poniedziałek, 27 kwietnia 2020

Feniks: Antologia o pierwszym kontakcie (i nie tylko)



Jak wygląda lot na Fobos? Czy kosmici planują odwiedzić Ziemię? A może naukowcy znaleźli sposób, aby odmłodzić ludzkość? „Feniks” to zbiór dwunastu opowiadań fantastyczno-naukowych z różnych okresów twórczości Janusza A. Zajdla.

Tytuł: Feniks
Autor: Janusz A. Zajdel
Liczba stron: 165
Gatunek: fantastyka naukowa
Wydanie: Nasza Księgarnia, Warszawa 1981
Fantastyka naukowa potrafi starzeć się bardzo szybko. Jeśli sięgniemy po polską literaturę z tego gatunku z lat 60., 70., czy 80. może się prędko okazać, że większość z tych dzieł jest nie tylko wtórna, ale też po prostu nie odpowiada naszym dzisiejszym standardom. I choć Janusz A. Zajdel jest pisarzem o naprawdę dobrym warsztacie, który ma na swoim koncie kilka naprawdę dobrych powieści z dziedziny fantastyki socjologicznej to tych dwóch cech nękających SF nie udało mu się uniknąć. No, przynajmniej w opowiadaniach zawartych w „Feniksie” – takie „Limes inferior” czy „Paradyzja” to już inna para kaloszy.
Ten zbiór ukazał się w 1981 roku i zawiera teksty z tegoż oraz wcześniejsze (większość: 1965 rok). W mniej więcej tym samym czasie Zajdel zaczął pisać fantastykę socjologiczną  – „Cylinder van Troffa” to 1980 rok. Jak podaje wydawca w samej książce, wiele z tekstów ukazało się wcześniej w prasie. I zaryzykowałbym stwierdzenie, że to widać. To często lekkie, niewiele wnoszące teksty. Czasami naprawdę bardzo krótkie, które chwilami bardziej przypominają jakąś scenkę z życia bohatera, niż pełnoprawne opowiadanie.


Ich tematyka jest stosunkowo jednolita. Zwykle główny bohater to jakiś pracownik naukowy (jak sam autor) bądź student. Najczęściej pojawia się tematyka pierwszego kontaktu z pozaziemską inteligencją.  Czasem – kwestia jakiś badań czy podróży poza Ziemię. Niemniej, wszystkie z przedstawionych wizji współcześnie są po prostu niezwykle wtórne. Na dodatek również po prostu przestarzałe. Gdy Zajdel opisuje rakietę zwykle pisze o tej wyglądającej najbardziej klasycznie – jak ta z „Lotu na księżyc”, filmu wyprodukowanego w 1902 roku.
Mimo tego… te teksty dalej bardzo dobrze się czyta. Zajdel jest raczej oszczędny w słowach. Pisze konkretnie, jak na umysł ścisły z reszta przystało. Jest też w tym wszystkim trochę takiej lekkości, zabawy znanymi motywami, pasji i – nie oszukujmy się – marzeń o nowych, kosmicznych odkryciach. W końcu pierwszy lot na księżyc to 1969, a wiele z tych tekstów powstało wcześniej. Nikt nie wiedział, co będzie tam daleko, hen za horyzontem, bo nikt nie postawił nawet nogi na Księżycu. To był niewątpliwie gorący temat, który przy okazji w takich osobach jak Zajdel na pewno wzbudzał duże emocje. Przez to wszystko czytając te opowiadania nie czułam nudy czy zażenowania. Raczej lekką nostalgię za czasami, których w gruncie rzeczy nie dane mi było poznać.
Poza tym każdy z tych tekstów ma konkretną konstrukcję. Jest domknięty, zawiera puentę czy podsumowanie. Przedstawia czasem wymyślne wynalazki i jest po prostu kreatywny oraz „kolorowy”. Wydaje mi się, że nawet dzisiaj ta lektura może sprawiać fanom gatunku sporo frajdy jako twórczość typowo rozrywkowa. Bo mimo tego przestarzenia w kwestii wynalazków czy tematyki opowiadań, styl Zajdla i samo prowadzenie historii dalej się broni.
Byłbym szaleńcem, gdybym myślała, że krzyczenie w sieci: „bierzcie to i czytajcie” w jakiś sposób się sprawdzi. To książka wydana w latach 80., która chyba nigdy nie doczekała się wznowienia (choć opowiadania może są w innych zbiorach, nie sprawdzałam). Mimo wszystko – to też swoisty relikt tamtych czasów. Jeśli jednak lubicie twórczość Zajdla albo interesuje Was historia polskiej fantastyki naukowej to może warto za „Feniksem” rozejrzeć się w antykwariacie. Nie powinien kosztować wiele, a to bardzo sympatyczny i niedługi zbiorek opowiadań.

