piątek, 30 czerwca 2023

Neon Gods: eeeee? jak erotyk

 


Persefona żyje na Olimpie wraz ze swoimi siostrami oraz matką. Pewnego dnia Demeter stawia ją przed faktem dokonanym. Jej córka ma stać się nową Herą, żoną Zeusa. Dziewczyna ucieka, a gdy przechodzi przez Styks, wpada prosto w ramiona Hadesa. Wraz z młodym i przystojnym władcą Dolnego Miasta knuje pikantny plan wymierzony prosto w znienawidzonego przez nich władcę Olimpu.  





Ta książka sprawiła mi zdecydowanie większą frajdę, niż powinna, ale wcale nie dlatego, że jest aż tak dobra. Wręcz przeciwnie. Zdaje sobie sprawę z tego, że „Neon Gods” to książka istniejąca w bardzo konkretnym celu, ale może rozłóżmy ją na części pierwsze, tak jakby faktycznie aspirowała do bycia Literaturą. No, a przynajmniej zróbmy to na tyle, na ile to jest możliwe. Ale uwaga, by objaśnić o co tu chodzi, mogę posunąć się do s p o i l e r ó w.

Neon Gods
wyd. Uroboros, 2022
Cykl Dark Olympus, t. 1

Początek książki, czyli ok. ¼ zarysowuje nam sytuacje oraz świat przedstawiony. I to, co jest nam od autorki dane, rysuje świat, który ostatecznie rozsypuje się w szwach. Choć niby mamy tu Olimp, to nie jest TEN Olimp. To po prostu jakieś miasto, którym rządzi Trzynastka. Owa trzynastka to zaś nie nieśmiertelni bogowie, a zwykli ludzie, którzy po prostu przejmują fuchę, gdy poprzednikowi się zemrze. Teoretycznie dzieje się to dziedzicznie, ale nie do końca, bo np. Herą staje się po prostu żona Zeusa. Od początku jest nam również mocno wbijane do głowy to, że Hades nie istnieje. Jego ród wymarł, a więc fucha od dużego czasu jest niezajęta, a tzw. Dolnym Miastem (dzielnica za rzeką Styks) zajmują się inni członkowie Trzynastki.

Nasza główna bohaterka, Persefona, zostaje przedstawiona Zeusowi jako jego narzeczona, wbrew swojej woli. A że ten zabił już trzy Hery, to ona z przyczyn oczywistych nie ma zamiaru w tę relację iść. Dlatego ucieka. I to nawet miałoby sens, ale protagonistka nie ma tu żadnego konkretnego planu. Ona po prostu biegnie przez siebie, przechodzi przez most i w ten sposób jest poza zasięgiem Zeusa, z powodu jakiegośtam paktu. I z u p e ł n y m p r z y p a d k i e m wpada prosto w ramiona Hadesa, który postanowił chyba przejść się na spacer po swoich ziemiach.

Hades bierze ją do swojego domu. Okazuje się, że ukrywa się przed wszystkimi i tylko niektórzy z Trzynastki o nim wiedzą (jak potem odkrywamy, owi niektórzy to wszyscy). W swojej rezydencji zaś, zamiast odpoczywać w pięknym i wypasionym salonie, jak na poważnego bogacza przystało, on zanosi Persefonę do kuchni, gdzie przy okazji po imprezie odpoczywają Dionizos oraz Hermes (w tym przypadku to szanowna pani, nie pan). Dostajemy więc poważnego, super-ukrytego boga podziemi, który spędza wolny czas w kuchni jak zwykły człowiek. Wiarygodne, nie powiem.

Okazuje się, że Persefona i Hades czują do siebie miętę, dlatego zawierają pakt. On będzie mógł z nią zrobić wszystko, ponieważ ona będzie jego uległą (bo Hades lubi BDSM), a ona przez trzy miesiące będzie mogła się u niego ukrywać, jako i ponieważ po tym czasie uzyska dostęp do swoich rodzinnych pieniążków. I nie, żeby to on proponował: to jej pomysł.

Oczywiście tu tkwi większy plan, choć sensu w nim tyle, co nic. Mianowicie, w ten sposób Zeus ma się wkurzyć i jednocześnie przestać mieć ochotę na zbrukaną narzeczoną. Ach, wspominałam, że mają robić to publicznie?

Generalnie w tym momencie fabuła przestaje jakkolwiek funkcjonować. Bo to nie o nią tutaj przecież chodzi. To erotyk, ubrany jedynie w fatałaszki kiepsko zbudowanego fantasy (które po prawdzie nie było tu w ogóle potrzebne). Scenek jest sporo przez środek książki i częściowo ustępują dopiero po ok. ¾ książki, ponieważ wówczas trzeba przecież jakoś to fabularnie zamknąć. 

Nie mam zamiaru w nie głębiej wnikać, bo to, co komu się podoba w tym względzie to już sprawa dość prywatna, niemniej zauważyłam dwie rzeczy, o których tu warto wspomnieć. Po pierwsze, zawsze mnie zastanawia, czemu autorki tego typu literatury uznają za hot to, że faceci skupiają się na tym, że partnerka nie je. Rozumiem, że traktują je trochę jak przedmiot, jak posiadłość, nie ukochaną (bo o to w tej zabawie przecież chodzi), ale to jest raczej straszne, niż słodkie/urocze/gorące. Przynajmniej dla mnie.

Po drugie, Hades bezustannie pyta się Persefonę o zgodę. I rozumiem, doceniam… tyle że po co robi to dosłownie CO CHWILĘ? Czytelnicy nie są dziećmi i wydaje mi się, że raz by wystarczył. Dodajmy do tego fakt, że sama postać Hadesa nie ma nic wspólnego z mhrocznym, potężnym i okrutnym mężczyzną. Bliżej mu do ciepłej kluchy, która została troszeczkę skrzywdzona przez los, więc ma się za złą i czuje się źle sam ze sobą.

