainteresowany taką tematyką. Albo nawet nie: w końcu ze mnie ani żaden historyk, ani wielki fan dwudziestolecia czy medycyny. A jednak naprawdę szczerze dobrze się przy tej lekturze bawiłam i mam wrażenie, że sporo z niej wyniosłam. Zwłaszcza, ze Zofia Karaś wydaje mi się po prostu taką dobrą, „swoją” kobietą: silną i inteligentną, która jednak nie zapomina o tym, że czasem trzeba po prostu pomóc innym. Nawet, jeśli „pomoc” oznacza wejście w ich życie z butami, bo czasem najzwyczajniej w świecie nie ma innego wyjścia.



Za możliwość przeczytania książki dziękuję portalowi czytampierwszy.pl!

Czytam i recenzuję na CzytamPierwszy.pl

piątek, 18 września 2020

Alicja: Szaleństwo w pogoni za białym królikiem

 


Lata spędzone w szpitalu psychiatrycznym zdają się ciągnąć w nieskończoność. Alicja jest w stanie przetrwać ten czas tylko dzięki towarzystwu Topornika: człowieka z celi obok, który w przeszłości podobno dopuścił się licznych mordów, choć sam tego nie pamięta. Gdy szpital zaczyna płonąć, udaje im się uciec. Wtedy też jednak na świat zostaje uwolnione potężne zło.

 

Nigdy nie przeczytałam w całości „Alicji w krainie czarów”. Animacje odrzucają mnie skutecznie od lat i nigdy nie było mi z tym tytułem po drodze. Rzecz jasna znam jednak główne motywy z tej klasycznej książki i miałam już styczność z retellingami, z których najbardziej zapadło mi w pamięć opowiadanie Andrzeja Sapkowskiego – „Złote popołudnie”. Ten wstęp w tym przypadku wydaje mi się absolutnie konieczny, jako że „Alicja” Christiny Henry jest właśnie w pewnym sensie próbą ponownego opowiedzenia powieści Lewisa Carolla.

Jednak z powodu mojej nieznajomości oryginału mogę jedynie powiedzieć, że autorka regularnie odnosi się do motywów z oryginału. Bierze z nich jednak tylko to, co jest jej potrzebne dla samej fabuły, bawiąc się trochę konwencją i przede wszystkim tworząc własną wersje historii. Nawet, gdybym znała oryginalną wersje nie mam nic przeciwko takiemu podejściu. Ta książka jest dziełem Christiny Henry i autorka ma prawo pisać o czym chce i jak chce.

Szczególnie, że radzi sobie naprawdę bardzo dobrze. „Alicja” to książka napisana naprawdę ładnym językiem. Mimo sporej brutalności świata przedstawionego w żadnym razie nie czułam obrzydzenia spowodowanego zbyt dokładnymi, czy obleśnymi opisami, bo ich tu po prostu nie ma. Henry stawia na piękne porównania, na to poczucie zawieszenia między baśnią a rzeczywistością, malując słowem świat fantastyczny, któremu dość blisko do realizmu magicznego. Jednocześnie „Alicja” ma w sobie nieco młodzieżowy klimat, co w jej przypadku jest też właściwie tylko pewną cechą, którą ja oceniam raczej pozytywnie.

Mam wrażenie, że w tej powieści naprawdę wiele elementów jest umownych. Na przykład niektóre z dialogów w książce sprawiają to jakby sztuczne, oniryczne wrażenie. Są bardziej pewnym symbolem drogi postaci, niż faktyczną rozmowa. Gdyby autorka przyjęła jakąkolwiek inną konwencje uznałabym to za wadę, jednak do „Alicji” to po prostu niezmiernie pasuje. Podobnie jak niektóre wybory autorki związane z fabułą. Ona nie zawsze ma w pełni sens, samo światotworzenie też jest dość umowne. Ale przecież mówimy tu o retellingu „Alicji w Krainie Czarów” – to naprawdę nie jest rodzaj historii, w którym to ma aż takie znaczenie.

Jeśli chodzi o samą historię, autorka serwuje nam w tym przypadku powieść drogi. Bohaterowie muszą dostać się do ostatecznego punktu, przeżywając spotkania z kolejnymi postaciami i wydostając się z tarapatów, które przydarzają im się bardzo regularnie. Dość istotną postacią jest w tej historii, poza Alicją i Topornikiem, jest (bo jakby inaczej) Kot z Cheshire (choć w przerobionej przez autorkę wersji). Przyznam, że to chyba jedna z najciekawszych postaci w tej powieści w ogóle, ale to chyba nie powinno dziwić. W końcu to chyba w ogóle najbardziej znana i lubiana postać z oryginalnej powieści.

Choć tematycznie „Alicja” trochę skacze, bo każda nowa przygoda skupia się na nieco innym aspekcie to jest jeden motyw, który powtarza się przez całokształt. Henry dużo mówi o kobietach i tym, jak źle traktowane są w jej świecie. Często przy tym porusza tematykę nadużyć i przestępstw związanych z molestowaniem czy nawet morderstwem. Jak już jednak wspomniałam wcześniej – jej styl jest tak piękny i na tyle taktowny, że te opisy w żadnym razie nie wzbudzają obrzydzenia przez to, w jaki sposób są przedstawione. Obrzydzają same czyny, obrzydzają oprawcy, ale nie opisy torturowanych czy krzywdzonych osób. Trudno osiągnąć taki efekt, a autorce „Alicji” to się jak najbardziej udaje.

Gdybym miała ocecnić gatunek tej książki określiłabym go jako połączenie urban i dark fantasy, które chwilami lekko przechodzi w horror. Aczkolwiek chcę tu zaznaczyć, że to „urban fantasy” jest książką bardziej w stylu „Grimm city” Jakuba Ćwieka, niż na przykład świata tworzonego przez Anetę Jadowską czy Martynę Raduchowską. Mamy tu odrębną rzeczywistość, osadzoną w bliżej nie określonym czasie, chociaż miasto jako takie niewątpliwie odgrywa ważną role w powieści.

Samo polskie wydane tej książki jest naprawdę, naprawdę cudowne. Twarda oprawa z bardzo przyjemną dla oka ilustracją, do tego kilka grafik wewnątrz, dobrej jakości papier – Vesper naprawdę się tu postarał. Jedynie na samym początku natrafiłam na dość dziwny zlepek w dwóch akapitach (na trzynastu linijkach pojawiły się chyba z pięć czy sześć razy słowa „stare miasta”), ale w kontekście całokształtu nie ma to dla mnie szczególnego znaczenia.

„Alicja” nie wnosi do świata literatury czegoś nadzwyczaj nowatorskiego. Mimo tego czuje, że jest pewnym powiewem świeżości. Ma w sobie pewną lekkość i radość, mimo że opowiada czasem o brutalnych i okrutnych czynach. Jest oniryczna, barwna oraz bardzo kreatywna. Dobrze bawiłam się w trakcie lektury i miło wraca mi się do niej myślami, dlatego gdy pojawi się kolejny tom z tego cyklu naprawdę chętnie do niego zajrzę.

 



Więcej dobrej fantastyki znajdziecie na stronie księgarni Tania Książka:


wtorek, 15 września 2020

Siła niższa: Jak odnaleźć dom w nowym miejscu?

Konrad Romańczuk zawitał do nowego domu wraz z Lichem, utopcem oraz stadem królików. I choć zamieszkujący posiadłość wiking – Turu – stara się być pomocny to pisarz nie potrafi się poczuć w tym klaustrofobicznym budynku jak u siebie. A gdy pod jego dach trafia potężny anioł sprawiedliwości i skromności oraz Camilla, jego agentka, zaczyna mu się wydawać, że już nigdy nie wyjdzie na prostą.

 

Marta Kisiel oraz jej cykl „Dożywocie” to chyba jedne z najbardziej ciepłych i uroczych powieści, jakie znam. Nie jest to literatura w żadnym razie wybitna, wnosząca do czytelnika nową jakość artystyczną, czy cokolwiek w tym rodzaju. To po prostu bardzo kompetentna literatura fantastyczno-obyczajowo-komediowa, która w przewrotny sposób porusza proste, codzienne tematy. Nic dziwnego z reszta, w końcu to właśnie za nie odpowiada nieustannie ingerująca w nasze życie „Siła niższa”, nigdy nie dająca nam spokoju!

