środa, 30 sierpnia 2017

Milczenie owiec: dr Lecter w pełnej krasie

W końcu nadszedł czas na moje kolejne spotkanie z dr. Lecterem. Jak pisałam już przy recenzji „Czerwonego smoka” kupiłam przypadkiem drugi tom z serii i dlatego z poprzednim zapoznałam się przez e-booka. „Milczenie owiec” mam na szczęście w wersji papierowej, kieszonkowej. Naprawdę, może takie książki nie są za ładne, ale idealnie wchodzą do torebki ;P


Tytuł: Milczenie owiec
Tytuł serii: Hannibal Lecter
Numer tomu: 2
Autor: Thomas Harris
Tłumaczenie: Andrzej Szulc
Liczba stron: 432
Gatunek: thiller, kryminał
Wydanie: Albatros, Warszawa 2017

Clarice Starling to wzorowa studentka Akademii FBI. Gdy zaczyna staż w sekcji behawioralnej dostaje pozornie proste zadanie: ma spotkać się z  genialnym psychiatrą i kannibalem, Hannibalem Lecterem, by wyciągnąć z niego kilka informacji do badań.
W tym samym czasie na terenie USA grasuje seryjny morderca. FBI postanawia wykorzystać relacje łączącą Starling z dr. Lecterem, licząc, że współpraca z nim pozwoli złapać złoczyńcę, nim ten zamorduje kolejną osobę.
                                                                                                                             
Pierwszy tom historii o Lecterze nie dał mi tego, czego oczekiwałam: thilleru w powieści nie dostrzegłam, a słynnego kannibala prawie w książce nie było. Dobrze jednak, że sięgnęłam po kontynuacje serii. Może i w tej części nie ma Grahamam, za którym zdecydowanie przepadam, ale tym razem naprawdę nieźle bawiłam się w trakcie lektury.
Jedno z moich głównych zastrzeżeń do książki niestety zostaje. Choć „Milczenie owiec” czyta się wręcz niewiarygodnie szybko to osobiście thilleru w tej książce po prostu nie widzę. To znaczy, rozumiem, które fragmenty miałyby nim być, ale po mnie po prostu spłynęły. Nie czułam dreszczy w trakcie lektury, mimo, że powinnam, biorąc pod uwagę gatunek tej książki. Być może naprawdę jest to wina tłumaczenia, tak jak podejrzewałam przy „Czerwonym smoku”? Chciałaby, by tak było, naprawdę. Bo poza tym to bardzo dobra książka.
W końcu dostajemy większą porcję dr Lectera i to jest zdecydowanie ogromny atut tej części. Teraz w pełni rozumiem, czemu ta postać jest tak kultowa. To bardzo charyzmatycznych bohater, któremu jednocześnie chce się zaufać i powiedzieć wszystko, a z drugiej strony taki, który budzi lęk przez to, co zrobił i przez to jak inteligentnym jest człowiekiem. Jego elegancja, wiedza i spryt sprawiają, że aż miałabym ochotę z nim porozmawiać, nawet, jeśli miałabym za to przypłacić życiem. Będąc z tym panem z jednym pomieszczeniu nigdy nie wiadomo, czy go nudzimy, czy bawimy i czy przypadkiem nie planuje nas zamordować. Ach, tak, uwielbiam Hannibala Lectera i chyba długo nie przestanę!
Pozostałe postacie też wypadają nieźle. Clarice Starling to inteligentna, młoda kobieta z dobrze zarysowanym charakterem. W tej części dowiadujemy się też więcej o Crawfordzie, który pokazuje bardziej ludzką twarz. Także morderca, którego obserwujemy w tej części podoba mi się bardziej, niż ten z poprzedniej części. Buffalo Bill jest po prostu na swój sposób i śmieszny, i żałosny, ale jednocześnie przerażający.
Wartka akcja „Milczenia owiec” sprawia, że w trakcie lektury naprawdę nie da się nudzić. Tu cały czas coś się dzieje, a jeśli dodamy do tego fakt, że większość miejsc z książki naprawdę istnieje, dostajemy kawałek porządnej, realistycznej literatury. Pod względem stylu, czy języka może nie jest to dzieło sztuki, ale niewątpliwie Harris stworzył naprawdę dobrą książkę.
Nawet, jeśli tak jak ja mieliście pewne zastrzeżenia do „Czerwonego smoka” polecam sięgnąć po kontynuacje. Wypada lepiej od części pierwszej, głównie przez rozwinięcie genialnej postaci, jaką jest dr Lecter. Może nie jest to jedna z książek, które pokochałam i które będę opiewać, ale trudno mi nie docenić tak błyskotliwej powieści jak ta. Polecam, jeśli tylko macie ochotę na porządnie poprowadzoną historię kryminalną.

* * *

– Nadal budzisz się czasami w środku nocy, prawda? Budzisz się w kamiennej ciemności i w uszach masz krzyk owiec?
–  Czasami.
–  Sądzisz, ze jeśli uda ci się własnoręcznie złapać Buffalo Billa i uratować Catherine, to owce umilkną. Sądzisz, że je także uda się uratować i nie będzie budzić cię po nocy ich krzyk? Tak? Clarice?
– Tak. Nie wiem. Może.

Fragment „Milczenia owiec” Thomasa Harrisa

poniedziałek, 28 sierpnia 2017

Wakacyjne obwieszczenie

Wykrzyknik, Ważne, Znacznie, Niezbędny
Cześć, cześć! Dziś post czysto informacyjny. Więc... będzie krótko.
Tak jak i w zeszłym roku, tak i w tym mając więcej czasu, nie mam ochoty ani na bloga, ani na czytanie. To znaczy, coś tam czytam, ale powolutku :D Dlatego tu dzieje się malutko. Za jakiś czas pewnie werwa mi wróci, po prostu na razie będą się wrzucały zaplanowane posty i tyle.  Także nie martwcie się, żyje i nic mi nie jest.
Poza tym obecnie mam praktyki i pracuje nad pewnym innym, małym projektem: jak wypali, dam Wam na pewno znać. Na razie jednak jestem na etapie tworzenia i kreowania.
Ach, słyszeliście, że „Czterdzieści i cztery” dostało Zajdla? Jak nie: to już wiecie. Bardzo się z tego cieszę i cóż... muszę dorwać gdzieś Piskorskiego i zdobyć jego autograf :D Dwie wydane książki pod rząd, które dostały Zajdla to jest coś!
Cóż, tyle miałam Wam do przekazania. Liczę, że poczekacie cierpliwie. 

sobota, 26 sierpnia 2017

Elita: Satysfakcjonujący romans, choć gorszy od tomu pierwszego

Trudny czas wymaga ekstremalnych rozwiązań! Znalezienie lekkiej młodzieżówki, którą uznałabym za „OK” jest dla mnie bardzo trudne, dlatego sięgnęłam po kontynuacje „Rywalek” – gdy potrzeba mi czegoś lekkiego i niezobowiązującego wole sięgnąć po coś, co choć trochę znam. Wiecie dobrze, jak wymagająca jestem pod tym kątem. W każdym razie ta książka pomogła mi się pozbyć zastoju czytelniczego, za co należą się jej brawa :)

Tytuł: Elita
Tytuł serii: Selekcja
Numer tomu: 2
Autor: Kiera Cass
Tłumaczenie: Małgorzata Kaczorowska
Liczba stron: 328
Gatunek: romans młodzieżowy, fantastyka
Wydanie: Jaguar 2014

America jest wśród szóstki dziewczyn pozostałych na eliminacjach. Do tronu i narzeczeństwa z Maxonem dzieli ją coraz mniej. Tylko czy ona sama chce zasiąść na tronie? I co z jej dawnym ukochanym, Aspenem, do którego ciągle żywi jakieś uczucia?

Uwielbiam pierwsze tomy. Zwykle są takie niewinne, delikatne; wszystko jest tak, jak powinno być i nic zbytnio się nie komplikuje. Wszystkie postacie żyją i dogadują się, brak w nich niepotrzebnej dramy i bólu, gdy odchodzą ulubieni bohaterowie. I w przypadku tej serii pierwsza część była tą lepszą w porównaniu do drugiej. Choć ta nie wypada tragicznie, nie mogę być ślepa: jest trochę gorzej.
„Elita” to dalej baśniowa, głupiutka i naiwna, ale do pewnego stopnia satysfakcjonująca lektura. Mamy romans, nikt nam nie wmawia, że to coś poważnego, w trakcie czytania należy po prostu wyłączyć mózg i dobrze się bawić. I jako taka książka się sprawdza, po prostu. Niemniej, jaki byłby ze mnie recenzent, gdybym nie zwróciła uwagi na pewne błędy i głupotki, które sprawiają, że „Elita” wypada gorzej od „Rywalek”?
Przede wszystkim problemem w tej części zaczyna być nasza America. Zakończenie tomu pierwszego pokazało czytelnikowi, że ona jednak ma swój charakter; w tej części ten jakby wyparował. Z dziewczyny, która raczej wie czego chce, zmieniła się w głupiutką nastolatkę, która skacze z jednego kwiatka na drugi, nie wiedząc, który będzie dla niej lepszy. Jej dylematy są tak głupie i niedojrzałe, że po prostu nie mogę tego przełknąć bez narzekania. W pewnych momentach miałam po prostu trochę dość jej jęków i zastanawiania się na tym, którego pana to ona łaskawie woli i wybierze.
Poza tym o ile pierwszy tom kompletnie olewał sprawy polityczne, tak drugi już próbuje się nimi trochę zająć. Niestety, lepiej byłoby, gdyby to znów było przemilczane, bo Cass zdecydowanie politykiem nie jest i jej świat wypada po prostu naiwnie i głupio. Oczywiście, biorąc pod uwagę ton serii to jest do przełknięcia, ale po prostu w „Rywalkach” milczenie na te tematy wypadało autorce lepiej.
Nie rozwiązał się też problem dotyczący sensownych, drugoplanowych bohaterów. Tak naprawdę mamy tylko kilka postaci, które mają więcej, niż jedną cechę charakteru, a pozostałe są spychane na dalszy plan. Poza tym autorka na tyle nieumiejętnie prowadzi fabułę, że jeśli poznamy kogoś z samego imienia to od razu wiemy, że ta postać będzie coś wnosić do fabuły, co najlepszym rozwiązaniem nie jest.
Jak to bywa w romansach, bohaterowie też sami tworzą sobie głupie problemy i wiecznie walczą z wiatrakami, które sami sobie wymyślają. Naprawdę, cała fabuła wynika z ich głupich wyborów i ich imaginacji, a nie z dobrze poprowadzonej historii.
Mimo naprawdę sporej ilości wad, „Elitę” czyta się lekko i przyjemnie. Jak już napisałam: to satysfakcjonująca lektura, jeśli akurat szukacie czegoś naiwnego, do odprężenia. Nie jest to książka dobra – ale wystarczająco baśniowa, by to wszystko kupić i bawić się w trakcie czytania. Zwłaszcza, że Maxon widzi błędy Ami i wytyka jej błędy, a ta nawet potrafi się do nich przyznać, co w tego typu lekturach nie zdarza się często :D

* * *

– Kriss to dobry wybór. Będzie znacznie lepszą księżniczką, niż ja bym się kiedykolwiek mogła stać.
Maxon roześmiał się. 
– Nie jest taką prowokatorką. Bóg jeden wie, co by się stało z krajem rządzonym przez ciebie.
Ja także się roześmiałam, ponieważ miał całkowitą rację. 
– Prawdopodobnie doprowadziłabym go do upadku.
Maxon odpowiedział, nadal z uśmiechem.
– Być może nasz kraj właśnie tego potrzebuje.

Fragment „Rywalek” Kiery Cass

czwartek, 24 sierpnia 2017

Rycerz Kielichów: Senna podróż do świata baśni

Nadszedł czas na moją opinię o książce Piekary, którą upolowałam na Pyrkonie. 10zł, dobry polski autor i smok na okładce: takie połączenie chyba nie mogło wypaść źle, prawda? :D

Tytuł: Rycerz Kielichów
Autor: Jacek Piekara
Liczba stron: 336
Gatunek: fantasy
Wydanie: Runa, Warszawa 2011

Typowy, znudzony życiem pracownik, czy Rycerz Kielichów, wojownik, malarz i bard w jednym? Które z obliczy jest prawdziwe: to, które przyjmuje za dnia, czy to, które co noc śni, korzystając z pomocy niemal obcej mu dziewczyny? Sen, który staje się rzeczywistością to wybawienie, czy może jednak  próba, przez którą musi przejść?

Często z książkami mam mały problem. Albo sięgam po powieści trudniejsze i wymagające myślenia, które bądź co bądź mnie męczą, albo przeciwnie: na głupie młodzieżówki, które co najwyżej mnie irytują. Zwykle brakuje mi czegoś pomiędzy: czegoś kreatywnego, lekkiego, ale jednocześnie nie dziecinnego.  Na całe szczęście tym razem z pomocą przyszła mi książka Jacka Piekary, która okazała się być dla mnie bardzo przyjemną przygodą pełną baśniowości, barw i... smoków. No dobrze, jednego smoka :D
„Rycerz Kielichów” to książka czerpiąca z typowych dla fantastyki schematów, ale jednocześnie bawiąca się nimi. Jacek Piekara wiedział co robi i wyszło mu to bardzo zgrabnie. Przedstawiana nam historia wydaje się bardzo prosta: ot, mamy zwykłego człowieka, który ma możliwość, by we śnie przenosić się do świata pięknych dam, smoków i wielkich bitw. Kto by tego nie pragnął, prawda? :D
Jednocześnie zarówno w „naszym” świecie, jak i w świecie snów odkrywamy kilka tajemnic, które wymuszają na bohaterze próbę odkrycia prawdy. Przez to obserwacja jego przygód staje się wciągająca, zwłaszcza, że baśniowy, barwny klimat całości jest naprawdę miły i łatwo w niego wsiąknąć.
Jeśli się dobrze zorientowałam, nie znamy prawdziwego imienia naszego bohatera. W świecie snów nosi imię Lanne Loch l’Annah, ale tekst pisany jest w pierwszej osobie, dlatego  „u nas” nikt go nie nazywa. To postać,  z którą zapewnie utożsami się sporo osób: znudzony mężczyzna, lubiący zabawy, nie przepadający za swoją pracą. Gdy jednak trafia do świata znów realizuje swoje skryte marzenia: zmienia się we wszystko umiejącego, honorowego rycerza, który ma zamiar ratować biedne królewny, przemierzając świat na swoim przyjacielu-smoku. Ale spokojnie, nie jest wszechmocny, a przynajmniej nie rzuca się to w oczy :) Może w „Rycerzu Kielichów” nie znajdziemy jakiejś wielkiej charakterystyki tej postaci i analizy, ale tak czy siak Lanne jest przyjemną postacią. Z resztą, większość pozostałych bohaterów jest dość schematyczna, ale wzbudzająca sympatię.
Choć Piekara lubi opisywać ładne panie to na szczęście w tej książce opisy związane z seksualnością nie rażą. Jasne, pojawiają się, ale nie w sposób, który mógłby urazić kogokolwiek, dlatego choć nie jest to książka dla dzieci to dla młodzieży już jak najbardziej się nada :)
„Rycerz Kielichów” nie jest petardą, która zwala z nóg. Nie zmienia to faktu, że jest bardzo przyjemną powieścią, którą czytałam z przyjemnością. Doskonale nadaje się, jako lektura po pracy, czy szkole. Może też sprawdzić się, jako pierwsze spotkanie z fantastyką, albo polskim autorem.

                                                                  * * *

  Nie przepadasz za dziećmi, co?
Położyła ostrożnie tacę na łóżku i podała mi widelec.
 – Nie  – przyznała  – są dla mnie przedstawicielami obcej cywilizacji. Może nie wrogiej, ale na pewno niezrozumiałej.
Fragment „Rycerza Kielichów” Jacka Piekary


wtorek, 22 sierpnia 2017

Fizyka rzeczy niemożliwych: Peleryna niewidka nie jest absurdem!


W ostatnim czasie na DM była spora przerwa od literatury naukowej, czy popularnonaukowej.  W końcu jednak za jedną z tego typu książek się zabrałam :D Mam nadzieję, że taka pojedyncza odskocznia będzie dla Was czymś miłym, bo przynajmniej w najbliższym czasie nie planuje czytać zbyt wiele takiej literatury. Mam na półce ciut za dużo „zwykłych” książek, by to robić.

Tytuł: Fizyka rzeczy niemożliwych
Autor: Michio Kaku
Tłumaczenie: Ewa L. Łokas, Bogimił Bieniok
Liczba stron: 385
Gatunek: literatura popularnonaukowa (fizyka)
Wydanie: Prószyński i S-ka, Warszawa 2012

Kiedy fantastyka naukowa kłamie, a kiedy przedstawia teorie mogące okazać się prawdą? W swojej książce Michio Kaku wyjaśnia, dlatego wkrótce może będziemy tworzyć broń laserową oraz czemu niedługo możemy się cieszyć teleportacją oraz wyjaśnia, dlaczego przewidywanie przeszłości jest fizycznie niemożliwe.

Do fizyka mi daleko. Tę dziedzinę traktuje raczej jako zbiór ciekawostek, ale niekoniecznie tych najciekawszych: zdecydowanie bardziej interesuje mnie biochemia. Mimo to po „Fizykę rzeczy niemożliwych” sięgnęłam i nie żałuje, mimo bycia zupełnym laikiem w tej dziedzinie.
Michio Kaku to naukowiec uwielbiający fantastykę, co jak najbardziej widać w jego książce. Właściwie w każdym rozdziale pojawiają się nawiązania do popularnych dzieł, takich jak „Star Trek”, „Harry Potter”, czy „Gwiezdne wojny” dzięki temu problematyka, którą przedstawia „Fizyka rzeczy niemożliwych” jest łatwiej przyswajalna. W końcu o wiele łatwiej jest coś zapamiętać, gdy nawiązuje do czegoś, co już znamy.
Kolejną zaletą tej pracy jest ogromny porządek. Kaku podzielił  ją na trzy części. W każdej z nich wyjaśnia zagadnienia dzieląc je od najbardziej prawdopodobnych do realizacji po te, których prawdopodobnie zrobić nie możemy. Na dodatek autor wyjaśnia wszystko stosunkowo prostym językiem, choć oczywiście typowo fizycznego żargonu chwilami nie da się uniknąć. W tej książce nie da się zgubić co naprawdę jest zaletą, nie ważna, czy sięga po nią laik, czy ktoś bardziej doświadczony.
Choć Kaku pisze ciekawie i mądrze, nie jest geniuszem pióra. Z resztą, nie musi być, w końcu  to literatura popularnonaukowa, aczkolwiek nie mogę nie zwrócić uwagi na... nawiasy, które w tej książce zastępują często akapity. Cóż, uważam, że jego redakcja powinna nad nimi popracować, aczkolwiek nie jest to niewybaczalny błąd :)
„Fizyka rzeczy niemożliwych” pozwala czytelnikowi na zrozumienie niektórych zasad fizyki, przy okazji dostarcza ogromu ciekawostek, zarówno typowo historycznych, jak i tych naukowych. Kaku posługuje się literaturą, filmem i mitologią, by wyłożyć swoje teorie najłatwiej, jak się da. Jednocześnie autor szanuje czytelnika i nie robi z niego kompletnego idioty, co niestety w takich książkach się zdarza :)
Czytając, myślałam nad targetem tej książki i chociaż uważam, że właściwie to literatura dla „każdego zainteresowanego” to szczególnie dla trzech grup, czy w trzech przypadkach sprawdzi się najlepiej.
Po pierwsze, to bardzo dobra literatura dla początkujących pisarzy fantastyki. Może im otworzyć oczy, uchronić przed bazowymi błędami i po prostu nauczyć rzeczy, które taka osoba wiedzieć musi. Przy okazji może stać się też niezłą inspiracją.
Po drugie, to książka dla fanów fantastyki, którzy po prostu chcieliby wiedzieć, czy da się stworzyć pelerynę niewidkę z „Herry’ego Pottera”, czy też nie :)
Po trzecie to doskonała książka dla ucznia liceum zainteresowanego fizyką. Nie sądzę, by wewnątrz było coś przerastającego osoby w tym wieku, a niewątpliwie znajomość tej książki pozwoli nie raz zaskoczyć nauczyciela.
„Fizyka rzeczy niemożliwych” to kawałek dobrej, ciekawej literatury popularnonaukowej, która rozszerza horyzonty i przyzwyczaja nas do typowego dla fizyków słownictwa. Choć wymaga skupienia i nie porywa tak, jak robią to powieści zasługuje, by poświęcić jej te parę dni.

* * *

Obecnie dysponujemy nanotechnologią i potrafimy manipulować pojedynczymi atomami, zatem posługując się skaningowym mikroskopem tunelowym możemy dowolnie sterować pojawiającymi się i znikającymi atomami. Nie ma żadnej niewidzialnej ściany oddzielającej świat mikroskopowy od makroskopowego. Istnieje ciągłość. Obecnie nie ma powszechnej zgody co do tego, jak należy rozwiązać tę kwestię, a dotyka ona samego sedna współczesnej fizyki. (...) Zgodnie z jednym z mniejszościowych punktów widzenia, Wszechświat może być wypełniony kosmiczną świadomością. Obiekty zaczynają istnieć w chwili dokonywania pomiaru, a pomiary przeprowadzają istoty obdarzone świadomością. Zatem Wszechświat musi przenikać jakaś kosmiczna świadomość, która określa stan, w jakim się znajdujemy. Niektórzy, na przykład laureat Nagrody Nobla Eugene Wigner, uważają, że to dowodzi istnienia Boga lub jakiejś innej kosmicznej świadomości.

Fragment „Fizyki rzeczy niemożliwych” Michio Kaku

niedziela, 20 sierpnia 2017

Ash kontra martwe zło. Sezon 1: Polowanie na martwiaki




Trzydzieści lat temu w niewielkiej chatce w lesie Ash (Bruce Campbell) razem z przyjaciółmi przez przypadek uwolnili Zło. Wtedy udało mu się je poskromić, teraz jednak znów powraca i mężczyzna znów musi stawić mu czoło.


„Ash kontra martwe zło” to kontynuacja trzech klasyków: „Martwego zła”, „Martwego zła 2” oraz „Armii ciemności”. Z tych wszystkich filmów oglądałam jedynie ten ostatni, który szczerze mówiąc niezbyt przypadł mi do gustu. Humor tam przedstawiony nie do końca mi odpowiadał, a efekty specjalne po prostu po latach kują w oczy. Nie byłam więc zbyt pozytywnie nastawiona do kontynuacji, ale cóż, stało się: obejrzałam serial. I mimo moich obaw, nie było tak źle, jak myślałam, że będzie.
Jeśli oglądaliście którykolwiek z wymienionych przeze mnie filmów i lubicie go nie ma chyba możliwości, by ten serial Wam się nie spodobał: to pełnoprawna kontynuacja, która humorem, czy samym światem przedstawionym nie odbiega od nich. Miałam wrażenie, że twórcy po prostu uwielbiają i „czują” to co robią i w takim przypadku po prostu nie możecie się na tym zawieść.
Ash kontra martwe zło, sezon 1
(Ash vs evil dead)
serial komediowy, horror
A w każdym innym... cóż, może być różnie: „Ash kontra martwe zło” to nie jest serial dla każdego. Łączy dwa gatunki: horror w bardzo klasycznym wydaniu i komedię. To połączenie ostatecznym rozrachunku daje nam tonę kiczowatych efektów, krzyków i masę farby udającej krew, która po prostu MUSI spaść na twarz jakiejś postaci obok, gdy już się rozlewa. Nie jest to więc serial dla osób o słabych nerwach, ale z drugiej strony cała scenografia dotycząca Zła wygląda tak sztucznie, że chwilami trudno się nie uśmiechnąć, widząc ją.
W międzyczasie nasz główny bohater bezustannie raczy nas bardzo mądrymi tekstami, a sceny, w których zakłada swoją piłę wręcz emanują epickością. Pozostała dwójka głównych bohaterów – Pablo (Ray Santiago) oraz Kell (Dana DeLorenzo) bezustannie próbują naśladować swojego przyjaciela, przez część czasu robiąc za jego uczniów i obserwując, jak wspaniałym wojownikiem jest.
Zdecydowanie, to wątek komediowy jest tym, co sprawia, że ten serial działa, a ja równie zdecydowanie tego rodzaju żartów po prostu nie czuje. Rozumiem je, ale nie potrafię się z nich śmiać, przynajmniej: zazwyczaj nie. Niemniej, jeśli ktoś kupuje ten kicz, tą tonę krwi i głupich tekstów na pewno w świecie Asha się odnajdzie.
Poza żartami ten serial to po prostu prosta, ale dobra przygoda: mamy trójkę bohaterów, którzy wyruszają, by uratować świat, a my obserwujemy ich podróż, przygody i relacje między nimi. Każda z postaci jest bardzo charakterystyczna i ma w sobie coś, za co można ją polubić. Ash to starszy człowiek z duszą nastolatka, Pablo jest uroczym chłopcem, zaś Kelly to typowa „kick ass girl”. To połączenie charakterów dość dobrze działa, a gdy dodamy do tego wartką akcję na tym serialu nie można się chyba nudzić.
Sam pomysł ze złem budzącym się do życia i walką ze światem oczywiście najbardziej oryginalny nie jest, ale po pierwsze: to kontynuacja już starych filmów, po drugie: to nie fabuła robi ten serial, a po trzecie: całość jest na tyle dobrze poprowadzona, że tej wtórności jakoś szczególnie nie widać. No chyba, że za wtórność ktoś uważa nawiązywanie do klasyki horroru :)
O ile zwykle seriale trwają 45 minut, albo więcej, tak w tym przypadku odcinek jest nieco krótszy i trwa niespełna pół godziny: moim zdaniem to bardzo fajny czas dla takiego lekkiego przerywnika od pracy.  Bo jako taki sprawdza się naprawdę nieźle.
Powtórzę chyba po raz kolejny: „Ash kontra martwe zło” to niezły serial, ale nie dla każdego. Mogę go polecić fanom starych filmów, albo osobom, które lubią krwawy i kiczowaty za razem czarny humor. Inni niech lepiej zostawią go w spokoju :)

piątek, 18 sierpnia 2017

Te bajki mam już za sobą! – „minirecenzje” anime


Lubię dobre historie i choć oglądanie nie jest moją ulubioną czynnością to jak najbardziej, w ramach odprężenia sięgnąć po coś jest fajnie :) Nie o wszystkim pisze normalnie na blogu, bo i po co. W każdym razie od czasu do czasu zdarza mi się sięgnąć po anime: niezbyt często, bo jakoś tak wychodzi, ale cały ten „ruch” szanuje i wiem, że wśród tego typu animacji można znaleźć ogrom bardzo dobrych historii. Na DM do tej pory pojawił się jeden wpis o ekranizacji tego typu, którą poznałam, a dziś pozwólcie, że zrobię zbiorczy post na temat tego, co już dane było mi zobaczyć :) Może akurat znajdziecie coś dla siebie, choć raczej są to dość znane tytuły.


Elfen Lied
Lucy to chora na rozdwojenie jaźni dziewczyna z niezwykłymi umiejętnościami. Udaje się jej uciec z ośrodka badawczego i trafia do dwójki młodych ludzi, którzy się nią opiekują.
Fani anime bez wątpienia słyszeli o tej animacji i dobrze wiem, że zwłaszcza osoby w wieku nastoletnim często je po prostu uwielbiają. W moim odczuciu nie była to zła historia: oglądałam ją z przyjemnością i dość miło ją wspominam, ale nie uważam, by to była najbardziej oryginalna opowieść w historii. Niejedna taką już widzieliśmy, chociaż chore psychicznie postacie oraz mutanty to coś, co zawsze przyciąga widzów :) „Elfen lied” nie jest dla mnie niczym nostalgicznym, niezbyt często wracam myślami do tego anime, ale nie żałuje, że je obejrzałam.

Hellsing Ultimate
Organizacja Hellsing znajduje się w Wielkiej Brytanii i zajmuje się polowaniem na wampiry. Na jego czele stoi dziedziczka arystokratycznego rodu, zaś wspiera ją Allucard, jeden z najpotężniejszych wampirów wszech czasów. Nikt nie spodziewa się jednak, że grupa neonazistów planuje rozpętanie III Wojny Światowej.
Paru kolegów uznało, że to nie jest historia dla mnie. Bo jestem dziewczynką i na pewno mi się nie spodoba. Obejrzałam wiec anime, na przekór im :D Ostatecznie mam bardzo mieszane uczucia na temat tej produkcji. Uwielbiam postać Allucarda i wszystkie sceny z nim uważam za cudowne, szanuje historie za wątki poboczne, ale sama tematyka nazistów po prostu mnie nudziła. W chwilach wielkich przemówień postaci zwykle nie wiedziałam co ze sobą zrobić, wyłączałam  się i ostatecznie ledwo pamiętam o co tam tak naprawdę chodziło. Niemniej, dla samej postaci naszego głównego wampira warto zapoznać się z tą historią.

Death Note
Light to genialny, ale znudzony życiem młody człowiek. Pewnego dnia znajduje Notes Śmierci, który pozwala na zabijanie dowolnych ludzi, jeśli tylko zna się ich twarz i nazwisko. Light postanawia więc zabić wszystkich złych ludzi na świecie. Na drodze staje mu jednak L – tajemniczy detektyw, który nie odstaje inteligencją od protagonisty.
O tym anime słyszałam dłuuugo przed tym, jak je obejrzałam. W końcu to taka klasyka klasyki jeśli o japońskie bajki chodzi :D Nie spodziewałam się jednak, że... aż tak wpadnę. Jako ogromna fanka postaci-geniuszy uwielbiam tę serię i te postacie, chociaż uważam, że całość powinna zakończyć się parę odcinków wcześniej. To bardzo dobry kryminał, świetnie pokazujący ścieranie się dwóch niemających sobie równych umysłów. Po tą historie powinien – w mojej opinii – sięgnąć każdy choć trochę zainteresowany, nawet, jeśli nie interesuje się anime samym w sobie. Bo po prostu... szkoda nie znać czegoś tak dobrego fabularnie.

Fate / Zero oraz Fate / Stay Night Unlimited Blade Works
Wielcy magowie walczą o zdobycie Świętego Graala, wykorzystując do tego dusze przyzwanych z zaświatów bohaterów: tak jednym zdaniem można streścić te dwa „sezony” jednej historii.
„Fate / Zero” dzieje się fabularnie przed „Stay Night” i opowiada historię starszych, doświadczonych magów. To w tej części mamy porządne dylematy, genialne przedstawienie świata i postacie, których nie da się nie uwielbiać. Kontynuacja zaś opowiada o młodszym pokoleniu, przez co jest bardziej młodzieżowa i lżejsza, choć w dalszym ciągu zagadka, którą mamy w tle chyba nie ma sobie równych.
To jest jedno z tych anime, które trzeba oglądać bardzo dokładnie, by w tym wszystkim się nie pogubić. Ogrom bohaterów, istotnych faktów i akcji sprawia, że tu nie da się nudzić pod warunkiem, że załapiemy wszystko – przynajmniej jeśli chodzi o „Fate / Zero”, bo jak wspominałam, druga część jest po prostu lżejsza. Uważam, że naprawdę trudno o drugą historię z taką ilością DOBRYCH postaci, z sensownymi motywacjami, które jednocześnie byłoby po prostu fajnym fantasy. Zdecydowanie polecam wszystkim fanom fantastyki, choć należy pamiętać, że target obydwu serii jest nieco inny :)

Psycho-Pass 2 oraz Psycho-Pass w wersji filmowej
Opisywałam już o co w tej historii chodzi TUTAJ, dlatego nie będę się powtarzać. To po prostu kontynuacja tamtej serii :)
Jak i wtedy, tak i teraz bardzo lubię ten dystopijny świat. Chociaż sezon drugi nie był tak dobry jak pierwszy to dalej oglądało mi się go z przyjemnością. To jednak dopiero film w całości mnie pochłonął, prawdopodobnie przez to, że moja ulubiona postać pojawia się tam p raz kolejny. Anime cały czas gorąco polecam fanom dystopii :)



Nie ma tego dużo, ale przynajmniej teraz nie będę miała wyrzutów sumienia, że Wam o czymś tu nie napisałam :D Oglądaliście któreś z tych anime? A może któreś macie w planach?

środa, 16 sierpnia 2017

Spojrzenie elfa: Kolejna kalka

W chwili, w której kupiłam „Spojrzenie elfa” z mojego koszyka wyleciał jakiś kryminał: w końcu do elfów mam słabość, a wolę poznawać i analizować fantastykę, nawet jeśli tą kiepską. Niestety, chyba lepiej bym zrobiła, gdybym kupiła coś innego...


Tytuł: Spojrzenie elfa
Autor: Katrin Lankers
Tłumaczenie: Mirosława Sobolewska
Liczba stron: 352
Gatunek: paranormal romance, młodzieżowe fantasy
Wydanie: Dreams, Rzeszów 2013

Mageli ma dziwne imię, wkurzającą matkę i dość swojego życia. Pewnej nocy z rąk bandytów ratuje ją Erin: niezwykle przystojny i odważny chłopak, który zaczyna odwiedzać ją we śnie. Nie ma pojęcia, że wplątana jest w coś, co znacznie przerasta ja samą.

Naprawdę, chciała bym wiedzieć, kto wpada na pomysł, by tworzyć tego typu literaturę: cholernie schematyczną, diabelne głupią i fatalnie napisaną. Jak najbardziej, rozumiem, że to książka napisana dla osób w wieku 12-16 lat, ale jednocześnie nie mogę uwierzyć w to, że ktokolwiek dorosły z głową na karku pozwoliłby takie coś czytać swojej młodej córce (zakładając, że ma wpływ na to,  co dziecko czyta). „Spojrzenie elfa” może być bowiem lekturą bardzo krzywdzącą, jeśli młody czytelnik zwróci uwagę nie tylko na sam wątek romantyczny.
Styl autorki jest przegadany i niezwykle infantylny: naprawdę nie mam pojęcia, czemu tak często w tekście występują wykrzyknienia, tekst jest bardzo prosty, a pani Lankers zamiast skupić się na głównej akcji bardzo często opisuje co jadły główne postacie i co robiły w szkole, myśląc chyba, że kogokolwiek to jakoś szczególnie interesuje. Ostatecznie nawet nie trzeba tej książki czytać: wystarczy przejrzeć tekst, by wiedzieć o co chodzi w całości. Nie marudziłabym być może na opisy tego typu aż tak, gdyby wnosiły coś do historii: niestety, one są tu po prostu całkowicie zbędne.
Choć „Spojrzenie elfa” to fantastyczny romans to obydwie postacie, na których powinniśmy się skupić po prostu są kiepsko wykreowane. Główna bohaterka, Mageli, mając szesnaście lat zachowuje się na dziesięć. Przy okazji jej matka też nie jest lepsza: no błagam, kto normalny daje córce karę za to, że zjadła dziesięć parówek? Niemniej, Mageli przerasta ją, gdy maja karę, uznaje, że doskonałym pomysłem będzie połażenie po nocy w lesie. Co najlepsze, książka wcale takiego pomysłu nie gani. Nie! Ona wręcz zachęca młodą czytelniczkę do takiego buntu przed rodzicami, bo w końcu ucieczka z domu oznacza poznanie przystojnego faceta. Jednocześnie w trakcie tejże akcji okazuje się,  że młoda Mageli doskonale widzi w ciemności wszystko, włącznie z kolorem oczu swojego wybawcy... Ech. A to tylko kilkanaście pierwszych stron książki.
Druga strona romansu, Erin, jest najzwyczajniej w świecie papierowa. Niby tajemniczy chłopak nie ma żadnej konkretnej cechy charakteru i autorka nawet nie próbuje rozwijać ani jego, ani jego relacji z Mageli. A przecież i jedno, i drugie jest potrzebne, by romans miał jakikolwiek sens.
Jakby tego wszystkiego było mało, Lankers nawet nie próbowała sprawić, by jej uniwersum miało w sobie cokolwiek indywidualnego. Mamy elfy, żyjące w Królestwie Ciemności, złego, skrytego w czerni mistrza oraz kalkę ze schematu „nastolatek z wyjątkową zdolnością ratuje świat”. Całość wypada po prostu śmiesznie i naprawdę nie niesie ze sobą najmniejszej wartości.
Choć ta książka to niewątpliwie gniot jedno muszę jej oddać. „Spojrzenie elfa” czyta się w sposób błyskawiczny. Lanie wody autorki oraz banalny styl sprawiają, że te ponad trzysta stron to nawet nie jest lektura na jeden dzień.
Cały czas podświadomie szukam dobrego, młodzieżowego romansu. Niestety, jak na razie moje poszukiwania kończą się fiaskiem. „Spojrzenie elfa” może co najwyżej robić za dobry przykład książki, która pokazuje jak nie należy pisać. A szkoda, bo wiem, że sama tematyka może przyciągnąć wiele dziewczyn, które szukają dobrego romansu, niekoniecznie związanego z wampirami, wilkołakami, czy tak modnymi obecnie aniołkami.

* * *

Erin nie spuszczał z niej oczu - pod wpływem tego hipnotycznego spojrzenia rozum odmawiał Megeli posłuszeństwa.
— Jesteśmy do siebie tak podobni  — powiedział.
— A jednocześnie tak bardzo różni, Jakbyśmy żyli w dwóch całkiem odmiennych światach. Ja w mojej krainie elfów, a ty w świecie...
— Ludzi — dokończyła Mageli.
— Ludzi — potwierdził Erin, jakby dla niego ten świat był równie dziwny, co dla niej kraina elfów. — Utracona ojczyzna — wymruczał tak cicho, że dziewczyna nie była pewna, czy w ogóle to usłyszała.

Fragment „Spojrzenia elfa” Katrin Lankers


poniedziałek, 14 sierpnia 2017

Z wizytą we wrocławskim zoo


Początkiem sierpnia tego odwiedziłam Zoo we Wrocławiu. Ostatnim razem byłam tam jako dziecko, z resztą, niewiele z tej wycieczki pamiętam. Szczerze przyznam, po tylu pozytywnych opiniach, które dane mi było słyszeć spodziewałam się czegoś niezwykłego... a dostałam właściwie zwyczajny ogród zoologiczny, tyle, że z nowym Afrykanarium.
Wygląd samych wybiegów nie różni się szczególnie od tych, które widziałam w innych obiektach tego typu. Zwierzęta mają dobre warunki, ale nie zachwycają wizualnie. Przeciwnie, powiedziałabym, że opolski ogród pod tym względem wypada o niebo lepiej: jest po prostu ładniej zaprojektowany. Zoo we Wrocławiu jest zwyczajne i dość szare.
Afrykanarium jest nowiutkie, a więc: ładne. Przyjemnie się po nim spaceruje (mimo panującego tam upału), same akwaria są czyste. Ale... szczerze mówiąc, miałam większe oczekiwania. Sam tunel podwodny jest dość krótki, na dodatek zanurzony na tyle płytko, że od góry widzimy sufit, co niszczy całą magię tamtego miejsca. Wiem, że w polskich warunkach nie łatwo coś takiego zrobić i utrzymać, niemniej, naprawdę spodziewałam się czegoś więcej. A dostałam zdecydowanie biedną wersje tego, co możemy zobaczyć w filmach. Nie mogę jednak powiedzieć: wielkim atutem tego miejsca jest fakt, że innego podobnego w naszym kraju nie znajdziemy. To jednak najlepsze, co można u nas znaleźć.
To, co zawsze irytuje mnie w placówkach tego typu, a co we Wrocławiu jest szczególnie widoczne to... nagonka na bycie eko. Już pomijam wszechobecne plakaty z informacjami, jak to źli ludzie niszczą środowiska naturalne zwierząt. W jednym z budynków znaleźliśmy lodówkę, na której napisy... zabraniały kupować pomidorów zimą, bo pochodzą z szklarni, a szklarnie to przecież zło tego świata. Ech, ludzie, nie przesadzajmy może, co?
Wrocławskie zoo to połączenie nowego i starego: przy typowych sprzed kilku-kilkunastu lat wybiegach mamy parę nowoczesnych budynków. Przez to obiekt sam w sobie nie wypada zbyt niezwykle, ale na spacer, czy wycieczkę z  dziećmi powinien się sprawdzić. Zwłaszcza, że większość ludzi jest jednak mniej wymagająca w ocenianiu ode mnie :D

Poniżej łapcie zdjęcia: dysponowałam obiektywem 50mm, poza tym nie miałam w wielu miejscach czasu, by na spokojnie zrobić zdjęcia, dlatego potraktujcie to po prostu jako moje fotografie z „albumu rodzinnego”, a nie profesjonalne prace :D Najwięcej jest rybek, bo te po prostu najlepiej mi wychodziły.

Takie akwarium to ja chce mieć w domu!










Magia 50mm: nóżka ucięta, ostrość uciekła z końskiej głowy...

Tak mieszkają wrocławskie konie

Niestety, ktoś zapomniał o słomie w boksie...


Nomida zaczarowane-szablony