niedziela, 26 kwietnia 2020

Bogowie muszą być szaleni: Kolorowa oprawa "Dory" i średniej klasy wnętrze



Thorn zaczyna huczeć od plotek. Dora, starając się dowiedzieć, o co im wszystkim chodzi, odkrywa, że dwa uratowane przez nią wampiry nie wróciły do swoich bliskich. Była policjantka razem ze swoim aniołem i diabłem wyrusza więc do Trójprzymierza, aby rozwiązać tę zagadkę. Wkrótce zaś w snach nawiedza ją tajemnicza bogini, zwiastująca apokalipsę.

Tytuł: Bogowie muszą być szaleni
Tytuł serii: Heksalogia o Dorze Wilk
Numer tomu: 2
Autor: Aneta Jadowska
Liczba stron: 464
Gatunek: urban fantasy
Wydanie: SQN, Kraków 2020
Wydawnictwo SQN niedawno zaczęło wznawiać pierwszą serię Anety Jadowskiej. Pierwszą książkę z tego cyklu, „Złodzieja dusz”, czytałam w czerwcu 2018 roku, jeszcze w starym wydaniu. I chociaż tomu pierwszego w tej edycji nie posiadam to samo nowe wydanie wygląda tak czy siak zdecydowanie lepiej. Jest większe i ilustrowane. Seria ma też ciekawsze okładki, które niekoniecznie sugerują od razu policyjną historię. A to jest zdecydowanie na plus – bo Dora w tym tomie z śledztwami nie ma nadmiernie wiele wspólnego.
No, może nie z założenia. Bo z założenia Dora Wilk wciąż pracuje jako śledcza, tym razem działając prywatnie. Sam zaś zarys fabuły też ma trochę wspólnego z kryminałem. Być może w tej części nie dostajemy morderstwa i nie próbujemy się dowiedzieć „kto zabił”, ale jakieś zagadki autorka również rzuca nam i swojej postaci pod nogi. Tyle tylko, że odnoszę wrażenie, jakby ta cała fabuła była tylko pretekstem.
Pretekstem do tego, by skupić się na seksie. Ponownie. Spora część „Bogowie muszą być szaleni” to nomen omen dość obyczajowe sekwencje, w których Dora zastanawia się, czy przespanie się z wyjątkowo przystojnym przyjacielem jest dobrym wyjściem, jednocześnie myśląc, czy przy tym nie zrani tego drugiego. W tej powieści nie ma rozdziału, w którym nie byłoby żadnych aluzji seksualnych. Ba, nawet magia jest rozpisana tak, by sprzyjała pisaniu o takich wątkach. W końcu Dora ma w sobie geny bogini miłości, a nie jest jedyną istotą, która włada zbliżonymi umiejętnościami. Dlatego nawet gdy miałam już nadzieję, że ten wątek chociaż na chwilę ucichnie to po kilku stronach okazywało się, że główni bohaterowie ponownie podejmują temat. Przyznam, że to chwilami naprawdę robiło się męczące. Niestety, nie jestem czytelniczką, która po powieść urban fantasy sięga po to, aby czytać o ładnych pupach na każdej stronie książki. Po prostu nie.
Zostając jeszcze na chwilę przy tym bardziej „obyczajowym” wątku powieści muszę powiedzieć słowo o samych relacjach między postaciami. Bo właściwie to jest rzecz, którą wspominałam miło po „Złodzieju dusz” – może i tam tej seksualności było dużo, ale same postacie były po prostu sympatyczne. Po tym tomie mam zaś mocno rozdarte uczucia. Z jednej strony lubię, gdy postacie w powieściach zachowują się jak ludzie. Naprawdę się lubią i naprawdę wspierają. To w „Bogowie muszą być szaleni” widać. Problem polega na tym, że… aż za bardzo. Przez to wzajemnie słodzenie sobie nawzajem przestaje wyglądać jak ludzka relacja (postacie mogą być wiedźmami i diabłami fabularnie – ale psychologicznie to dalej ludzie). Mam wrażenie, że Jadowska po prostu trochę przesadziła w tej książce z próbą realizacji swoich własnych fantazji. Bo jasne, każdy chciałby mieć bliskich przyjaciół, a wiele kobiet chyba pragnęłoby mieć obok siebie silnych i przystojnych panów… tyle tylko, że ta powieść poszła w dość infantylną i nierealną stronę. Nie było to wprawdzie może bardzo męczące (wolę takie podejście, niż kompletny brak budowania relacji), ale nie mogę powiedzieć, by ten element wyszedł Jadowskiej szczególnie dobrze.


Wspomnieć muszę też o tym, że opis charakteru naszego anioła nijak się ma do ilustracji zawartych w książce. Bo według nich Joshua jest przystojnym, jasnowłosym metalowcem… gdzie samym zachowaniem postaci jest często bliżej do Licha z książek Marty Kisiel niż do tego typu wizerunku.
Na dodatek deus ex machina i Mary Sue to w tej powieści wręcz norma. Dzieje się coś ryzykownego? OK! Dora ma nowe moce! Ktoś zaraz umrze! A nie! Bo Bóg nie chciał! Dlatego też trudno mi było traktować fabułę stworzoną przez autorkę na poważnie. Bo nawet, jeśli na chwilę Miron i Dora zapominają o wspaniałości swoich pośladków i nawet, jeśli zaczyna się dziać coś angażującego, to ja jako czytelnik wiem, że główna bohaterka wyjdzie z tego bez szwanku. To nie pomaga w budowaniu dobrego napięcia.
To nie jest jednak tak, że tej książki nie da się czytać. Styl Jadowskiej jest bardzo prosty i mocno potoczny, przez co „Bogowie muszą być szaleni” wchodzą niezwykle szybko. Nie są może napisani najbardziej wybitną polszczyzną, ale przeczytanie tej książki w jeden dzień naprawdę nie będzie wyczynem. Wprawdzie czasem miałam wrażenie, że coś mi nie do końca pasuje struktura zdań (co przy Jadowskiej się niestety zdarza), a opisy postaci bądź miejsc polegają na: „ma piękne włosy i ładną kuchnię”, ale koniec końców – lektura mi się nie dłużyła. Chociaż tyle.
Koniec końców, nie żywię do tej powieści ani jakiś większych pozytywnych, ani negatywnych emocji. Nie była w żadnym razie dobra, ale gdy coś czyta się tak szybko i lekko trudno mi pałać jakąś wielką nienawiścią czy niechęcią. Rozumiem, jeśli komuś się tego typu podejście do tworzenia powieści podoba. Fanów niewymagających romansów nie brakuje i jeśli taka osoba po tę książkę sięgnie to myślę, że nie będzie narzekać na lekturę. A może akurat po serii o Dorze Wilk sięgnie po inną, nieco bardziej ambitną fantastykę? Ja jednak czuje się chyba nieco oszukana. Miałam nadzieję, że po debiucie Aneta Jadowska stworzyła już coś bardziej skupionego na samej fabule i kryminale, a dostałam powtórkę z części pierwszej. A szkoda, bo z tą historią można było zrobić sporo ciekawych i naprawdę fajnych rzeczy.

* * *

Zdaje się, że niezależnie od tego, co postanowiłam, już byłam mamunią dla dwóch wampirów. Nie ma jak świadome macierzyństwo. OK, można zaliczyć wpadkę, lekkomyślny sex, chwila zapomnienia, ale jak można nieświadomie adoptować dwa wiekowe wampiry? Moja matka byłaby zachwycona, gdybym zadzwoniła ze słowami: mamo, jesteś babcią, chłopcy są śliczni, mają nieco nietypowe potrzeby żywieniowe i są starsi niż cała rodzina razem wzięta ale polubisz ich na pewno.
Fragment „Bogowie muszą być szaleni” Anety Jadowskiej




Za możliwość przeczytania książki dziękuję portalowi czytampierwszy.pl!
Czytam i recenzuję na CzytamPierwszy.pl

piątek, 24 kwietnia 2020

Nowości na półce + "rzeczy do robienia" na kwarantannie



Jako, że ogólnopolska kwarantanna trwa w najlepsze, ja jakże mądrze i spontanicznie robię kolejne książkowe zapasy. Tym razem nie ma tego może aż tak dużo, ale chwilowo się wstrzymuje, by jednak wyczytać to, co mam. Dziś więc parę słów o nowościach na mojej półce, a także może o kilku rzeczach które robię/do robienia w trakcie siedzenia w domu.


Zacznijmy jednak od książek! Tym razem dotarły do mnie same nowe rzeczy, nie kupowałam używanych.
·       Gar'Ingawi Wyspa Szczęśliwa. Tom 1 Oczekiwanie, Anna Borkowska – akurat gdy robiłam zakupy, na Biblioteczce Ciekawych Książek pojawił się wpis o tej. Więc uznałam, że co mi tam: to tylko 14 złotych, dorzucę do zakupu. A teraz nie wiem, co z tym cudem zrobić. Dopóki nie mam wszystkich trzech, nie mam zamiaru wystawiać powieści podzielonej na części opinii. Może sobie po prostu znajdę jeszcze jakieś stare wydanie? Zobaczymy.
·       Seryjni mordercy, Michelle Kaminsky – prebook od wydawnictwa Muza, który zamówiłam po części z myślą o pewnym radiowym projekcie, o którym z resztą będzie jeszcze później. Przeczytam, zobaczę, aczkolwiek mam pewne wątpliwości co do samej formy tej książki. Ale o tym w swoim czasie.
·       Przedksiężycowi II-III, Anny Kańtoch – właściwie główny powód moich zakupów. O tomie pierwszym już niedługo tu będzie (sprytni z resztą znajdą moją pełną opinię w sieci już teraz), ale teraz kluczowe jest to, że podobała mi się na tyle, abym kupiła dwie kolejne.
·       451° Fahrenheita, Ray Bradbury – gdy robiłam zakupy, w mojej głowie panowała kompletna pustka; jakimś cudem, nie miałam pojęcia co mam wziąć. Więc postawiłam na klasykę, której nie znam. Niedługa i mam nadzieję: dobra.
·       Bogowie muszą być szaleni, Aneta Jadowska – książka, której na stosiku nie znajdziecie, bo dotarła do mnie chwilę wcześniej. To rzecz wzięta z Czytam Pierwszy (mam punkty, to korzystam, choć nie maniakalnie). Już przeczytana, opinia niedługo się pojawi. Ale jest tak no… co tu kryć, średniawo.

Tak, podpaliła sobie wąsa z własnej woli. I tak: przez kolejną godzinę nienawidziła stołu.
Jeśli o inne rzeczy i wieści chodzi. Po pierwsze, moje ptaki dostały szelki. Iorweth się ich panicznie boi i raczej nie ma ochoty nawet przy nich pracować. Z Merą jest lepiej. Pozwala je sobie już zakładać, tylko boi się w nich poruszać i irytuje ją, że ma coś w zasięgu dzioba. Niemniej, w międzyczasie nauczyła się też klikać niczym klikier do treningu zwierząt. Może myślała, że jeśli będzie wydawać z siebie dźwięk nagradzania to smakołyki będą jej się sypać ot tak, bez zakładania strasznych szelków. Cóż.
Po drugie, jak wspominałam – „Seryjnych morderców” nie wzięłam do recenzji ot tak. Jeszcze przed całą tą kwarantanną nagrałyśmy ze studentkami kryminologii pierwszą część naszej audycji w Radiu Studenckim MORS. „Godzina zbrodni”, bo taką nosi nazwę, wyszła na razie tylko w jednym odcinku i chwilowo produkcja jest wstrzymana, ale jeśli kogoś tutaj interesuje ta tematyka to zachęcam do wysłuchania. Audycje możecie znaleźć TUTAJ. Myślę, że warto, bo dziewczyny mówią o sporej ilości ciekawych oraz ważnych tematów, a i książka w międzyczasie się przewija.
No i trzecia sprawa na koniec. Jak część z Was wie (albo i nie) od dawien dawna bawię się w gry typu Play By Forum. Gdy zaczynałam, miałam chyba jedenaście lat, więc to naprawdę nie jest w moim przypadku żadna nowość. W każdym razie, jeśli ktoś tutaj miałby ochotę w czasie kwarantanny (a może i po niej!) przenieść się do lat 50. i porzucać trochę zaklęć z „Harry’ego Pottera” zapraszam na Morsmordre. Jestem tam graczem już od ponad roku, więc w razie czego możecie się do mnie zgłaszać. Na pewno pomogę i wyjaśnię co i jak. A jak mnie nie ma tutaj to pewnie dlatego, że nie czytam, bo… biorę udział w sesjach. Mimo wszystko, prowadzenie własnych postaci czasem jest nieco bardziej emocjonujące niż czytanie historii, na których wpływu się po prostu nie ma.
By nie było wątpliwości: dalej nie przepadam za książkowym Potterem. Ale jednak gra to nie książka, a mechanika sprawia, że dziurawy świat Rowling przestaje być aż tak dziurawy. 

środa, 22 kwietnia 2020

Smoczy jeździec: Ben w baśniowej podróży do Skraju Nieba



Gdy ludzie poszerzają swoje siedziby, smoki nie mają gdzie się ukryć. Młody Lung wyrusza więc na wyprawę w poszukiwaniu legendarnego Skraju Nieba, które od tysięcy lat miało być ostoją dla jego gatunku. W wyprawie towarzyszy mu samotny chłopiec, Ben, oraz oddana przyjaciółka Siarczynka.

Tytuł: Smoczy jeździec
Autor: Cornelia Funke
Tłumaczenie: Anna Urban, Miłosz Urban
Liczba stron: 448
Gatunek: fantasy
Wydanie: Media Rodzina, Poznań 2005
Gdy myślę o powieściach młodzieżowych ze smokami w roli głównej moimi pierwszymi skojarzeniami są „Eragon” Paoliniego i „Kroniki Świata Wynurzonego” Troisi. Nic dziwnego, że właśnie czegoś takiego się spodziewałam po „Smoczym jeźdźcu”. Nie wiem dlaczego, ale ubzdurałam sobie początkowo, że to high fantasy dla młodzieży. Powieść prędko wyprowadziła mnie jednak z błędu. Książka Funke to raczej dzieło skierowane dla tych starszych dzieci, które lada moment zostaną młodzieżą, ale jednak dalej szukają bajkowych elementach w lekturach.
Dlatego, że już na pierwszych kilku stronach dostajemy od autorki gadającego szczura i świat przedstawiony budowany właśnie w baśniowy, a nie fantastyczny sposób. Choć autorka stara się wszystko w miarę uzasadniać to ja, jako dorosły czytelnik, nie byłam w stanie w jej uniwersum uwierzyć. To z resztą wyraźnie nie było jej zamiarem. Ta powieść jest naprawdę dobrą, ale jednak – literaturą dziecięcą.
W gruncie rzeczy autorka przedstawia nam powieść drogi w najbardziej klasycznym wydaniu. Nasi bohaterowie tworzą drużynę, która wspólnie próbuje dotrzeć do celu i zmaga się z przeciwnościami losu. A właściwie z jedną przeciwnością. Funke kreuje bardzo czarno-biały świat, w którym po prostu nie mogło zabraknąć antagonisty. Główni bohaterowie zaś są po prostu z założenia dobrzy, nawet jeśli mają jakieś pojedyncze wady nad którymi muszą popracować.
Dość sympatyczny jest w tej powieści edukacyjny element. Bohaterowie przemierzają dość dużą część świata, co Funke wykorzystuje, aby opowiedzieć kilka słów o kulturze Indii, wyjaśnić, czym są Himalaje, czy też wyjaśnić, jakie pragnienia mieli w średniowieczu alchemicy. To wypada jednak niezmiernie naturalnie; jest po prostu integralną częścią opowieści Funke, a nie czymś wrzuconym w nią na siłę.
To nie jest moje pierwsze spotkanie z autorką. Cornelie Funke poznałam już w „Atramentowym sercu” oraz „Królu złodziei”. Po latach chciałam się przekonać, czy ta pisarka naprawdę jest tak dobra, jak ją wspominam i… muszę przyznać, że nie mm pojęcia. Nie potrafię tego określić po „Smoczym jeźdźcu”. Bo choć to dobra literatura dla swojego targetu to nie widzę w niej żadnych nadzwyczajnych innowacji czy ponadprzeciętnych zdolności autorki. Ot, to porządna książka w swojej kategorii.
Jeśli szukacie lektury dla swoich młodszych bliskich – myślę, że swobodnie możecie ten tytuł im polecić. Jeśli sami lubicie takie powieści też wydaje mi się, że się nie zawiedziecie. Niemniej, nie popełniajcie moich błędów i nie bierzcie tej powieści Funke za dzieło przeznaczone dl starszej młodzieży. Bo mimo wszystko „Smoczy jeździec” to bajka dla dzieci. Ładna, ale nieprzeznaczona dla starszego czytelnika.

* * *


– Nigdzie nie lecisz.
– A niby dlaczego? – Koboldka skrzyżowała ręce z urażoną miną.
– Bo to jest niebezpieczne.
– Wszystko mi jedno.
– Przecież nie cierpisz latania. Robi ci się niedobrze.
Przyzwyczaję się.
– Będziesz tęsknić za domem!
– Za czym? Myślisz, że będę czekać, aż mi ryby obgryzą łapki? O nie, lecę z tobą.
Lung westchnął.
– No dobrze – mruknął. – Możesz lecieć. Tylko nie narzekaj, że cię ze sobą wziąłem.
– To cię akurat nie ominie – powiedziała szczurzyca. Zachichotała i zeskoczyła ze skały na mokrą trawę. – Koboldy są szczęśliwe tylko wtedy, gdy mogą sobie ponarzekać.
Fragment „Smoczego jeźdźca” Corneli Funke

niedziela, 19 kwietnia 2020

Wygnaniec: Klasyczne high fantasy w arabskich klimatach




W pustynnym mieście Tel'Halik dochodzi do morderstwa w trakcie święta Wstąpienia. Kashim, wybitny wojownik w służbie paszy, trafia na niepokojący trop w sprawie. Nie ma pojęcia, że zaczynając ją badać, zsyła na siebie wyrok.

Tytuł: Wygnaniec
Tytuł serii:  Opowieści piasków
Numer tomu: 1
Autor: Krzysztof Piskorski
Liczba stron: 317
Gatunek: high fantasy
Wydanie: Runa, Warszawa 2005
Już dawno chciałam zapoznać się z „Opowieściami piasków”. To powieściowy debiut Krzysztofa Piskorskiego, którego lubię i znam od lat. Cenię jego umiejętności tworzenia fantastycznych świtów, a gdy w 2017 zdobył Zajdla, zupełnie szczerze się z tego powodu ucieszyłam. Niestety, trylogia nie jest już dostępna na pierwotnym rynku i za pierwszy tom trylogii, „Wygnańca”, udało mi się chwycić dopiero teraz.
Gdy myślę o tej książce nasuwa mi się na myśl jedno słowo: „akurat”. „Wygnaniec” jest właśnie taki. Nieszczególnie długi i rozwleczony. Akurat klasyczny, ale akurat na tyle ciekawy, by utrzymać uwagę widza. W sam raz prosty i klimatyczny zarazem. Chyba już dawno nie czytałam tak wyważonej, bardzo klasycznej powieści high fantasy. Takiej, która może nie jest przełomowa, ale z drugiej strony – to wciąż kawał dobrej rozrywki. Niestety, o ten balans w literaturze naprawdę bardzo trudno. Zazwyczaj albo pisarz oferuje nam coś nowatorskiego, coś wybitnego, bądź coś kompletnie złego. A tu proszę bardzo: może niezbyt rozdmuchane, ale wziąć porządne warsztatowo high fantasy, które można tylko wziąć i czytać.
Nie powiedziałabym, że uświadczymy w tej książce niebywale ciekawego systemu magicznego, czy jakiś nadzwyczaj ciekawych relacji między bohaterami. Czary tu oczywiście są, ale raczej klasyczne, a postacie też raczej trzymają się pewnych sztamp. Poza tym „Wygnaniec” to fantasy „starej daty” pod kątem podejścia do żeńskich postaci, czego absolutnie nie mam mu za złe. Jak na powieść inspirowaną Arabią przystało, wojownicy w twórczości Piskorskiego są potężni i silni, kobiety zaś pozbawione wielu praw i istniejące raczej w tle, raczej jako ozdobnik, niżeli pełnoprawne postacie (choć też pewne znaczenie mają). To, wbrew pozorom, całkiem miła odmiana po tych wszystkich powieściach z silnymi (często sztucznie i na siłę) kobietami niepasującymi do realiów. Piskorski wziął na tapet religię muzułmańską, więc chyba tylko szaleniec spodziewałby się silnej bohaterki grającej pierwsze skrzypce.


Jeśli znacie klimat jakiegokolwiek dzieła fantastycznego osadzonego w klimacie Bliskiego Wschodu to znacie i klimat tej powieści. Gęsty, pełny piasku pustyni, religii w którą zamieszkujący świat ludzie ślepo wierzą. Piskorski dobrze oddaje językiem otaczającą postacie rzeczywistość, jednak muszę przyznać, że przedstawiony świat raczej nie będzie moim ulubionym. Po pierwsze, jak już wspominałam, sam system magiczny raczej istnieje dla samego faktu istnienia. Po drugie, arabskie nazwy po prostu nie do końca mi „brzmią”, więc koniec końców zwykle nie próbuje ich czytać. Nie zmienia to jednak faktu, że samo światotworzenie jest w tym przypadku na dobrym poziomie. