czwartek, 22 października 2020

Imperium Chmur: "Lalka" i haiku, czyli Dukaj przedstawia inny świat

 


Kiyoko straciła ojca jeszcze nim zdążyła go dobrze poznać. Choć niewykształcona, została nauczona pisma. Dokumentuje więc to, o czym słyszy w górskich stoczniach, w których tworzona jest niezwykła armia składająca się z latających maszyn.

 

Naprawdę trudno pisze się o takich książkach, jak „Imperium chmur” Jacka Dukaja (którą otrzymałam dzięki współpracy z Tanią Książką). A przynajmniej mi, zwłaszcza, że to pierwsze moje pełne spotkanie z tym autorem. Poprzednio porwałam się z motyką na słońce, próbując przeczytać w całości jego „Lód”, co okazało się kompletnym fiaskiem. Choć styl Dukaja był wyśmienity to przynajmniej w tamtym czasie po prostu nie potrafiłam przez tę powieść przebrnąć.

Bo czym jest w ogóle „Imperium chmur”? Wedle gatunku to fantastyka; alternatywna historia nawiązująca (według wydawcy) do „Lalki” Bolesława Prusa. I choć z jednej strony ten opis nie mija się wcale z prawdą to z drugiej: ta książka po prostu nie jest typowym, rozrywkowym dziełem. Po prostu.

Dlatego, że w tej powieści kluczowa zdaje się być forma, o czym z resztą mówi sam autor.  Dukaj zdecydował się na bardzo, bardzo mocną inspiracją haiku, co samo w sobie jest wręcz wspaniałym pomysłem. Jeśli chcemy oddać klimat Japonii to najlepiej sięgnąć po coś co będzie się kojarzyło właśnie z tym krajem, nie tylko w formie nawiązań kulturowych do innych bogów, strojów czy rodzajów broni. A skoro haiku jest formą, która od razu przywodzi na myśl Kraj Kwitnącej Wiśni to ten wybór zdaje się z jednej strony oczywisty, z drugiej – trudny do realizacji. To bez wątpienia ogromne wyzwanie dla pisarza. 

I muszę przyznać, że w tych elementach, w których to nawiązanie jest widoczne najbardziej, czyli w opisach przyrody, ta forma sprawdza się doskonale. Niektóre akapity aż proszą się o to, aby włożyć je w ramkę i gdzieś powiesić. Nie czytałam wielu książek dotyczących Japonii, ale z nich wszystkich „Imperium chmur” miało najbardziej nietypowy i najbardziej kojarzący się z tamtymi rejonami świata klimat. Zwłaszcza, że autor zdaje się mieć dużą wiedzę na temat rejonu, o którym pisze.

Jednakże przy tym wszystkim: gdyby to była powieść obyczajowa o życiu w Japonii chyba podobałaby mi się po prostu bardziej. Wolałabym skupienie się na drobnych dniach życia codziennego, na zabawie formą z delikatną, miłą fabułą. Bo ta forma jest tu już tak duża, że dodanie do tego jakiejś technologii, postaci z polskiej literatury, jakiejś próby stworzenia większej historii po prostu w moim odczuciu umyka. Fantastyka wymaga bardzo dobrej ekspozycji. Tak aby czytelnik mógł dobrze zrozumieć świat i nawiązania. A mam wrażenie, że aby to zrobić w pełni musiałabym tę powieść przeczytać jeszcze kilka dobrych razy. Zastanawiam się, czy nie mamy tu odrobiny przerostu formy nad treścią, ale nie czuje się na tyle kompetentna, aby to ocenić.

Co mnie jednak zaskoczyło to fakt, że przy tak specyficznej formie Dukaj wcale nie rezygnuje chwilami z żartu. Aby go dostrzec, trzeba się dość mocno wczytać, ale on tam jak najbardziej jest. Niemniej, muszę przyznać, że czasem miałam jednak problemy, aby przebić się przez poetyckość języka oraz dialogi nie tylko oznaczane w sposób anglosaski, ale też często znajdujące się w jednej linijce (tj. zapis wygląda tak: „Witaj” „Witam” „Co robisz?”).

Spotkanie z „Imperium chmur” na pewno było dla mnie rozwijającym doświadczeniem. Sama najzwyczajniej w świecie nigdy w życiu nie wpadłabym na pomysł, aby wykorzystać tak specyficzną poezję do pisania prozy i jeszcze zrobić to z takim taktem. Dawno nie czytałam czegoś tak artystycznego i zdecydowanie nie napisanego z myślą o sprzedanych egzemplarzach. Jednocześnie jednak mam bardzo mocne poczucie, że osoby bardziej zainteresowaniem tematyką Japonii czy nawet po prostu „Lalki” Prusa wyciągną z niej więcej, niż ja. Aby ten tytuł naprawdę dogłębnie ocenić trzeba byłoby chyba (w moim odczuciu) skupić się na analizie obrazu tego kraju w powieści Dukaja, a ja po prostu nie mam narzędzi, aby tego dokonać.



Więcej ciekawych książek fantastycznych znajdziecie na stronie księgarni Tania Książka:

niedziela, 18 października 2020

Dobry piesek! Jak wychować niesfornego szczeniaka: Niezła treść, ale...

Jak wychować szczeniaka na szczęśliwego psa? Steven Mann, treser z wieloletnim doświadczeniem, przedstawia swoją filozofie szkolenia tych zwierząt skupioną na pozytywnej interakcji. To książka dla przyjaciół psów – nie ich posiadaczy.


SQN to wydawnictwo, od którego mam naprawdę wiele książek i z różnych powodów mam do ich wydań słabość. A że „Dobry piesek! Jak wychować niesfornego szczeniaka” Stevena Manna ma na okładce psa dość bliskiej mi rasy to po prostu zdecydowałam, że sprawdzę, co można znaleźć wewnątrz tego poradnika. Bardziej z ciekawości i chęci analizy takiej książki, niż z potrzeby faktycznego wychowania małego psiaka.

Zacznijmy więc może od kwestii wcale nie najważniejszej w przypadku tego typu lektury, ale dość istotnej dla mnie samej, mianowicie: od stylu autora. Nie czytam nadmiernej ilości poradników, ale i tak zauważyłam tendencje do tego, aby tego typu książki upraszczać pod tym względem do wręcz blogowej formy. I „Dobry piesek!” jest właśnie przykładem tego „nurtu”. Autor posługuje się wybitnie uproszczonym i potocznym językiem. W tekście można znaleźć emotikony, a coś takiego jak źródła czy przypisy w przypadku tej pozycji nie istnieją. Rozumiem trochę z czego to po części wynika. Targetem tej książki nie jest CZYTELNIK, a nowy WŁAŚCICIEL PSA. Osoba, która niekoniecznie czyta, a powinna przez tą pozycje przebrnąć bez bólu i z przyjemnością. Niemniej, jednak wolałabym, aby ta książka została poddana dokładniejszej redakcji.

Dodatkowo sam autor przynajmniej próbuje się kreować na Wielkiego Przyjaciela Psów, który Kocha Świat i jest Tak Pozytywny, Że Aż Zbyt. Rozumiem, że stare metody szkoleń psów potrafią być bardzo okrutne i Mann próbuje stworzyć jakby pewną przeciwwagę, ale przynajmniej dla mnie jego entuzjazm był momentami męczący. Ponadto autor często porównuje zachowania psów do ludzkich, co może tworzyć złudzenie, że psia psychika jest bardzo podobna do ludzkiej. A to właśnie uznanie, że pies = mniejszy człowiek tworzy wiele problemów w wychowaniu psów.

Skoro zaczęłam od narzekań, może po prostu najpierw wypunktuje też pozostałe rzeczy, które niekoniecznie mi się podobają i/lub z którymi się nie zgadzam. Dodajmy więc może, że tej książce przydałyby się jakieś ilustracje. Nie ma ich wewnątrz – a ona się aż o to prosi. Ale rozumiem, że to podniosłoby cenę wydania.

Jeśli chodzi o treść to mam wrażenie, ze porady o samej tresurze są lepsze, niż te z pierwszych rozdziałów dotyczące zabierania szczeniaka do domu. Autor chwilami jest dość nierealistyczny w swoim podejściu, proponując aby np. nowy właściciel psa zostawił u hodowcy kocyk lub najlepiej cale legowisko, aby przesiąknęło zapachem miejsca. Nie twierdzę, że to zła rada sama w sobie, ale kompletnie nierealistyczna. Jeśli hodowca ma siedem szczeniąt to gdzie on ma te wszystkie legowiska pomieścić? Poza tym nikt nie odda przecież kupującemu szczenię brudnego koca. A uwierzcie mi – szczenięta załatwiają się naprawdę WSZĘDZIE. Więc taki przedmiot już po chwili będzie po prostu nadawał się do prania, a nie widzę sensu w przekazywaniu właścicielowi przedmiotu pachnącego proszkiem.

Kolejną z tego typu rad jest na przykład polecanie przez Manna szelek (w książce błędnie nazywanych uprzężą). Autor zdaje się nie wiedzieć, że źle dobrane szelki mogą szczenię po prostu skrzywdzić, blokując mu ruchy łopatki. A dobrze dobrane szelki to szelki szyte na miarę, których nie opłaca się dawać szczenięciu.

Poza takimi elementami sama treść jest… po prostu w porządku. Zwłaszcza, gdy pozbawimy jej tej wręcz sztucznie pozytywnej otoczki. Nie zgadzam się idealnie ze wszystkim, ale Mann zwraca uwagę na kilka spraw, które nawet mi gdzieś umknęły, a na ile znam zachowanie psów na tyle mogę stwierdzić, że te rady i sposoby powinny zadziałać przy szczenięciu, które dopiero poznaje świat. Bo pamiętajcie też, że autor skupia się tu na psiakach, które są czystymi kartami. Nieskrzywdzonymi, dobrze socjalizowanymi od wieku szczenięcego i mające typowe dla takich psów „problemy”. Jeśli posiadacie psiaka z poważniejszymi problemami behawioralnymi ta książka raczej nie pomoże  Wam ich rozwiązać.

Koniec końcow… to nieidealna książka, która mimo wszystko można polecić osobom, które zaczynają swoje przygodę z psem. Jest dość łatwo dostępna, skupia się na tych najbardziej problematycznych kwestiach wychowania szczenięcia i naprawdę może być pomocna. Nie można jednak przy niej zapominać, że każdą z rad warto najpierw przefiltrować i najlepiej usunąć z niej tę tonę nieco sztucznego, pozytywnego podejścia autora, bo przez nie niektóre treści są po prostu zbyt naiwne.


czwartek, 15 października 2020

Listy: Studium przypadków wszelakich

J. R. R. Tolkien przez całe swoje życie korespondował z członkami rodziny, przyjaciółmi, wydawcami i czytelnikami. Humphery Carpenter oraz Christopher Tolkien wspólnie wybrali te z nich, które zdają się najwięcej wnosić do życia postronnego czytelnika.

 

Istnieją pojedyncze książki, które wymykają się zupełnie oceny dzieła jako „dobra” lub „zła” książka. Jedną z takich są właśnie „Listy” Tolkiena, których wznowienie niedawno pojawiło się w Polsce nakładem wydawnictwa Zysk i S-ka. To w końcu zebrana korespondencja, w większości prywatna, która nie była wcale tworzona z myślą  o osobach postronnych. Ona – sama w sobie – po prostu jest. Można ją badać i analizować, można polemizować z autorem listów; ale na pewno nie da się jej określić po prostu słowami „dobra” lub „zła” książka.

Chyba powinnam wyjaśnić, ze o ile czytałam kilka książek Tolkiena (głównie te najbardziej znane), o tyle nie jestem specjalistą, jeśli chodzi o tego pisarza. Nigdy szczególnie głęboko nie analizowałam świata Śródziemia. Ma to dość duże znaczenie w przypadku „Listów”, bo (zwłaszcza w tych późniejszych) autor w swojej korespondencji często opowiada o świecie przedstawionym. Dopowiada pewne rzeczy, a ja z powodu ograniczonej wiedzy mogłam z tych fragmentów czerpać w ograniczony sposób. Niemniej, ten zbiór jest nie tylko o tym i wydaje mi się, ze nawet z tą wiedzą, która mam, mogłam z niej wiele wyciągnąć.

Część z listów to zwykłe „dzienniki”, kierowane do rodziny czy przyjaciół. Nie ma ich zbyt wiele, ale dają pogląd na to, jak Tolkien zwracał się do swoich bliskich. Po tej książce postrzegam go jako człowieka ciepłego i bardzo przywiązanego do tych, którzy go otaczali. Potrafił być jednak względem nich krytyczny i choć zawsze grzeczny, nie wahał się użyć ostrzejszych słów nawet względem obcych sobie osób.

Zafascynowała mnie swoboda jego wypowiedzi. To znaczy, oczywistym jest, że pisarz i profesor uniwersytecki będzie potrafił pisać, ale wydawca nie bez powodu używa słowa „gawędziarz” w stosunku do Tolkiena. Mam wrażenie, że w prywatnej rozmowie mógłby być doskonałym kompanem do dyskusji. Ten niezwykły Brytyjczyk miał też wielką świadomość pisanego przez siebie gatunku, nawet mimo tego, że gdy zaczynał tworzyć swój świat, fantasy dopiero raczkowało.

Ta książka jest właściwie studiom wielu tematów. Znajdziemy tu zarówno relacje rodzica z dziećmi, opis procesu wydawniczego (który w tamtym czasie był o wiele trudniejszy!) z korektą i przygotowaniem ilustracji. Sam opis procesu twórczego powieści, czy też rozważania na tematy religijne oraz społeczne. Z tego powodu „Listy” są absolutną kopalnią dla tych, którzy chcą w sposób bardziej naukowy zająć się jednym z tych tematów. Ba, to może być po prostu bardzo dobra inspiracja dla tych, którzy po prosty chcą napisać jakiś artykuł, albo poszukują wskazówek, jak mają pisać i pracować nad swoimi umiejętnościami.

Mimo tego to na pewno nie jest pozycja „dla każdego”. Rzecz jasna, można to powiedzieć o każdej książce, ale wydaje mi się, że ta szczególnie jest przeznaczona dla konkretnej grupy odbiorców. Aby cos z niej wyciągnąć przede wszystkim trzeba znać samą postać J. R. R. Tolkiena z jego innych książek (niekoniecznie wszystkich) i być nim zainteresowanym – a to dość mocno ogranicza osoby, do których „Listy” trafią. Niemniej, ja sama na pewno będę do niej wielokrotnie wracać i na pewno po prostu przyda mi się w praktyce. Jeśli ktoś, tak jak ja, po godzinach zajmuje się „badaniem” fantastyki taka lektura to wręcz „must have” na półce.



Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu Zysk i S-ka!

poniedziałek, 12 października 2020

Przedksiężycowi III: Koniec przygody w Lunapolis

Przebudzenie zbliża się każdego dnia. Wszyscy mieszkańcy Lunapolis czują to w kościach. Finnen jest coraz bardziej zdesperowany, aby zapisać się na kartach historii. Ojciec Kairy nie przestaje zaś prowadzić swoich spisków. W tym czasie kilku zdolnych mieszkańców metropolii próbuje dowiedzieć się, co takiego planuje bogaty mężczyzna.

 

Ten cykl przyprawia mnie o pustkę w głowie, gdy myślę o tym co i jak mogę o nim powiedzieć. Tym razem szczególnie. W końcu to ostatni tom „Przedksiężycowych” i czuję, że powiedziałam już o tej trylogii wszystko, co byłam w stanie. Jednocześnie jednak to po prostu tak dobre książki, że czuje się zobligowana, aby o nich mówić. Tak, aby jak najwięcej osób mogło cieszyć się tą przygodą.

Może więc zacznę od końca? Bo trzeci tom jest już wyraźnym zamknięciem. Wszystkie wątki konkretnie i płynnie zmierzają do zakończenia całości, a wszystko, do podsuwała Kańtoch w tomach poprzednich zaczyna się łączyć i składać w całość. Oczywiście nie będę zdradzać zakończenia, jednak muszę przyznać, że odebrałam je dość naturalnie, bez żadnego większego zaskoczenia. Bo choć ono jest całkiem unikatowe to chyba po prostu wszystkie wątki stopniowo mnie do tego przygotowały. Nie miałam wrażenie, że końcówka jest wielkim „plot twistem”, a jedynie integralną i dobrą wersją całości.

Powiedziałabym, że Kańtoch naprawdę dobrze poprowadziła przez całość relację Kairy i Finnena, w tym tomie jeszcze dolewając oliwy do ognia. Mogłaby z tego spleść dobrze działający romans, ale poszła w innym, bardziej nieoczywistym kierunku. Lunapolis z założenia jest miastem moralnie wątpliwym i wydaje się całkiem jasne, że żaden z bohaterów nie może skończyć opowieści jako ten niewinny i nieskalany. Tu właściwie każdy ma coś za uszami.

Postacie drugoplanowe również mają wiele do powiedzenia i właściwie to dzięki nim dostajemy większą część naprawdę interesującej ekspozycji, co do przeszłości i powodów działania naszego głównego „czarnego charakteru”. Prowadzone tu śledztwo nie wbiło mnie może w fotel samo w sobie, ale na pewno było znacznie bardziej interesujące, niż wiele historii tego typu w realistycznej prozie.

I… właściwie chyba tylko tyle mam do dodania, jeśli chodzi o „Przedksiężycowych”. Ta trylogia jest spójną całością. Dobrą na każdej płaszczyźnie. Interesującą w czytaniu jak i interpretacji. A skoro zakończenie trzyma poziom to właściwie mogę naprawdę tylko powtarzać to, co pisałam i mówiłam już o tych książkach wcześniej. Z „to należy czytać, a nie o tym długo pisać” na czele.



piątek, 9 października 2020

Martwy Sezon: ...trwa w najlepsze u Jadowskiej

 


Jesienny czas nie sprzyja prowadzeniu pensjonatu. Magda Garstka oraz jej babcia, Maria, ledwo wiążą koniec z końcem. Za rogiem czają się jednak nie tylko rządni pieniędzy bankierzy, ale również trupy, które zaczynają wysypywać się z szafy.

 

Razem z lekturą „Martwego sezonu” poznałam już osiem książek Anety Jadowkiej. Po upływie czasu w miarę pozytywnie oceniam może trzy z nich. Niestety, kontynuacja „Trupa na plaży” nie jest wśród nich. Bo choć tom pierwszy był całkiem uroczą i nawet sympatyczną lekturą, to w topie drugim autorka daje po prostu popis tego, co wychodzi jej najgorzej.

Odnoszę coraz większe wrażenie, że uwielbienie Jadowskiej do swoich bohaterów oraz kreowanych przez siebie „rzeczywistości” (ta książka to nie fantastyka) jest jej najgorszym wrogiem. Bo gdy czytam jej książki mam wrażenie, że naprawdę czuje i rozumiem to, jak bardzo ta pisarka cieszy się z tego, co pisze. Ale jednocześnie czuję, że przez to sama siebie zapędza w kozi róg i przez to „Martwy sezon” wypada tak, jak wypada. Oczywiście to tylko moje prywatne spekulacje, ale nie umiem pozbyć się tego wrażenia.

Żeby napisać coś może nieco bardziej konkretnego, skupmy się na tym, ile w tym komediowo-obyczajowym kryminale jest kryminału. Jadowska dzieli „Martwy sezon” na dwie równe części. Kryminał pojawia się dopiero w tej drugiej, na dodatek początkowo będąc nie tyle znalezieniem trupa, a takim „śmieszkowaniem” i tworzeniu legendy miejskiej (pensjonatowej?) przez grupkę przyjaciół. Chodzi mi o rozmowy w stylu: „Patrzcie! Wrócił z toalety bez kapelusza! Na pewno zabił nim pana Mietka!”. Coś, co czasem robi się prywatnie i w sprzyjających okolicznościach bywa nawet zabawne, z takim zastrzeżeniem, że nie w przypadku tej powieści. Zwłaszcza, że gdy już prawdziwe trupy się pojawiają to zachowanie bohaterów przynajmniej mnie odrzuca. Jest nie na miejscu i niewłaściwie. Dziecinne. Ponadto, zagadki kryminalnej jako takiej tu nie ma, bo rozwiązanie nasuwa się samo i jest oczywiste od samego początku powieści.

Cóż więc z częścią obyczajową, która właściwie stanowi większą część książki? No niewiele. Co prawda mamy tu parę dramatów, powiązanych z przeszłościami bohaterów, ale przez lwią część ci po prostu sobie rozmawiają o przyziemnych rzeczach. Niby jakaś linia fabularna to łączy (owy „Martwy Sezon” w pensjonacie), ale koniec końców niewiele z tego wynika i wstęp do kryminału jest przesadnie rozbudowany, a przez to nudny.

Na dodatek zwłaszcza ta pierwsza część jest wręcz łopatologicznym wciskaniem przez autorkę jej prywatnych poglądów czytelnikowi. Jasne, „Trup na plaży” już poruszał ważne w przestrzeni publicznej tematy, ale robił to znacznie delikatniej i znacznie z większym taktem. A w „Martwym sezonie” mamy sceny napisane wręcz SPECJALNIE pod to, aby autorka mogła się wypowiedzieć. Na przykład, pojawia się scena z wózkiem inwalidzkim, w której bohater wykłada o wykluczeniu w przestrzeni publicznej z powodów architektonicznych. Albo pojawia się postać (która nigdy więcej nie wraca!) zastanawiająca się, czy może w kawiarni nakarmić dziecko piersią. Dodatkowo mamy tu też poruszoną tematykę przemocy w rodzinie (ze strony mężczyzny oraz kobiety) oraz zaburzeń żywieniowych. To ważne tematy, owszem. Ale nie dość, że Jadowska wrzuca je do powieści wręcz na sile to jej (?) pogląd na te sprawy jest tak sztampowy i tak bezpieczny, że nawet nie zachęcił mnie do konfrontacji opinii. To były po prostu niepotrzebne wstawki, które niewiele wnosiły do fabuły i powinny zostać ucięte na etapie redakcji tekstu (jak ¾ pierwszej połowy).

Skoro obyczaj nie działa, kryminał też nie… to może chociaż komedia? Uwaga, będzie plot twist: NIE. Żart w „Martwym sezonie” możemy podzielić na dwie kategorie.

Pierwsza to przerabianie powiedzonek. Na przykład: „mieć Garstkę w garści” albo „nie żebym zaglądała darowanej rezydencji w zęby”. Z tym, że akurat to mnie nie bawi. W ogóle. Nie w wykonaniu Jadowskiej. Takie zabiegi wychodzą Marcie Kisiel, ale nie jej. Po prostu ta autorka jest w tym zbyt toporna, zbyt „śmieszna na siłę”.

Druga to śmieszne historie z życia. Albo właściwie „śmieszne”. Takie na poziomie: „chciałam zafarbować włosy na tęczę, ale wyszedł mi kolor kupy”. To może bawić raz. Dwa, jeśli jest dobrze zrobione. Ale że ten raz był już w „Trupie…” i wtedy także mnie nie bawił to zgadnijcie, czy uśmiałam się przy tym tomie.

Dodać muszę, że jak lubiłam Garstkę po tomie pierwszym tak teraz coraz bardziej mnie ta mała Madzia irytuje. Ta dziewczyna nawet psów nie lubi.

Czy ta powieść ma jakieś zalety? Może jedną kluczową. Lekko się ja czyta. Wchodzi szybko i natychmiastowo, bo w stylu Jadowskiej po prostu nie ma żadnego ciężaru. Ot, można przeczytać, pewnie mało wymagającemu czytelnikowi nawet się spodoba. Ale ja naprawdę potrzebuje od książki chociaż czegoś nieco więcej! Tak ciut-ciut, by w powieści było naprawdę nad czym się pozytywnie pochylić, a nie tylko narzekać.

Jadowska napisała już sporo. To nie jest poczatkująca pisarka. Mimo to mam wrażenie, że ona naprawdę dalej nie potrafi wyjść poza swoje osobiste fantazje. To rzecz jasna SPEKULACJE i MOJE ODCZUCIA (coby mnie nikt nie posądzał, że ja tu jakieś wyroki wydaje!), ale odnoszę wrażenie, że jak „Dora Wilk” była fantazją tej młodziutkiej osoby, która chciała kopać tyłki i mieć masę kochanków, tak „Garstka z Ustki” jest fantazją już starszej wersji tej osóbki, która chce się ustatkować. Najlepiej w niewielkim miasteczku, z kochającą rodziną u boku i odrobinką dreszczyku. W tym rzecz jasna nie ma nic złego, jak najbardziej rozumiem takie pragnienia. Ale przelanie ich na papier bez (jak mi się zdaje) większego odsiana ziarna od plew i rozpisania to po prostu kiepski pomysł. I takie fantazjowanie mogłam wybaczyć debiutance, ale nie osobie z takim stażem pisarskim.

 


wtorek, 6 października 2020

Każde martwe marzenie: Najlepsze, jakie można przeczytać

 


Na południu wybucha powstanie niewolników. Czaardan Laskolnyka zmierza więc do Białego Konoweryn, aby pertraktować z młodą dzikuską, która (jak wieść niesie) objęła tron po swym kochanku. Jeśli mu się nie uda, południe spłynie krwią pochodzących z Imperium ludzi. W tym czasie Czerwone Szóstki zostają wysłane na odległą północ, gdzie napotykają coś wymykającego się ich wyobraźni.

 

Czuję, że wkręciłam się w „Opowieści z meekhańskiego pogranicza” tak na dobre. Cztery poprzednie części były książkami naprawdę bardzo dobrymi. Powieściami, które pokochałam za styl autora, za prowadzenie wątków, tworzenie świata i postacie. Ale mam wrażenie, że dopiero teraz – przy „Każdym martwym marzeniu” – zaczęłam naprawdę rozumieć, o co chodzi Wegnerowi w tym świecie, przez co mój „hype” w stosunku do tej serii tylko się wzmógł. I nie mam pojęcia, czy jestem w stanie o tej powieści napisać coś dłuższego i konstruktywnego. Ale spróbujmy.

Zacznijmy może od konstrukcji powieści. Wenger prowadzi swoje wątki w bardzo skalkulowany sposób. Najpierw w zbiorach opowiadań przedstawił nam bohaterów. Potem w „Niebie ze stali” spotkał północ ze wschodem. W „Pamięci wszystkich słów” skupił się na wątkach zachodu i południa. Teraz zaś łączy je wszystkie i powoli składa w jedną całość, która bardzo dobrze się ze sobą spina. Ponadto, jak każda z wcześniejszych części, i ta dzieli się na dwie kolejne. W tym przypadku w pierwszej części, poza bohaterami, obserwujemy też wydarzenia w stolicy Imperium, dzięki czemu możemy lepiej zrozumieć kto, gdzie i w którym momencie przebywa. Dzięki tak przemyślanej konstrukcji mimo ogromu postaci i miejsc powieść jest niezwykle poukładana i bez problemu da się w niej odnaleźć. Chociaż muszę przyznać, że czasem posiłkowałam się meekhańską Wiki. W tym cyklu nie brakuje detali i czasem zerknięcie do streszczenia bywa bardzo pomoce i rozjaśniające umysł, w którym plączą się te wszystkie nazwy miejsc, magii, bogów…



Kolejną kwestią, którą warto poruszyć, jest chyba kwestia świata. „Opowieści…” są generalnie rzecz ujmując dość realistycznym fantasy. Choć magia istniała w cyklu od samego początku to jednak nie mamy tu za bardzo innych ras, niż ludzie, a same opisy postaci, ich zachowań, bitew itd. są niezwykle realistyczne i wiarygodne. Mimo tego im dalej w las, tym istotniejszą rolę odgrywają kwestie nadprzyrodzone i właściwie już w tym tomie Wegner nie pozostawia złudzeń. Polityka polityką, ale tu rozgrywają się rzeczy większe i ważniejsze. W związku z tym autor dość mocno skupia się na ekspozycji, przez co chwilami powieść lekko traci na tempie, jednak jak najbardziej rozumiem czemu. To potężny świat, a w takich uniwersach czasem po prostu trzeba poświecić chwilę na wyjaśnienie jego zasad.

Ponadto, jak zwykle nie lubię opisów bitw, tak w tym cyklu mają one szczególne znaczenie. Nie chcę podawać detali, aby nikomu nie zepsuć zabawy ze spotkania z książką, ale w tym tomie dzieje się rzecz podobna do tego, co miało miejsce w „Niebie ze stali”. I Wegner ponownie opisuje śmierć i ból w sposób niezwykle przejmujący. Potrafi skupić się na detalu, jest świetny w utrzymaniu uwagi i sprawia, że bitwa to naprawdę coś więcej, niż polityczne zagrywki oraz cierpienie tysięcy. Kto czytał, ten pewnie wie o co mi chodzi – a kto nie to po prostu powinien nadrobić. I już.

Naprawdę nie wiem, co mogłabym napisać więcej bez zdradzania detali. Bo wprawdzie mogłabym analizować system magiczny wprowadzony przez Wegnera (uwierzcie, to jest sztos), ale aby to zrobić, musiałabym też zdradzić szczegóły cyklu, a nie o to przecież chodzi. To tak dobra historia, że chyba każdy zainteresowany fantasy powinien po prostu sprawdzić sobie, co stworzył Wegner. Co prawda na pewno jego twórczość nie zadowoli 100% czytelników, ale wiem, że w gruncie rzeczy większość z pióra tego pana jest zadowolona, a unikanie „Opowieści z mekkańskiego pogranicza” jest jak odmówienie sobie naprawdę bardzo dobrze zapowiadającej się przygody. Nic, tylko brać i czytać. No i konie kraść, aby dołączyć z nimi do czaardnau. Tylko pamiętajcie, żeby były najlepsze, jakie można kupić, ukraść lub zdobyć w walce. Inaczej generał Laskolnyk może Was nie przyjąć!



sobota, 3 października 2020

Zmiana: ...na gorsze? Bezbarwna kontynuacja "Silosu"



Troy budzi się z hibernacji na trwającą pół roku zmianę. Jako jeden z przełożonych w pierwszym Silosie musi kontrolować, co dzieje się we wszystkich pozostałych. Okazuje się, że jego zmiana wcale nie będzie prosta. Niespełna sto lat wcześniej młody kongresmen, Donald, dostaje wyjątkowo ważne i owiane tajemnicą zadanie. Ma zaprojektować budynki, kluczowe dla istnienia ludzkości. Dlaczego? Jeszcze nie ma o tym pojęcia.

 

Czasem pojawiają się w moich rękach książki, które mimo swojej przeciętności zaskakują mnie pozytywnie. Bo „Silos” Hugh Howey’a trafił do mnie przypadkiem. Kupiłam go na bardzo dużej promocji, za kilka groszy, wraz z trzecim tomem z cyklu. Nie spodziewałam się po tej książce niczego dobrego, a jednak okazało się, że dało się ją czytać. Liczyłam więc trochę, że „Zmiana”, która w przeciwieństwie do tomu pierwszego debiutem już nie jest, pokaże mi coś więcej, coś lepszego. Jak się jednak okazało, nadzieje nie miały pokrycia z rzeczywistością.

Bo spotkanie z tą książką było… no było. Po prostu było, minęło i raczej do niej nie wrócę. Już dawno nie sięgnęłam po lekturę względem której miałabym aż tak obojętne odczucia. Ani nie bawiłam się dobrze w trakcie czytania, ani też nie irytowałam nadmiernie. Strony mijały szybko i jedynie czasem gdzieś tam wkradała mi się nuda i chęć pominięcia kolejnych stron. Analiza tekstu to jednak trochę inna bajka – bo mimo wszystko, wytknąć tej pozycji mogę sporo.

Howey miał dobry pomysł wyjściowy. Poszedł nieco w stronę fantastyki socjologicznej/dystopii próbując poprzez swój post-apokaliptyczny świat pokazać ludzi żyjących w zamkniętym środowisku. W pierwszym tomie zrobił to jednak zbyt płytko i zbyt sztampowo, aby wywołało to we mnie większe emocje. Podobnie jest w „Zmianie”. W kontynuacji autor próbuje eksplorować to, w jaki sposób doszło do zamknięcia ludzi w silosach i zadaje pytania co do moralności tych czynów. Robi to jednak w sposób niezbyt wprawiony i naprawdę nudny. W tej części skaczemy od samego planu ludzkości przed apokalipsą, przez upadanie silosów, aż do rozwiązania zagadki dotyczącej tego, co i jak się stało. Howey wykłada nam więc wszystko od A do Z, nie zostawiając żadnych domysłów, przez co jego świat staje się wręcz absurdalny. Jeśli w tego typu literaturze przestaje istnieć choć odrobinka tajemnicy to jeśli nie jest perfekcyjnie skonstruowany to zaczyna się sypać niczym domek z kart – i mam wrażenie, że to dzieje się w tym przypadku.

Dodatkowo skakanie pomiędzy stuleciami z Troy’em (którego tajemnica prędko staje się oczywistością: ja domyśliłam się rozwiązania praktycznie od razu) było po prostu… głupie. Irracjonalne. Jedna osoba, budząca się do życia co sto lat i nie mającą problemu w przywyknięciu do aktualnie trwającej sytuacji nie pomaga w realistycznym budowaniu świata przedstawionego.

Należy tu nadmienić, że tom pierwszy oraz drugi łączy właściwie tylko samo uniwersum. Owszem, jakieś wydarzenia się pokrywają, ale generalnie nasi bohaterzy to nowe postacie. Nie jest to więc bezpośrednia kontynuacja.

„Zmiana” ma też spory problem ze stylem autora. Bo chociaż Howey pisze w sposób bardzo lekki i przystępny to mam wrażenie, że jest za bardzo przegadany. Połowę treści można było naprawdę wyciąć, a powieść co najwyżej zyskałaby na tempie. Niestety, przez to trudno mi nie odnieść wrażenia, że autor ma w sobie duszę grafomana, który pisze, pisze i nie potrafi przestać, a usunięcie fragmentów dzieła jest dla niego zniszczeniem jego najbardziej ukochanego dziedzictwa. A tej powieści naprawdę mocno przydałoby się ostre cięcie.

Jako, że trzeci tom na półce już po prostu mam to na pewno zakończę lekturę tej trylogii w całości i nie będę poprzestawać na tomie drugim.  Gdybym jednak nie jej nie miała to na pewno nie kupowałabym jej specjalnie. Nie trudno mi się domyśleć, jakie będzie zakończenie, a sama powieść jest dla mnie po prostu bardzo bezbarwna i przy tym niezbyt wprawna warsztatowo. Niemniej, to da się czytać. Nie boli nadmiernie, wchodzi lekko i stosunkowo bezboleśnie. Jeśli wiec ktoś szuka po prostu jakiejś post-apokalipsy, bo pochłania takie lektury w ilości każdej to jak najbardziej można dać tej serii szansę. Może akurat Was ten świat i takie podejście do pisania zauroczy.  Wszak gusta są różne, a ten tytuł nie bez powodu sprzedał się w dużych ilościach na amerykańskim rynku.




piątek, 2 października 2020

Co przeczytam i co przeczytałam? Siedem nowości na półkach

 


Dopiero co wczoraj wrzuciłam Wam post w którym podsumowywałam serie, a dziś uznałam, że na mojej półce jest na tyle dużo nowości, że ponownie mogę coś dla Was napisać i pokazać Wam, co do mnie ostatnio przybyło. Nie są to zatrważające ilości, ale może akurat coś zwróci Waszą uwagę. A jeśli nie – już jutro pojawi się kolejna opinia. A więc krótko i zwięźle: małe chwalenie się nowymi siemioma rzeczami na półce!



Idąc od góry, mamy książki z cyklu „Przygody Gotreka i Felixa”, których akcja rozgrywa się w świecie Warhammera, czyli „Zabójcę trolli” oraz „Zabójcę Skavenów” Williama Kinga. Przyznaję, że właściwie nie znam tego uniwersum, podobnie jak samego autora, ale że są u mnie w mieszkaniu to pewnie prędzej czy później je przeczytam. Bo tak, to takie trochę nie do końca moje pozycje.

Następnie mamy dwie zwierzaczkowe książki. „Dobry piesek!” to książka behawiorysty o wychowaniu szczeniąt, wydana niedawno przez SQN. Kupiłam ją głównie przez cocker spaniela na okładce: kto mnie trochę zna, ten wie, że to ważna dla mnie rasa. W każdym razie na pewno sprawdzę, czy te rady się do czegoś nadają i dam Wam znać. Drugi tytuł wyhaczyłam na którymś z blogów, ale przyznaję, że zgubiłam u kogo. W każdym razie to „Dramat zwierząt domowych” niemieckiego profesora i weterynarza patologa, Achima Grubera.

Następnie mamy Alicjęo której już Wam pisałam. Lektura jest już dawno za mną, ale och, to była naprawdę fajna przygoda! Szczerze polecam: to bardzo ładnie napisana, choć przy tym lekka i dosyć młodzieżowa pozycja.

A na samym dole piękna cegiełka, która przyszła do mnie dzięki wydawnictwu Zysk i S-ka. To wznowienie „Listów” J. R. R. Tolkiena, za które lada moment planuje się zabrać. Choć wydaje mi się, że czytanie tego zajmie mi dłuższą chwilę.

 

Skoro tych nowości jest mało to łapcie jeszcze zdjęcie książek, które przeczytałam ostatnio. Nie wszystkie, bo jedna mi umknęła, ale jednak. O większości post jest/będzie – jedynym wyjątkiem jest komiksowy „Doom Patrol”. Wybaczcie, ale nie znam się na tyle na komiksach, aby pisać o nich pełnoprawne teksty. W każdym razie najsłabsza z tych książek okazała się „Zmiana” Hugh Howey’a. „Oczy uroczne” Kisiel, „Każde martwe marzenie” Wegnera i „Przedksiężycowi III” Kańtoch to naprawdę dobre rzeczy!

czwartek, 1 października 2020

Jakie serie ostatnio skończyłam czytać? - podsumowane cz. IV


Poprzednie podsumowanie cykli (serii), które przeczytałam w całości lub świadomie przestałam je czytać opublikowałam w marcu 2019 roku. Minął już więc ponad rok, a co za tym idzie: chyba warto zrobić aktualizacje! Przypomnę może jednak zasady. Poniżej znajdziecie cykle, które spełniają przynajmniej dwie z poniższych wytycznych:

  • ukazały się w całości, autor zarzeka się, że to zakończona historia, lub już zmarł,
  • kolejne tomy są lub będą, ale ja nie planuje kontynuować cyklu,
  • przeczytałam co najmniej dwa tomy z danego cyklu,
  • książki nie umknęły mi gdzieś w spisie – być może powinnam napisać o innych seriach, ale nie pamiętam.

Mam nadzieję, że sprawa jest jasna, a więc czas to wszystko podsumować. Nim to jednak się stanie zapraszam do poprzednich podsumowań: część I, II, III. Pamiętajcie też, że czasem plany się zmieniają: jeśli cykl ma więcej części to może i mimo braku planów i tak po niego sięgnę. W przeszłości podsumowywałam już „Cykl Anielski” Kossakowskiej czy „Szamankę od umarlaków” Raduchowskiej, a przecież ukazały się kolejne tomy, które przeczytałam.

 

„Garstka z Ustki” Anety Jadowskiej

 

Trup na plaży | Martwy Sezon

Do tej pory ukazały się dwa tomy i obydwa znam, ale nawet, jeśli ukażą się kolejne – nie planuje po nie sięgać. Pierwszy tom był miłą lekturą, która być może nie była wybitna, ale sprawiła mi trochę radości. O kontynuacji nie mogę tego niestety powiedzieć: to kulminacja wszystkiego, co Jadowska robi najgorzej. Ale pełna opinia o „Martwym sezonie” ukaże się tu już niebawem, także oczekujcie!

 

„Heksalogia o Dorze Wilk” Anety Jadowskiej



Tak jak w przypadku „Garstki z Ustki”, tak i tutaj przerwałam lekturę po dwóch tomach i nie planuje do cyklu wracać. To debiutancki cykl autorki, z którym mam tym więcej problemów, im więcej czasu mija od mojej lektury tych dwóch części. Jeśli przeczytam to tylko jeśli znajdę te powieści na dużej wyprzedaży (dajmy na to po 10 złotych za sztukę) lub trafią do mnie przypadkiem. A że są dość poczytne to na to się nie zapowiada. Dwa poznane przeze mnie tomy przypominają niestety bardziej erotyczne fantazje, a nie kryminalne urban fantasy. A jeśli ktoś mnie choć trochę zna to wie, ze to pierwsze w literaturze nieszczególnie mnie interesuje.

 

„Dożywocie” Marty Kisiel


Nie wiem, czy powinnam tu ten cykl wrzucać, bo ostatni tom ukazał się zaledwie w zeszłym roku i kolejne być może się pojawią (nie słyszałam, aby autorka powiedziała serii kategoryczne „nie”). Poza tym istnieje przecież „Małe Licho” bezpośrednio powiązane z tymi historiami, a ono wciąż się „pisze”. Niemniej, z „Dożywociem” jako takim jestem na bieżąco, lubię i polecam, o ile tylko szukacie czegoś lekkiego i komediowego. A jeśli pojawią się kolejne tomy na pewno się za nie zabiorę.

 

„Takeshi Kovacs” Richarda Morgana

Pamiętam, że „Modyfikowany węgiel” czyli pierwszy tom tego cyklu, kupiłam głównie przez wzgląd na tytuł. Do dziś po prostu mnie bawi i uważam, ze to tłumaczenie jest wspaniale absurdalne. Nie zmienia to jednak faktu, że po przeczytaniu wszystkich trzech tomów czuje się zmęczona i nie chce więcej po te książki sięgać. Pierwszy tom naprawdę mi się podobał i do dziś wspominam go pozytywnie, ale kolejne części to potężny spadek jakości. Fajny koncept zmienia się w męski akcyjniak z bardzo niesmacznymi i detalicznie opisanymi scenami erotycznymi. Nie mam zamiaru do tego cyklu wracać, nawet jeśli przypadkiem pojawiłaby się czwarta część.

 

„Kwintet Czasu” Madeleine L’Engle



Choć części cyklu jest więcej, w Polsce ukazały się tylko dwa tomy. To całkiem przyjemna klasyka fantastyki dla dzieci i młodzieży, choć cześć pierwszą wspominam znacznie lepiej, niż drugą. Niemniej, generalnie polecam, ale jednocześnie nie uwielbiam na tyle, aby zabierać się za książki w oryginale i jakoś szczególnie żałować, że ich nie poznam. Ot, przeczytałam, była to nawet miła odskocznia od innych lektur, ciekawa pod kątem badania gatunku. Nic, co krzyczałoby do mnie: „musisz znać dalsze przygody!”

 

„Southern Reach” Jeffa VanderMeera


Ta trylogia to weird fiction (choć chyba nie z tych najbardziej hardcorowych), które opowiada o tajemniczej Stefie X oraz organizacji z nią związanej. Uwielbiam mieć te książki: cudownie wyglądają razem. Jednocześnie jednak przyznam, że każdy kolejny tom męczył mnie ciut bardziej, niż poprzedni. Nie lubię mieć wrażenia zgubienia w treści, a to właściwie jedna z cech tego podgatunku, przez co chcąc nie chcąc, nie jest moim ulubionym. Niemniej, cenię sobie VanderMeera, jego pióro i tęga głowę. Bo to mimo wszystko dobra trylogia. Tylko ja jednak takie powieści toleruje tylko w niewielkich ilościach.

 

„Tamte dni, tamte noce” Andre Acimana


Ten „cykl” to właściwie naprawdę dobra powieść oraz zbiór opowiadań, dopisany po latach po stworzeniu ekranizacji. Powieść jest specyficzna, ale osobiście bardzo ją lubię. Na tę chwilę nie ma chyba innego współczesnego i realistycznego romansu, który wywołałby u mnie bardziej pozytywne emocje. Gorzej z kontynuacją, która w moim odczuciu jest kompletnie niepotrzebna. Niemniej, pamiętajcie, że tom pierwszy nie skupia się na fabule, a na emocjach bohatera, a co za tym idzie: jest specyficzny i naprawdę nie każdemu się spodoba.

 

„Tessa Brown” D. B. Foryś


Choć trzeci tom niedawno się ukazał, ja absolutnie nie planuje po niego sięgać. Ten cykl to bardzo tanie i nienajlepsze warsztatowo czytadła, który próbuje podrabiać „Supernatural”, tylko bardziej po babsku. Z kobietą w roli głównej i z romansem na pół cyklu. To lekka rzecz, tom pierwszy wolę od tomu drugiego. Ale osobiście nie mam zamiaru się zamęczać czytaniem kolejnej średniej/kiepskiej powieści. No chyba że przypadkiem trafię na promocji, czy tam coś.

 

„Bramy światłości t. 1-3” Mai Lidii Kossakowskiej


Tom 1 | Tom 2 | Tom 3

Podsumowanie „Zastępów anielskich” już robiłam, ale od tamtego czasu autorka wydała kolejną powieść z cyklu w trzech tomach. Mam słabość do jej aniołków i z jednej strony żywię do tych książek raczej pozytywne odczucia, z drugiej: gdybym czytała całość obecnie na pewno podeszłabym do nich bardziej krytycznie. Dlatego nie planuje powtarzać. I mam nostalgię, cóż poradzić. Daimon, jego koń czy Razjel to postacie, dla których mam specjalne miejsce w serduszku.

 

„Strange the Dreamer” Laini Taylor


Gdy ktoś szuka amerykańskiej powieści dla młodzieży to ta dylogia jest jedna z niewielu, którą szczerze polecam. Napisana pięknym, poetyckim językiem, z elementami realizmu magicznego, zawieszona gdzieś pomiędzy światami… No to jest dobra rzecz, po prostu! Bardzo lubię obydwa tomy. Jednocześnie muszę ostrzec, że to powieści z nieco wyższym „progiem wejścia” od typowej amerykańskiej książki tego typu. Taylor rozpoczyna swój cykl w sposób bardzo spokojny i delikatny, nie śpieszy się z niczym. Ja to uwielbiam – ale wiem, że osoby będące targetem takich powieści już niekoniecznie.

 

„Sen o krwi” N. K. Jemisin

 

Kolejna dylogia, tym razem już typowo „dla dorosłych”. To fantasy osadzone w świecie zbliżonym do starożytnego Egiptu i już za samo to uwielbiam ten cykl. Bo tamte klimaty to zdecydowanie moje klimaty. Dobrze bawiłam się w trakcie lektury obydwu książek i niezwykle cieszę się z tego, że mam je na półce. Tak po prostu.


Jak widać, wśród przeczytanych królują trylogie, dylogie lub cykle, które przerwałam. Jakoś nic dłuższego w tym okresie mi się nie uzbierało. Oczywiście, nie oznacza to, że takich rzeczy nie czytam. Po prostu łatwiej mi przeczytać do tych trzech tomów i dłuższe cykle wciąż mam w trakcie. Niemniej, parę kolejnych cykli planuje niedługo skończyć, więc trzymajcie kciuki, aby kolejne podsumowanie pojawiło się szybciej! Dawajcie też znać, czy znaleźliście tu coś dla siebie. A może jakieś z tych książek już przeczytaliście?

Nomida zaczarowane-szablony