Poza tym Hades zabiera Persefonę na randki i kupuje jej gyros – cały czas uważam to za prześmieszne. 

No więc tak. „Neon Gods” to książka, która nie ma w gruncie rzeczy zbyt wiele sensu. Jej rola nie różni się szczególnie od roli filmów pornograficznych. I rozumiem, że jako taka może się sprawdzić. Jednocześnie zawsze zachodzę w głowę, dlaczego w takich sytuacjach autorzy silą się na zbudowanie świata fantastycznego. Przecież to ani nie wychodzi, ani nic nie wnosi, bo sam Hades nie jest tu bogiem, nie ma nadludzkich zdolności, a sam setting po prostu w gruncie rzeczy jest bezsensowny. Już lepiej byłoby, gdyby autorka streściła wszystko na kilku stronach i przeszła „do rzeczy”, nie poświęcając ¼ książki na budowanie czegoś, co i tak nie działa.


wtorek, 27 czerwca 2023

Gołąb i wąż: to nie ma sensu



W mieście pełnym łowców czarownic ukrywa się Louise. Młoda dziewczyna jest wiedźmą i złodziejką, która nie chce mówić o swojej przeszłości. Ma jeden cel: odzyskać rodzinny pierścień. Akcja jednak nie idzie tak, jak zakładała i splot przypadków sprawia, że staje przed wyborem bez dobrego rozwiązania: czeka na nią stryczek bądź małżeństwo z młodym łowcą czarownic na usługach Kościoła.



Po „Szóstce wron” zawitała w moim serduszki nadzieja na to, że być może fantastyka młodzieżowa czasem jednak trzyma poziom i być może te popularne rzeczy od czasu do czasu da się przeczytać bez bólu. I choć coś mi świtało, że „Gołąb i wąż” to książka zbierająca mieszane opinie to uznałam, że hej, chce tylko lekkiej książki, nic więcej, na rozluźnienie powinno mi się doskonale sprawdzić. Ale niestety nie. Co się przy niej poirytowałam to moje. 

Gołąb i wąż
Shelby Mahurin
wyd. WeNeedYA, 2019
Cykl Gołąb i wąż, t. 1

Już od pierwszych stron historia sprawiała wrażenie bardzo chaotycznej. Coś się dzieje, ale w sumie co? Trudno to początkowo określić. Czasem faktycznie tak w fantastyce, nawet tej z najwyższej półki, tak się zdarza, ale zazwyczaj ogólny „feeling” jest trochę inny. Tu był po prostu chaos, który sprawiał, że nie wiedziałam, gdzie podziać oczy i myśli.

Z czasem historia zaczęła się powoli klarować, ale gdy to nastąpiło… cóż, usystematyzujmy to. Najpierw bohaterowie. Potem więcej o fabule.

Książka jest napisana z perspektywy dwóch bohaterów: Louise i Reida. O ile męski charakter jestem w stanie zaakceptować bez większego szemrania, tak protagonistka jest bohaterką tak drażniącą, jak to tylko jest możliwe. Ostatnio już w „Mroczniejszym odcieniu magii” narzekałam na żeńską postać, ale ta panna jest naprawdę jeszcze gorsza. Zachowuje się non stop jak dziecko, które w sklepie chce cukierka, więc tupie i płacze. To sprawia, że nawet jeśli los jej daje szansę na ciekawą linię fabularną, to ona nie potrafi jej wykorzystać, bo najzwyczajniej w świecie nie radzi sobie z własnymi emocjami.

Reid zaś po prostu jest. To nie jest bohater najlepszego sortu, ma swoje za uszami, ale moim zdaniem nie wybija się w żadnym miejscu i spokojnie mógłby być przez nikogo nie zauważonym bohaterem z 3-, 4-planu. 

I niestety, ale tacy bohaterzy nie stworzą sami z siebie najlepszej fabuły, w związku z czym cała nadzieja stała w chaotycznych umiejętnościach storytellingowych autorki. Niestety, okazało się, że nie było co na nich polegać. Samo zawiązanie akcji jest po prostu idiotyczne (i chaotyczne, jak wspominałam). Reid przypadkiem wpada na mieście na przebraną za chłopaka Louise, ta go trochę intryguje. Potem, właśnie dlatego, że raz na nią wpadł, bierze ją za złodziejkę, nie za czarownicę (choć ma bardzo marne podstawy), potem się szamoczą i nagle, niespodziewanie, do losowej szamotaniny dołącza się ARCYBISKUP najważniejsza osoba w mieście, i uznaje, że hej, ty mój jeden z wielu łowców czarownic, musisz za nią wyjść, bo inaczej będę musiał cię zwolnić, a ją powiesić, dziękuję, do widzenia. To n i e  m a  s e n s u. I nie obchodzi mnie, że później autorka coś próbuje do tego doszyć, jakoś to wyjaśnić. Ten koncept jest i d i o t y c z n i e rozpisany.  Ja wiem, że o niego tutaj chodziło, ale jeśli się nie wie, jak się za taką historię zabrać to może lepiej jej nie pisać?

Później mamy scenki, w których Lousie nienawidzi Reida, scenki, w których Reid nienawidzi Louise, potem się jednak trochę lubią, potem miłostki i się dzieją rzeczy, przeszłość wychodzi na jaw, wielkie tłuczenie się i koniec części pierwszej — ogółem standard w tego typu historiach, przy okazji napisany maksymalnie średnio. 

Do tego wszystkiego drażniący jest świat przedstawiony. Akcja rozgrywa się gdzieś, ale w sumie nie do końca wiadomo gdzie. Niby we Francji, ale jakiejś takiej magicznej, ale średniowiecznej i w sumie trochę współczesnej, bo bohaterowie zachowują się jak uczestnicy larpa, wszystko przerysowując, by było d r a m a t y c z n i e  oraz  e p i c k o. Z tegoż powodu mamy naszą absurdalnie irytującą Louise, Kościół, który nienawidzi kobiet i wiedźmy, które nienawidzą mężczyzn oraz kościoła. A także melodramatyczne zwroty akcji, angst i takie tam inne.

Przy okazji ta powieść zmusiła mnie do zastanowienia się, gdzie leży granica powieści młodzieżowej 13+ i fantastyki dla dorosłych. Bo choć książkę wydało WeNeedYa i chociaż ma styl typowo młodzieżowym, to jednak bohaterzy są dorosłymi ludźmi. Młodymi, ale to nie jest powieść o dorastaniu. Może o odnajdywaniu siebie, ale to przecież nie jest kluczem w młodzieżówkach. Przy okazji, choć pojawia się tu tylko jedna scena erotyczna, to jest tak dokładnie rozpisana, jakby niespodziewanie człowiek na kilka stron otwarł erotyk. A to w powieści dla młodzieży ABSOLUTNIE NIE POWINNO się znaleźć.

Dlatego też nie polecam. Ani to dobra powieść młodzieżowa, ani dobra powieść fantasy, także moim zdaniem należy czytać wyłącznie w absolutnej ostateczności.


Córka dymu i kości: wprawka pisarska przed "Marzycielem"


Życie Karou ma dwa oblicza. Na co dzień jest utalentowaną siedemnastolatką, która uczęszcza do artystycznej szkoły w Pradze. Po szkole jednak, na zlecenie swojego przybranego ojca i chimery w jednym, skupuje od ludzi z całego świata zęby. Wbrew pozorom, jej życie jest jednak zaskakująco stabilne, aż do momentu, w którym dziewczyna zostaje zaatakowana przez serafina.



Laini Taylor to bez wątpienia pisarka z niezwykłą wrażliwością i wyobraźnią. Przekonałam się już o tym w „Marzycielu”, który po prostu czaruje słowem i kreacją świata. Dlatego naprawdę miałam nadzieję, że „Córka dymu i kości” również mnie zachwyci. Niestety… To powieść, która wygląda jak wprawka pisarska przed „Marzycielem” i wypada w moim odczuciu dużo, dużo słabiej.

Córka dymu i kości
Laini Taylor
wyd. Amber, 2012
Cykl Córka dymu i kości, t. 1

Jak najbardziej widać, że to jest książka TEJ autorki. Mamy tu ciekawy koncept na świat przedstawiony, zwłaszcza w tej pierwszej połowie. Handlowanie zębami za marzenia to już sam w sobie interesujący pomysł, a tutaj dostajemy jeszcze dziwne istoty, które wcale nie są wymuskanymi elfikami, a także masę tajemnicy, która zdaje się obiecywać, że odkrywanie jej będzie naprawdę soczyste. 

Ponadto Taylor jest naprawdę dobra w budowaniu klimatu słowem, a niektóre dialogi czy po prostu cytaty albo brzmią magicznie, albo mądrze, albo zaskakują, albo wszystko to naraz. To osoba, która potrafi malować słowem i co do tego nie mam wątpliwości.

Z tym że niestety, pozostałe aspekty tej książki jednak trochę kuleją. Taylor szybko zaczyna skupiać się na romansie (z wymuskanym prawieElfikiem) i nie miałabym nic przeciwko, gdyby pomiędzy bohaterami było więcej chemii. A tej niestety nie ma. Ponadto fabuły jako takiej też tu trochę brakuje. Po zawiązaniu akcji, autorka nie skupia się na przygodzie (a tu naprawdę mogłoby być jej sporo), tylko na romansie, który przy okazji ma dość przewidywalny (i dla mnie niesatysfakcjonujący) zwrot akcji. Książka wygląda właściwie jak wstęp do powieści i dalszej przygody, a jednak pierwszy tom powinien przynajmniej COŚ zawierać.

Przy okazji z czasem miałam wrażenie, że magia świata zaczyna znikać i wszystko z fajnego i ciekawego robi się takie… rozmemłane i niemrawe. Tak, jakby Taylor miała wizję na sam wstęp, a potem nie wiedziała, jak to sensownie pociągnąć.

Cóż, przynajmniej mogę się cieszyć z tego, że Laini Taylor rozwinęła się w trakcie pisania tej książki (i cyklu) na tyle, by później dać nam wszystkim „Marzyciela”. Bo „Córka dymu i kości” jednak swoje dość poważne niedomagania ma.


sobota, 24 czerwca 2023

Przysługa dla czarnoksiężnika: więcej życia w historii o Wilczej Jagodzie

 



Gdy na progu Jagody zjawa się ranny Uczeń Czarnoksiężnika i prosi o przysługę, ta nie ma wyboru. Wpuszcza mężczyznę do środka, obiecując mu ochronę, która ma być wypełnieniem magicznego przyrzeczenia. Mężczyzna nie chce jednak zdradzić, co takiego mu się stało i co mu zagraża. W tym czasie w mieście zaczynają ginąć samotne czarownice.


Być może „Kołysanka dla czarownicy” nie wychodziła poza bycie solidną, poprawną powieścią to jednak była na tyle przyjemna, że nie wahałam się z sięgnięciem po „Przysługę dla czarnoksiężnika”. Mimo wszystko nie mamy obecnie na rynku wielu tego typu książek. Większość rozrywkowego fantasy jest niestety i tak na znacznie niższym poziomie. I okazało się, że w trakcie lektury drugiego tomu mogłam miło się zaskoczyć.

Przysługa dla czarnoksiężnika
Magdalena Kubasiewicz
wyd. SQN, 2022
Cykl Wilcza Jagoda, t. 2

Nie zrozumcie mnie źle. Ta książka to dalej przede wszystkim solidna i nie wychodząca ponad przeciętność rozrywka. Ona absolutnie nie jest i nawet nie próbuje być czymś więcej. Styl Kubasiewcz dalej jest tym rzemieślniczym i poprawnym, a świat przedstawiony nie staje się nagle jakiś wyjątkowo ciekawy i oryginalny. Jednakże ten tom ma dwie zalety, które moim zdaniem sprawiają, że (zwłaszcza dla mnie, na osobistym poziomie) jest lepszy od poprzedniego.

Po pierwsze fabuła. „Kołysanka dla czarownicy” była tak sztampowym kryminałem urban fantasy jak to tylko jest możliwe. Poprawnie rozpisanym, ale bez niczego więcej. Tutaj dalej krążymy wokół popularnych motywów, ale jednak dostajemy więcej tajemnicy, więcej jakiś drobnych twistów. Historia jest jakby gęstsza i lepiej nabudowana, choć książka wcale nie jest dłuższa.

Po drugie bohater. I to akurat jest scricte moja osobista słabość. Za każdym razem, gdy myślę, że jednak z tego typu postaci „wyrosłam” to okazuje się, że jednak kompletnie nie. [drobne spoilery] Nasz Uczeń Czarnoksiężnika, czyli Caleb to wypisz wymaluj Kruchy z „Szamanki od umarlaków”, tylko wsadzony w nieco inny setting. To w teorii szary bohater, który w gruncie rzeczy jest dobrym, choć nieco ironicznym typem. I z powodu mojej sympatii do tego typu bohaterów, ta historia po prostu dla mnie ma w sobie nieco więcej życia.

Wydaje mi się jednak, że Kubasiewicz strzeliła sobie w stopę jednym wyborem fabularnym, który sprawia, że zakończenie historii dość szybko staje się właściwie jasne. [spoiler] W którymś momencie Sonia, uczennica Jagody, wpada na młodego chłopaka o przezwisku Neo  i zaczyna się z nim spotykać. Chwilę później główna protagonistka dostaje informację, że w magicznej wersji policji pracuje osoba, której przezwisko również ma coś ze słowem „neo” wspólnego. I to niestety jest po prostu zbyt oczywisty trop, podany zbyt wcześnie, co może zepsuć zabawę tym, którzy głowią się nad fabularnym rozwiązaniem.

Cóż mogę więcej? Miło było. Bez szału, ale miło i w końcu mam wrażenie, że z życiem. Oby w dalszych tomach Kubasiewicz pokazywała tylko coraz lepszą jakość.



środa, 21 czerwca 2023

11 papierowych serc: książka jak dzwon zrobiony z cukru


Wypadek, w którym Ella przed rokiem straciła pamięć, na zawsze zmienił jej życie. Jej relacje z przyjaciółmi nie są takie, jak dawniej, a z ukochanym chłopakiem zerwała, choć nie pamięta dlaczego. W walentynki dociera do niej tajemnicze, papierowe serce z informacją, której siedemnastolatka nie rozumie. Wkrótce okazuje się, że to zaszyfrowane wiadomości, które mają przybliżyć jej 11-tygodni sprzed wypadku, których nie pamięta.

11 papierowych serc
Kelsey Hartwell
wyd. Young, 2022


Ta książka jest jak dzwon z cukru. Niby słodka, ale pusta w środku. „11 papierowych serc” to młodzieżowy romans, dość popularny w ostatnim czasie. Postanowiłam więc, że hej, sprawdzę – bo czemu nie, to w skończy niedługa książka, a czasem warto wiedzieć, co się czyta (zwłaszcza że ostatnio chce nadrobić trochę zaległości). I cóż, dla mnie największą zaletą tej książki jest to, że nie zajęła mi zbyt dużo czasu. 

To nie tak, że mam jej coś szczególnego do zarzucenia. Ona jest tym, czym być powinna, ale jednocześnie to nie jest coś, czego w literaturze szukam.

Historia, którą opowiada, jest przesłodzona i nie oszukujmy się, dość odrealniona. Nasz główny problem fabularny dotyczy tego, że protagonistka nie pamięta 11 tygodni ze swojego życia, które poprzedziły wypadek. Nikt jej nie chce nic powiedzieć, a ona sama mota się, bo jednak chciałaby pamiętać. I ja nie jestem w stanie w to uwierzyć. Ella ma 17-lat, w trakcie wypadku miała 16. Jest otoczona przyjaciółmi, rodziną i nauczycielami. Ktoś na pewno coś by jej przez ten rok powiedział,  wyjaśnił, nie zostawiał tak potężnej dziury w jej głowie. 

Jeśli jednak człowiek przymknie na to oko i postanowi uwierzyć w taki stan rzeczy, to dostaje naprawdę prostą i przesłodzoną historię, w której bohaterka chodzi od punktu do punktu, szukając karteczek w kształcie serca z pozostawionymi wiadomościami. W międzyczasie poznaje pewnego młodziutkiego bibliotekarza, a jej koleżanki chcą, by znów zaczęła chodzić z byłym chłopakiem. I na tym etapie rozwiązanie całej zagadki jest już właściwie oczywiste.

Styl autorki jest bardzo lekki, przez co książka „łatwo wchodzi”. Oczywiście musimy tu dostawać trochę opisów codzienności (typu: ćwiczyłam sobie kaligrafię wieczorem), co jest typowe dla literatury młodzieżowej, ale w tym przypadku nie zauważyłam, by było tego jakoś szczególnie dużo. 

Sam wątek romantyczny jest rozpisany w bardzo niewinny sposób. Między bohaterami do niczego szczególnego nie dochodzi, więc jak najbardziej, to książka, która nadaje się dla osób w wieku nastoletnim (co obecnie nie jest tak oczywiste). Ich relacja jest zbudowana całkiem wiarygodnie, a na to, co mogłoby świadczyć o jej toksyczności, Ella ostatecznie reaguje w moim odczuciu poprawnie, więc pod tym względem nie mam nic tej historii do zarzucenia.

To od początku nie była lektura dla mnie i już sięgając po książkę, miałam tego pełną świadomość. Ale jeśli ktoś szuka jednotomowego, młodzieżowego romansu, w którym może nie będzie zbyt dużo fabuły, ale który będzie słodkim „odmóżdżaczem”, to „11 papierowych serc” może sprawdzić się w tej roli naprawdę nieźle.


niedziela, 18 czerwca 2023

Królestwo kanciarzy: zbyt trudne dla Bardugo

 

Wrony chcą odzyskać uwięzioną Inej oraz swoje pieniądze. Dlatego stojący na ich czele Kaz przygotowuje plan, w którym każdy z nich musi perfekcyjnie się wykazać. W innym przypadku może czekać ich śmierć.

Królestwo kanciarzy
Leigh Bardugo
wyd. Mag, 2017
Szóstka wron, t. 2


„Szóstka wron” była moim pozytywnym zaskoczeniem. Choć historia była prosta, to styl autorki miał fajny ciężar, bohaterowie byli dobrze rozpisani i wszystko po prostu miało swój klimacik, tak długo, jak czytelnik zapominał, że bohaterowie są nastolatkami. Niestety, moje spotkanie z „Królestwem kanciarzy” już nie było aż tak udane.

Bardzo długo nie mogłam zlokalizować, co mi tu nie gra. Styl autorki przecież szczególnie się nie zmienił. Postacie dalej miały ciekawe interakcje, klimat też był w porządku, niby śledziło się to po prostu dobrze… a jednak nie miałam ochoty wracać do lektury. Nie wciągała mnie, nie interesowało mnie to, co będzie działo się dalej, nie czułam się już w żaden sposób z postaciami związana…

Aż w końcu do mnie dotarło, o co chodzi.

Różnica pomiędzy „Szóstką wron”, a „Królestwem kanciarzy” to przede wszystkim skomplikowanie fabuły. To już nie jest prosty heist, jak to było w pierwszej części. Jak tytuł sugeruje, autorka skupiła się bardziej na kantowaniu, oszukiwaniu, planowaniu akcji tak, by przechytrzyć wszystkich wokół. I choć to kuszący pomysł to cholernie trudny w realizacji. 

Bardugo nieźle wyszło rozplanowanie fabuły jako takie. Tu się wszystko klei i na pierwszy rzut oka nie można się do niczego przyczepić. Z tym że nie do końca udało jej się ten plan na fabułę przykryć. Ja po prostu zbyt dobrze widziałam, gdzie autorka sobie co zaplanowała. W trakcie czytania brakowało mi „flow”, za to bez problemu czułam, gdzie rozpoczynał się kolejny punkt wymyślonego przez autorkę planu i to skutecznie nie pozwalało mi wgryźć się mocniej w fabułę. 

Przed lekturą wiele osób kazało mi zaopatrzyć się w chusteczki i przekonywało mnie, że czytając, będę mieć tzw. feelsy. Niestety, niczego takiego u siebie nie dostrzegłam, bo na etapie, gdy działy się właśnie te rzeczy, ja byłam już na tyle zmęczona wielkim i sprytnym planem Bardugo, że mimo sympatii do świata oraz bohaterów nie byłam w stanie tego czuć, tak po prostu.

Dlatego też muszę przyznać, że trochę się tą książką rozczarowałam. Miałam nadzieję na coś, co jednak mnie porwie i po prostu pozwoli dobrze się bawić, a dostałam historię, która była bądź co bądź dość przewidywalna i na dodatek nienapisana na takim poziomie, aby tego typu fabuła miała w pełni sens. Naprawdę dużo bardziej wolałabym prostą opowieść, skupioną ponownie na bohaterach i interakcjach między nimi, niż na coś tak przekombinowanego, że Bardugo nie była w stanie tego dźwignąć jako pisarka. 

Niemniej, to dalej solidna powieść fantasy, zwłaszcza w młodzieżowej kategorii. Nie dziwię się więc kompletnie, że ma sporą rzeszę fanów. Po prostu dla mnie to jednak odrobinkę za mało.


czwartek, 15 czerwca 2023

Martwy Dżinn w Kairze i inne opowiadania: widać niedociągnięcia



Początek „Dewbadu” sprawił, że zaczęłam mieć ochotę na magiczny Kair. Niestety, tamten cykl mi tego absolutnie nie dał. W swoim niezaspokojeniu od razu kupiłam więc dwa domu z uniwersum P. Djèlí Clarka, które rozpoczyna zbiór trzech opowiadań „Martwi dżin w Kirze i inne opowiadania”. W końcu, jeśli on nie dałby mi magii i Kairu, to już nie wiedziałabym chyba, gdzie go szukać. 

Martwy Dżinn w Kairze i inne opowiadania
 Djèlí Clark
wyd. Mag, 2022

I owszem, dostałam niby te tropy, których chciałam, ale sama jakość tekstów nie dostarczyła mi na tyle, jak bardzo bym chciała. Przyznaje: miałam ochotę na coś znacznie bardziej kreatywnego i lepszego, zwłaszcza wiedząc, co wydawnictwo Mag potrafi wybierać i wydawać.

Zbiór otwiera tytułowe opowiadanie. Główna bohaterka, Fatma, to ta typowa-nietypowa protagonistka. Jest inna niż wszyscy, nosi melonik, garnitur i jest jedyną kobietą w zespole, co w Kairze na początku XX wieku czyni z niej białego kruka. Szybko odkryłam, że mam tu do czynienia z bardzo typowym urban fantasy, co już spowodowało u mnie zawód, tym bardziej potęgowany, im głębiej wchodziłam w to opowiadanie.

Bo coś mi w nim wyraźnie nie grało. Styl był toporny, pojawiały się powtórzenia i wszystko brzmiało jakoś nienaturalnie, niewprawnie. Nie wiem, w jakim stopniu to kwestia tłumaczenia, a jak bardzo oryginalnego stylu autora, ale coś tu zdecydowanie nie gra. Sam setting, choć niby nietypowy, też mnie nieszczególnie zaskakiwał, a fabuła szybko zaczęła nużyć. 

Na szczęście drugi tekst wypadł lepiej. „Anioł z Chanu al-Chalili” jest bardzo krótkim opowiadaniem, traktującym o pewnej nastolatce, która poszukuje tytułowej istoty, prosząc o coś dla siostry. Nie jest to być może nic nadzwyczajnego, ale jest bardziej kreatywne i koncepcyjne, dlatego miałam nadzieje, że być może ten zbiór jeszcze pójdzie w tę stronę. Ale niestety, „Nawiedzony tramwaj numer 15” to ponownie typowe kryminalne urban fantasy, choć mimo wszystko, lepsze od pierwszego.

W tym przypadku bohaterzy to towarzysze Fatmy z biura, choć ona sama pojawia się tylko jako piątoplanowa postać. Mają do rozwiązania problem: jeden z tramwajów nawiedziło i muszą odkryć, cóż to takiego. To prosty, ale sympatyczny pomysł. Jego wykonanie zaś jest poprawne, w przygodowym klimacie, choć również ma toporne momenty (ekspozycja wygląda, jakby bohaterzy cytowali encyklopedie). Nic nadzwyczajnego, ale gdyby tekst znalazł się w antologii wielu autorów, pewnie uznałabym, że było OK, szybko zapomnę, i poszłabym dalej.

Jako że mam już na półce powieść to na pewno po nią sięgnę, ale przyznaję, że ten początek z cyklem był dla mnie średniozachęcający. Nastawiłam się na więcej, niż dostałam. Ale jeśli ktoś szuka po prostu kryminału urban fantasy w niekoniecznie typowym settingu to jak najbardziej, można tym historiom dać szansę.



poniedziałek, 12 czerwca 2023

Nakręcana dziewczyna. Pompa numer sześć: W światach Bacigalupiego



To książka, która chodziła za mną, od kiedy przeczytałam „Wodny nóż” Bacigalupiego, ale do tej pory nie była dla mnie dostępna. Ale w końcu pojawił się wyczekiwany dodruk. I tak „Nakręcana dziewczyna. Pompa numer sześć” trafiła w moje ręce.

Jak tytuł wskazuje, ta książka to omnibus. Zaczyna się od zbioru opowiadań. Wielokrotnie nagradzana powieść jest druga w kolejce. I przyznaję, że mi taki układ odpowiada.

Nakręcana dziewczyna. Pompa numer sześć
Paolo Bacigalupi
wyd. Mag, 2011

Zacznijmy od tego, co łączy wszystkie te teksty. Większość z nich to fantastyka naukowa skupiająca się na okołoekologicznych tematach. Niemal wszystkie, jeśli nie wszystkie, można określić jako fikcję klimatyczną. To dystopiczne światy, w których coś wyraźnie poszło z naszą planetą nie tak. Ponadto w wielu tekstach widać mieszające się ze sobą, różnorodne kultury, zwłaszcza Azjatyckie (Chiny, Japonia, Tajlandia) i oczywiście kulturę Amerykańską. To nie dziwi, zważając na życiorys autora. 

Ponadto, chociaż to SF, to autor dość mocno skupia się na bohaterze. I mimo dystopicznych światów, w jego opowieści zawsze znajduje się ziarenko nadziei, które sprawia, że mimo nie raz bardzo trudnej tematyki, jego teksty nie przytłaczają zanadto. Oczywiście, mogą skłonić do pewnych przemyśleń, ale jednak Bacigalupi nie skazuje w swoich opowieściach całej ludzkości na bezdyskusyjną zagładę. 

Przyznaję, że mimo wszystko, lepiej odnajdywałam się w opowiadaniach. Nie wszystkie podobały mi się na równi, ale jednak są jakościowo na zbliżonym poziomie. Na ograniczonej przestrzeni przedstawia zaś niby podobne, a jednak inne od siebie wizje przyszłości. Takie, w których ludzie nie wiedzą już, czym są psy, albo takie, w których ludzkość głupieje. Nie brakuje tu też tematów związanych z krzywdzeniem nieletnich, czy z naprawdę nieprzyjemnymi porodami, dlatego wrażliwsze osoby powinny wziąć to pod uwagę.

„Nakręcana dziewczyna” to zaś powieść osadzona w świecie po katastrofie klimatycznej i gospodarczej. Świat nie wygląda już tak jak kiedyś, a akcja rozgrywa się w Tajlandii. Główna bohaterka to znienawidzona przez naturalsów kobieta-android, która jest zmuszana między innymi do prostytucji. Pewnego dnia zaczyna interesować się nią jednak pewien biznesmen. Powieść, poza linią fabularną samej protagonistki, porusza również tematy okołopolityczne. Przedstawia brutalny świat, w którym trzeba „grać”, aby przeżyć.

I to naprawdę dobrze napisana rzecz. Mój problem polega na tym, że mimo wszystko, nie specjalizuje się w krajach Azji i najzwyczajniej w świecie do wielu nazw musiałam się przyzwyczaić. To wymagało zaś sporej ilości skupienia, a co za tym idzie, lektura momentami bywała dla mnie nieco bardziej męcząca, niż standardowo. Niemniej, to wyłącznie mój osobisty problem, a nie obiektywny problem powieści.

Naprawdę cieszę się, że w końcu mogłam do Bacigalupiego wrócić. To autor, którego teksty zdają się być akurat „na moim poziomie”: na tyle mało naukowe, żebym nie gubiła się nadmiernie, ale na tyle pogłębione, bym miała z czytania satysfakcje. Ponadto to w dalszym ciągu literatura rozrywkowa, przy której można się po prostu dobrze bawić. No i czego chcieć więcej od porządnej fantastyki?


piątek, 9 czerwca 2023

Dom wielu dróg: zakończenie daje radę, ale...


Życie Charmain kręci się wokół książek. Młoda dziewczyna z dobrego domu jest przez rodziców trzymana pod kloszem i raczej nie ma ani okazji, ani szczególnej ochoty, by poznawać świat na zewnętrz. Pewnego dnia okazuje się, że jej krewny czarodziej jest chory i musi udać się na leczenie, a ona została wyznaczona, aby przypilnować jego zaczarowanego domu.


Dom wielu dróg
Diana Wynne Jones
wyd. Nowa Baśń, 2021
Cykl Zamek, t. 3

„Dom wielu dróg” to ostatni tom z trylogii „Zamek” i przy tym najbardziej typowo młodzieżowa powieść z cyklu. W poprzednich dwóch częściach główni bohaterowie byli młodzi, lecz już dorośli. W tym przypadku Charmain oraz główny męski protagonista to nastolatkowie. I choć „Ruchomy zamek Hauru”, pierwszy tom, chyba na zawsze pozostanie moim ulubionym, tak trzecia część jest w moim odczuciu zdecydowanie lepsza od drugiej, czyli „Zamku w chmurach”.

Być może właśnie dlatego, że ta historia jest nieprzekombinowana. Druga część była dla mnie częściej drażniąca i czegoś po prostu w niej brakowało. Tutaj jest dość klasycznie, bezpiecznie i właściwie stwierdziłabym, że na warstwie fabularnej dość przeciętnie, jednak przy tym autorka ma na tyle wprany i ciepły styl, że po prostu dobrze się tę historię czyta.

Charmain może być bohaterką odbieraną jako nieco irytującą, aczkolwiek z drugiej strony dziewczynka trzymana przez całe życie pod kloszem, na dodatek rozpieszczana, ma moim zdaniem prawo do takiego zachowania od czasu do czasu i to po prostu do niej, jako postaci, pasuje. I chociaż oczywiście wolałabym dla samej siebie bardziej dojrzałego, ciekawszego bohatera, to nie należy zapominać, że to literatura dla młodszej młodzieży, co w przypadku tej części widać zdecydowanie bardziej, niż w przypadku tomu pierwszego.

W tej części oczywiście również pojawiają się bohaterowie z „Ruchomego zamku Hauru”. I muszę przyznać, że nasz główny czarodziej w całym tym cyklu, w tej części wypada dość… cóż, dziecinnie. O ile jeszcze po pierwszym tomie można było się spodziewać, że Hauru dorośnie i stanie się postacią z wersji animowanej, o tyle ta część sprawia, że czytelnik (a przynajmniej ja) po prostu przestaje mieć jakiekolwiek złudzenia. Właściciel ruchomego zamku może być całkiem uroczą postacią, ale to wieczny chłopiec, który chyba nigdy nie dorośnie. Przyznaję, wolałabym, by jednak jego wątek poszedł z nieco innym kierunku, ale ponownie: to książka dla młodszego targetu. I jestem przekonana, że takowy zachowanie Hauru w tym tomie będzie po prostu bawić.

„Dom wielu dróg” to naprawdę sympatyczna powieść dla młodzieży, pełna przygody, napisana ładnym stylem. I choć nie mam jej nic do zarzucenia, to jednak chciałabym od niej troszeczkę więcej. Jednocześnie w pełni zdaje sobie sprawę z tego, że to naprawdę „wystarczająco”, jeśli ktoś szuka lekkiej dziecięco-młodzieżowej literatury.

  



wtorek, 6 czerwca 2023

Armadillo: weird west, który nie wyszedł


W trakcie napadu na bank Armadillo zostaje zniszczone, a jeden z napastników, Tom, staje się upiorem z ogniem w oczach, opanowanym przez magię Czarnej Księgi. Jest przywiązany do miasta, które nie może opuścić przez kilkaset lat. W XXI wieku pan Czarnej Księgi umiera i w końcu dawny cowboy może opuścić swoje więzienie.


Otwarcie zapowiedziało mi całkiem miłą lekturę. Nie było może idealnie, coś tam jednak zgrzytało, ale sam bazowy pomysł na „Armadillo” wydał mi się całkiem ciekawy. Nie mamy w Polsce zbyt wiele książek osadzonych w klimatach weird west i miałam nadzieję, że dokonam odkrycia czegoś sympatycznego. Jednak im dalej w las, tym było gorzej.

Armadillo
Bartosz Orlewski
wyd. Genius Creations, 2017

To przede wszystkim bardzo chaotyczna książka. Często nie wiadomo kto z kim i dlaczego, przez co fabuła po prostu się rozmywa. Ta książka też nie do końca wie, czym chce być. Niby klimatycznym westernem, ale jednak trochę cringową komedią (żarty z bycia tankiem z MMORPG – serio? Skąd pomysł, że to pasuje?), ale trochę też erotykiem (do tego wrócę). Jest tu trochę z przygody, niby mamy czarny charakter w roli protagonisty, ale jakoś to wszystko się nie klei.

Ponadto z jednej strony widać, że autor coś tam nad swoim pisaniem pracował, z drugiej jednak brakuje mu zachowania balansu. Te rzeczy, które wymagają rozpisania, protagonista streszcza innym postaciom w dialogach, zaś nieistotne rzeczy są rozpisywane. Podejrzewam, że to też między innymi właśnie sprawia, że ten tekst wydaje się być tak chaotyczny.

Wróćmy do erotyki. Ta książka pod tym względem (i nie tylko pod tym) wygląda trochę jak dzika fantazja nastolatka. Tom na widok kobiety musi pomyśleć albo rzucić jakimś głupim tekstem. I to nawet by może pasowało do postaci, gdyby otoczka była lepiej rozpisana. Ale nie jest. Upiór widzi dwie lesbijki? Oczywiście, że musi rzucić do nich sprośny tekst niczym wujek z wesela! A główna kochanka Toma to babka, która jest „światem” z innego wymiaru i może przyjmować dowolną postać, ale jakoś tak wychodzi, że najczęściej przyjmuje wygląd aktualnych fantazji seksualnych bohatera i pozwala mu je realizować. No po co to?

Dodajmy do tego fakt, że (spoiler) mroczna Czarna Księga ostatecznie okazuje się biedną, zazdrosną dziewczyną (ale w formie książki), która lubi tworzyć komiksy i tworzy jeden o Tomie. Ponownie, to mogłoby być nawet zabawne… Tylko nie w takim otoczeniu.

Ostatecznie „Armadillo” to książka, która mnie rozczarowała i zniesmaczyła. Spodziewałam się przynajmniej przyjemnego przeciętniaka, a dostałam… w gruncie rzeczy, sama nie wiem co. A szkoda, bo weird west pozwala na wykorzystanie wielu ciekawych motywów.


sobota, 3 czerwca 2023

Łaska: fabuła, styl, ale... klimat


Gdy Maria miała 6 lat, zaginęła na tydzień w lesie i została odnaleziona cała pokryta krwią. Jako dorosła kobieta nie pamięta jednak nic z przeżytej traumy i pracuje jako nauczycielka w swojej rodzimej, niewielkiej miejscowości. Pewnego dnia jej uczeń popełnia samobójstwo.



Postanowiłam, że postaram się przeczytać wszystkie powieści Anny Kańtoch. I realizując ten plan, w końcu dotarłam do „Łaski”, jej pierwszego kryminału pozbawionego elementów fantastycznych. I mam z tą historią pewien osobisty problem. Ale po kolei.

Fabuła jest przemyślana i rozpisana w naprawdę ciekawy sposób. Samo osadzenie historii w latach 80. już nadaje opowieści konkretny klimat, a do tego dostajemy poruszającą sprawę dotyczącą uczniów szkoły podstawowej. Na prowadzenie wysuwa się kilku charakterystycznych bohaterów. Poza Marią, cichą i raczej niezbyt lubianą w społeczności nauczycielką, mamy też jej młodszą i bardziej żywotną koleżankę z pracy czy milicjanta, któremu marzy się rozwiązywanie dużych spraw kryminalnych. 

To, w połączeniu ze sprawnym piórem Kańtoch daje nam po prostu dobrze napisaną opowieść. Aczkolwiek tu warto zaznaczyć, że choć nie jestem czytelnikiem doszukującym się rozwiązania kryminału, to w tym przypadku dość szybko zorientowałam się, w którą stronę autorka może iść, więc osoby bardziej doświadczone w takiej literaturze ode mnie powinny wziąć to pod uwagę przy wyborze lektury. Mi akurat to nie robi większej różnicy, bo w gruncie rzeczy w kryminale szukam raczej bohatera, niż zagadki i też dlatego nie sięgam po nie aż tak znów często.

Mój osobisty problem z tą historią polega chyba na właśnie klimacie. Tu jest po prostu gęsto i dość ponuro, a dla mnie chyba aż zbyt gęsto i zbyt ponuro. Przez to w okresie, w którym szukam raczej przyjemnych powieści, nie miałam szczególnej ochoty na lekturę i odkładałam ją na później, chociaż przecież gdy już przysiadłam, „Łaskę” czytało się naprawdę dobrze. Niemniej, o ile w tym konkretnym momencie dla mnie samej była to pewna bardzo subiektywna „wada” książki, to na pewno dla wielu będzie ta cecha po prostu zaletą.

Nie jest to zdecydowanie najlepsza książka Anny Kańtoch, a jeśli chodzi o jej kryminały, to w dalszym ciągu uznaję wyższość „Lata utraconych” nad innymi znanymi mi jej książkami z gatunku (choć wszystkich jeszcze nie znam). Ale przy okazji to solidna powieść, którą na pewno mogę polecić tym, którzy szukają klimatycznego jednostrzału, w którym po prostu będzie interesująco.




Nomida zaczarowane-szablony