To, co jest charakterystyczne zarówno dla pierwszego, jak i drugiego tomu tego cyklu to brak skonkretyzowanej linii fabularnej. Choć w kontynuacji historii jest mimo wszystko więcej to autorka w żadnym razie nie sili się na stworzenie skomplikowanej historii z pogoniami i wybuchami. Skupia się zaś na zwyczajnych czynnościach dnia codziennego. Na wycieczce do sklepu. Na irytacji domownikami. Na smutkach powiązanym z odejściem bliskich. Dodaje do tego jednak sporą dawkę magii i żartu, czyniąc z nudnej powieści obyczajowej coś wybuchowego i nieprzewidywalnego.



Bo choć styl Marty Kisiel jest bardzo potoczny to na w sobie zaskakujący element. Jej porównania i nawiązania do popkultury potrafią sprawić, że zatrzymuje się w trakcie czytania, kiwam głową i myślę sobie, że na to bym nie wpadła! Autorka uwielbia słowne zabawy i korzysta z nich, jak tylko może, pokazując, jak kreatywnym można być używając, bądź co bądź, prostego języka.

Gdybym miała wybrać, który z dwóch tomów wolę powiedziałabym, że nie wiem. Uwielbiałam klimat Lichotki. I bardzo lubiłam nieszczęsnego Szczęsnego, którego w tym tomie jest zdecydowanie mniej. Dlatego też na początku lektury czułam się przynajmniej trochę zagubiona. Z resztą, tak samo jak Konrad czułam po prostu pewne zagubienie i poczucie, że choć to, co czytam niby jest miłe i przyjemne, ale… chyba po prostu tęskniłam nieco za „starymi czasami”. Im dłużej jednak czytałam i im bardziej nowy dom Dożytowników stawał się ich domem naprawdę zaczynałam łapać bakcyla i bawić się coraz lepiej. Szczególnie, że autorka koniec końców zostawia czytelnika z bardzo prostą, ale taką prawdziwą, szczerą myślą. Bez wątpienia grzejącą duszę.

„Siła niższa” to dobra kontynuacja i doskonała książka na zły nastrój. Jeśli człowiek jest zmęczony i poirytowany, szuka odskoczni oraz nowych, książkowych przyjaciół to chyba trudno o lepszy wybór lektury, niż zapoznanie się z tym cyklem. Bo on może nie wnosi do literatury nie wiadomo jakiej nowości. Nie jest tez czymś, o czym warto pisać długie dysputy filozoficzno-lingwistyczne. Tyle, że czasem to po prostu absolutnie niepotrzebne. I w tym przypadku – nie jest.


Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu Uroboros!

sobota, 12 września 2020

Zbudzone furie: W końcu koniec "przygody" z Takeshim!

     


Takeshi Kovacs przez ponad dwieście lat przebywał w przechowalni, pozbawiony cielesnej powłoki. Po tak długim czasie powraca na swój rodzimy Świat Harlana, trafiając w wir intryg polityczno-militarnych.

 

„Modyfikowany węgiel” zaczął cykl z przytupem. Choć nie był idealną powieścią to gdy czytałam go dwa lata temu zrobił na mnie dość pozytywne wrażenie. Zawierał naprawdę ciekawy koncept wyjściowy i zapowiadał początek akcyjno-kryminalnej serii. A że kryminał w wydaniu fantastycznym raczej lubię to mimo pewnych wad, powieść po prostu do mnie trafiła. Tyle, że już drugi tom dość mocno mnie zmęczył. Na tyle, że czytanie ostatniego bezustannie odkładałam w czasie, mimo że przecież miałam go na półce. W końcu jednak ta „przygoda” jest już za mną i mogę odetchnąć z ulgą.

„Zbudzone furie” jest właściwie powtórką z rozrywki z tomu drugiego. Autor zdaje się kompletnie porzucać jakiejkolwiek quasi-filozoficzne rozważania, mimo że jego koncept jak najbardziej pozwalałby na zastanowienie się nad stanem społeczeństwa czy na głębszym rozważaniu „co by było gdyby”. Za to Morgan tworzy bardzo męską powieść akcji, kojarzącą mi się z średnio udanym, wysokobudżetowym filmem, który próbuje być brutalny i dorosły… w bardzo niedojrzały sposób.

Odnoszę wrażenie, że coś w przypadku tej i poprzedniej części „nie gra” w narracji. Bezustannie miałam wrażenie zagubienia w czasie i przestrzeni, tak jakby autor nie dopowiedział mi tego, gdzie jestem. Coś się niby cały czas działo – ale gdzie, co, jak i po co? Gubiłam się dość regularnie, powtarzając czasem fragmenty… co w lwiej części nic nie dawało. Tak, jakby za dużo w „Znudzonych furiach” było pisania o niczym: o rzeczach nieistotnych dla fabuły i niewiele wnoszących scen akcji, a za mało dobrze podanej ekspozycji (bo ta kiepsko podana jak najbardziej tu jest) i po prostu porządnego prowadzenia czytelnika przez historię.

Pisałam jednak o niedojrzałości tej książki. A no tak: tu znów „Zbudzone furie” cierpią na to samo, co tom poprzedni. Autor tej powieści zdaje się niemal w ogóle nie wnikać w emocje bohaterów, w ich rozważania czy charaktery, skupiając się tylko na powietrznościach. Jednocześnie najwyraźniej uważa, że nie istnieje coś takiego, jak dobra powieść bez dokładnego opisu intymnych scen. W „Zbudzonych furiach” dostajemy więc co najmniej klika bardzo erotycznych fragmentów, które wyglądają jak film dla dorosłych przeniesiony na łamy powieści. Nie gorszą mnie takie opisy same w sobie, ale one w przypadku tej książki po prostu wydają się stworzone nie po to, aby zbudować relacje miedzy postaciami, albo pokazać nam, kim jest Takeshi, a po to, by męski czytelnik poczuł się zaspokojony. Nie, przepraszam, po prostu nie: każdy fragment, który nic nie wnosi do fabuły powinien zostać z książki wycięty. Te też.

Poza tym im dalej w las, tym mniej lubię postać Takeshiego. To człowiek, który ot tak ma czelność krzyczeć na innych i wymuszać na nich swój światopogląd, a tego nie lubię w żadnym wydaniu. Nie ciekawi mnie w żaden sposób, nie interesuje mnie jego historia, mam go szczerze dosyć – i absolutnie nie chce do niego wracać.

Czuję, że właściwie nie mam w przypadku „Zbudzonych furii” wiele do dodania. Rozumiem, że ta powieść ma szansę komuś się podobać. Jeśli czytelnik szuka typowo męskiej „nawalanki”, w pozornie ciekawym świecie to owszem, może i to będzie trylogia dla niego. Ja jednak jedynie mogę sobie pluć w brodę, że po „Modyfikowanym węglu” od razu wzięłam dwie kolejne części i musiałam wymęczyć się przez taką ilość stron. Bo w końcu jeśli coś mam to należy to przeczytać. Cóż, przynajmniej okładki mają całkiem ciekawe.




środa, 9 września 2020

Przeciąg w drzwiach: Jak kochać kogoś, kogo nie lubimy?

 


Charles Wallance jest przekonany, że w ogródku zadomowił się smok. Gdy jego siostra, Meg oraz ich przyjaciel, Calvin, wyruszają sprawdzić, co to za stwór, okazuje się on być cherubinem, który przybył na ziemię wraz z Nauczycielem. Ich rolą jest pomoc trójce młodych ludzi: Charles Wallance jest ciężko chory i tylko Meg jest w stanie pomoc sześciolatkowi.

 

Gdy oceniałam „Pułapkę czasu” trochę ubolewałam nad jej niskimi ocenami. Kontynuacja powieści L’Engle okazała się być jednak w moim odczuciu nieco słabszą powieścią. Bo choć porusza właściwie te same tematy to robi to w sposób, który nie do końca przypadł mi do gustu.

Podobnie jak tom pierwszy, tak i ta powieść nie należy do szczególnie nowych. Ukazała się dziesięć lat po pierwszej, ale to w dalszym ciągu sprawia, że ma niemal siedemdziesiąt lat. To ponownie sprawia, że sposób prowadzenia narracji jest nieco inny, choć w przypadku tej powieści irytował mnie nieco bardziej. Brakowało mi w tej niedługiej książce budowania relacji między postaciami. Meg i Calvin są w sobie co najmniej zauroczeni od poprzedniego tomu, ale właściwie pojawia się to tylko gdzieś pomiędzy. Charles Wallance również ma niby bardzo dobrą relację z siostrą, ale ponownie – dowiadujemy się o tym głównie z jakiś zdań w narracji, a nie opisów konkretnych scenek. Rozumiem, że to powieść dla dzieci i że nie może być zbyt długa, ale jednak trochę mi tego brakowało. Zwłaszcza, że w przypadku tej części bohaterowie drugoplanowi nie są szczególnie interesujący. Bo tak jak w „Pułapce czasu”, tak i tu postacie dostają przewodników po świecie… ale choć są oni ciekawym konceptem to nie nazwałabym ich ciekawymi charakterami.

Ponadto Meg w końcu zaczęła mnie irytować. W pierwszym tomie była niepewna siebie i trochę marudząca, ale przeszła pewną drogę i przynajmniej w teorii zrozumiała, że jednak może więcej. W „Przeciągu w drzwiach” wygląda jednak na to, że dziewczynka niczego się nie nauczyła i właściwie wciąż zachowuje się jak nie tak samo, to gorzej.

Ponadto wiedza i moralność, które autorka chce wpoić dzieciom przez tę historię, są przedstawiane jakby bardziej topornie. Cały wątek z chorobą Charlesa byłby bardzo cenny, ale L’Engle sama sobie wymyśla, co chłopcu jest, a ostateczny morał w sumie niewiele wnosi. Bo całość skupia się na tym, że miłość pokonuje wszelakie zło. A chyba wszyscy wiemy, że z chorobami tak nie zawsze jest. Właściwie zazwyczaj nie jest.

Chyba cenniejszy jest więc wątek związany z kochaniem ludzi, których się nie lubi, ale i on jest jakiś mistyczny, dziwny, nudnawy. Chyba ¼ tej powieści zajmuje opis Meg, która (narzekając oczywiście) próbuje zrozumieć, jak ma zacząć żywić pozytywne emocje do szkolnego nauczyciela, którego bardzo nie lubi – i chyba na tym etapie zaczęłam tracić zainteresowanie książką.

Nie lubię też wątku podróży w głąb ludzkiego ciała, a autorka robi to w sposób zdecydowanie zbyt udziwniony i raczej – nie dla mnie.

„Przeciąg w drzwiach” to ślicznie wydana powieść, dlatego na fakt jej posiadania nie mam zamiaru narzekać. Jest też książką dość znaną w Stanach i uznawaną tam za klasykę literatury dziecięco-młodzieżowej: dlatego też warto ja znać. Zwłaszcza, że ma urocze elementy i wcale nie jest długa, więc nie zajmuje wiele czasu. Wolę chyba jednak zostać myślami przy tomie pierwszym, a drugi po prostu mieć. Nie sądzę, bym go tej powieści z jakąś szczególną chęcią wracała.




poniedziałek, 7 września 2020

Kilka sierpniowo-wrześniowych nowości w biblioteczce

 

No dobrze, dobrze – żeby nie było, że tu same recenzje się pojawiają! W przerwie pomiędzy pisaniem kolejnej opinii i wycieczką do sklepu (lodówka pusta, a coś przydałoby się sobie ugotować, zamiast znów jeść czekoladę, nie?) uznałam, że pokaże Wam te rzeczy, które do mnie trafiły stosunkowo niedawno, a o których tutaj jeszcze nie czytaliście. Bo jak się pojawiła opinia to chyba jasne, że książkę już mam i że nawet przeczytałam i mam, no nie?  

Łapcie więc zdjęcie stosiku i parę słów o książkach z niego. Książek jest dziewięć, z czego pięć od góry to przesyłki od wydawców.

 


Zacznijmy więc od „recenzenckich”, które maja pierwszeństwo w czytaniu i pewnie prędzej o nich tu przeczytacie:

·       „Wcierki rtęciowe i obcęgi” Zofii Karaś – pamiętnik lekarki z Międzywojnia, które zamówiłam na Czytam Pierwszy. Jestem już po lekturze, recenzję prawdopodobnie jeszcze dziś napiszę (i wrzucę w blogowy grafik). Mogę jednak już teraz po prostu polecić. Bo to jest bardzo dobra rzecz.

·       „Kraina Lovecrafta” Matta Ruffa – egzemplarz recenzencki z wydawnictwa W. A. B., który wzięłam, bo słyszałam o serialu. Mam pewne obawy, ale jednocześnie naprawdę wolałabym, by to była po prostu fajna książka. Mam w planach właśnie dziś się za nią zabrać.

·       „Siła niższa” Marty Kisiel – kontynuacja „Dożywocia”; razem z kolejnymi dwoma książkami to oczywiście paczka od Uroborosa. Już przeczytana, recenzja czeka w blogowej kolejce. Urocza, ciepła rzecz.

·       „Oczy uroczne” Marty Kisiel – to kontynuacja „Siły niższej”, choć chyba już nie bezpośrednia. Oczywiście, że chcę przeczytać już-teraz-zaraz! I pewnie wkrótce to zrobię, choć daje sobie chwilę na odetchnięcie od Kisiel.

·       „Płacz” Marty Kisiel – ostatni tom „Trylogii Wrocławskiej”. Znam drugi („Nomen omen”), a ten pewnie przeczytam, jak już w moje ręce trafi pierwszy („Ton”).

No i teraz – egzamplarze „prywatne”, kupione za jednym zamachem na Allegro, u jednego sprzedawcy. Są w bardzo dobrym stanie, część z nich jest jak nowa:

·       „Diabeł na wieży” Anny Kańtoch – jak mam fazę na Kańtoch to mam. A jak było taniej to żal kolejnej jej książki nie wziąć. Ale nim przeczytam ten tytuł to trzeba skończyć „Przedksiężycowych”.

·       „Nowi ludzie” Rafała Kosika – ten sam sprzedawca miał i Kosika, wiec trafił do koszyka. Książka ma parę zabrudzeń na stronach, ale poza tym jest w dobrym stanie. To jakiś zbiór opowiadań; więcej nie wiem i się pewnie nie dowiem dopóki nie przeczytam.

·       „Światy równoległe” Edmunda Wnuka-Lipińskiego – wydaje mi się, że ta książka jest właściwie nowa. Niezbyt piękna, ale że bawię się w „badanie” polskiej fantastyki to na pewno mi się przyda. Dałam za nią jakieś 6zł.

·       „Małpy pana Boga. Słowa” Macieja Parowskiego – właściwie powód dla tych książkowych zakupów. Kupiona chyba za jakieś 18zł, prawie nowa, choć zbyt długo leżała nieczytana (klej jest jakiś „nie ten tego”). Książki Parowskiego nie sa wcale tak łatwo dostępne, a są mi pilnie potrzebne.

 

Tak na sam koniec tego szybkiego wpisu: czy chcecie jakiś zbiorowy post o książkach traktujących o fantastyce teoretycznie? Czytam je zwykle fragmentami, szukając tego, co mi jest potrzebne więc raczej pełnych recenzji nie będę pisać, ale mogę Wam je chociaż przedstawić. Czy byłoby to jakkolwiek przydatne?

 

niedziela, 6 września 2020

Mit o Alarze: Epicka historia pełna jednozdaniowych akapitów

 


Andrygon, razem ze swoją kompanią, wyrusza w podróż na drugi koniec świata. Mieszkańcy wysp badają tajemnicze i niemal opuszczone ziemie. W tym czasie Ja-meke wyrusza w podróż, aby zbliżyć się do Słońca i zdobyć trzecie imię, dzięki czemu stanie się Ujętym – wyniesionym ponad ludzi. Obydwoje nie mają pojęcia, że w Raju, odizolowanym od reszty świta regionie, zaczyna dziać się coś dziwnego i jeden z jego mieszkańców pierwszy raz opuszcza znane sobie ziemie, aby znaleźć odpowiedź na pytanie, co takiego się tam wydarzyło.

 

Po książki self-publisherów sięgam bardzo rzadko. Nie bez powodu. Do dziś pamiętam moje spotkanie w 2017 roku z książką Michała Podbielskiego („Wojny żywiołów. Przebudzenie ziemi: Udręczeni”), której najzwyczajniej w świecie nie dało się czytać. Wiem jednak, że obecnie z powodu światowej sytuacji debiutanci mogą mieć problem z wejściem na rynek. Dlatego „Mitowi o Alarze” Ryszarda Feina postanowiłam dać szansę. I choć nie czułam niemożliwych boleści, jak w przypadku powieści Podbielskiego to chwilami miałam ochotę płakać przez łzy.

High fantasy to kuszący gatunek. Nie dziwię się więc, że Fein sięgnął właśnie po niego, próbując stworzyć epicki, potężny świat. I właściwie nawet miał kilka ciekawych pomysłów. Na przykład stworzył lud bazujący na starożytnym Egipcie, który (jak już człowiek przywyknie do dziwnych nazw) właściwie ma nawet interesującą strukturę. Nie jest to może koncept zupełnie nowatorski, ale z tego dałoby się coś wyciągnąć. Mamy też zderzenia kultur, które potrafią w fantasy wypadać wręcz fenomenalnie. Wystarczy sprawdzić sobie wegnerowskie „Opowieści z meekhańskiego pogranicza” by zrozumieć siłę miejsc, w których łączą się różne ludzkie spojrzenia na świt.

Ale… „Mit o Alarze” dla mnie nie jest skończonym, książkowym produktem. A jako taki jest sprzedawany. Tej powieści brakuje zarówno autorskiego warsztatu, jak i porządnej redakcji. Z pozytywów pod tym względem właściwie mogę powiedzieć tylko jedno. Fein ZAZWYCZAJ w miarę poprawnie składa zdania.

Problemem jest już sama konstrukcja tekstu. Akapity w tej powieści są w lwiej części jednozdaniowe i często jednolinijkowe. Na dodatek, gdy autor chce napisać coś bardziej dynamicznego to do tych akapitów dodaje nagminnie powtarzające się wykrzykniki, a jeśli chce zbudować napięcie kończy akapit trzema kropkami…

       … i kolejny też od nich zaczyna, dodając przy tym parę dodatkowych spacji. Czemu, jak, po co i komu jest to potrzebne? Nie mam pojęcia, bo mi na pewno nie uprzyjemniało to czytania.

Dodatkowo autor w narracji skupia się tylko na czynnościach bohaterów, często opisując je bardzo ogólnie. Przykładowo, pisze, że postać wstała, poszła pracować, zjadła, poszła wstać, a potem znów wstała. Nie wgłębia się w ogóle w emocje i odczucia bohaterów. Przez to całokształt wypada bardzo topornie i sztucznie, zaś o kreacji postaci niemal nie da się tu mówić.

Jakby tego było mało, Feinowi zdarzają się dziwne, słowne wstawki. W quasi-antycznym świecie postacie na przykład żartują sobie z tego, że „woda” rymuje się z „broda” (aż musiałam się po tym napić), a jeden z bohaterów pisze o tym, że chce mu się „siku”, używając tego właśnie słowa, które nijak nie pasuje do całokształtu.

Przy okazji, autor dość często próbuje poruszać filozoficzne tematy. Ba, początek „egipskiego” wątku kojarzył mi się bardzo mocno z „Czarnoksiężnikiem z  Archipelagu” Le Guin. Problem polega na tym, że jeśli takie tematy mają w powieści dobrze wybrzmieć to warsztat autora musi być nienaganny. A w tym przypadku wypadają co najwyżej głupio i śmiesznie.

Nie wymęczyłam się w trakcie czytania. Widzę przy tym w tej powieści sporo radości z pisania, typowej dla takiego taniego, masowo pisanego fantasy (co jest fajne w taki naiwny, głupiutki sposób). Ale jednocześnie nie dostrzegam w „Micie o Alarze” pełnoprawnej powieści. Mamy na rynku książki tańsze, ładniej wydane, łatwiej dostępne i o wiele, wiele lepsze, niż powieść Feina – dlatego nie mam pojęcia, komu mogłabym ją polecić. Może co najwyżej temu, który przeczytał już absolutnie każdą powieść high fantasy dostępną na rynku? Ale to będzie przecież nieistnie… przepraszam, niebywale wąskie grono odbiorców.



Za możliwość przeczytana książki dziękuję autorowi!

czwartek, 3 września 2020

Przedksiężycowi II: Tak szalona i tak dobra!

 


Skoki następują coraz częściej, a w Lunapolis jest coraz  niespokojniej. Dążenie do doskonałości poprzez sztukę to przecież za mało, aby być pewnym, że dostąpi się przebudzenia Przedksiężycowych. Rebelia wydaje się nieunikniona. Finnen i Kaira próbują zakończyć skokowe szaleństwo, podążając za niemożliwym do zrealizowania planem. W tym czasie Tellis próbuje zrozumieć kim jest i co knuje Issa, jeden z najpotężniejszych mieszkańców księżycowego miasta.


„Przedksiężycowi” to cykl, który zdaje się poruszać niemal każdy z ważnych i ciekawych tematów; porusza ogrom tropów i przedstawia bardzo unikatowy świat. Druga część zaś w niczym nie odstępuje pierwszej. Jedynie podkręca emocje jeszcze bardziej i bardziej, co chwilę obiecując odpowiedzi na nurtujące czytelnika pytania. Niby przedstawia świt, ale koniec końców: wyjaśnia niewiele, pozostawiając te kluczowe odpowiedzi na sam finał. Jednocześnie jest po prostu niezwykle dobrą historią.

To fantastyka z bardzo wysokiej półki. Bardzo specyficzna i unikatowa, choć przy tym mająca w sobie ten rozrywkowy sznyt. Jeśli więc czytelnika nie odstrasza sam koncept (który jest wspaniały, ale nieco dziwny – i rozumiem, że nie każdemu się spodoba) to po prostu nie widzę możliwości, aby na drugim tomie „Przedksiężycowych” nie bawić się doskonale. Bo mamy tutaj i wątek kryminalny, prowadzony przez Tellis. Mamy młodych rebeliantów, którzy chcą zmieniać świat i wyrwać się z idiotycznej wiary w dążenie do Przebudzenia, okupionej setkami tysięcy istnień. Mamy społeczeństwo, które jest piękne, ale jednocześnie niewyobrażalnie zniszczone i okrutne. W końcu w Lunapolis liczy się tylko sztuka i doskonałość, a przecież mordowanie innych również można doprowadzić do perfekcji.



Noora, siostra Kairy, dostaje tym razem ciekawy wątek. Ta nieszczególnie inteligentna dziewczyna ma w tym tomie za towarzyszkę pewną dziwną dziewczynkę, którą bierze pod swój opiekę. Rozwija się i zmienia, mając kogoś, o kogo może dbać. Jednocześnie jej wątek odkrywa przed czytelnikami kolejne elementy świata i przedstawia kolejne zagadki, które pewnie przyjdzie nam rozwiązać w kolejnym tomie. Przybysz z innej planety, Daniel, w dalszym ciągu przedstawia nam świat ze swojej, bardziej zrozumiałej dla nas perspektywy, pozwalając lepiej pojąć ten świt.

Jestem zachwycona stylem Kańtoch. Nie tylko jest jednocześnie piękny i ciekawy, ale też zachowuje dobre tempo. Autorce można chyba pozazdrościć również wyczucia. Zdaje się doskonale wiedzieć, które elementy poprzedniego tomu bądź po prostu wcześniejszej fabuły należy czytelnikowi przypomnieć. Dzięki temu w tej powieści po prostu nie da się zgubić. Ba, mimo wręcz natłoku perspektyw różnych postaci całość jest niezwykle płynna i bardzo przejrzysta. Na przykład, czytany przeze mnie ostatnio „Prince Polonia” Cegielskiego miał jedynie trzy perspektywy – i w tamtej powieści niemal co chwilę czułam się nieco zagubiona. U Kańtoch, choć tych perspektyw jest co najmniej o kilka więcej, takiej sytuacji absolutnie nie zaobserwowałam.

O „Przedksiężycowych” nie należy pisać. Należy ich czytać. Dlatego nie mam zamiaru o drugiej części tego cyklu pisać więcej. To po prostu bardzo dobra kontynuacja bardzo dobrej książki, która (w co nie wątpię) z tomem trzecim stworzy klarowną i świetną jakościowo całość. Trudno mi przypomnieć sobie inną powieść fantastyczną, która byłaby dobra na tylu poziomach, poczynając od wartości rozrywkowej, na analizie społeczeństwa i szalonych wizjach (które jakimś cudem mają sens) kończąc.

Nomida zaczarowane-szablony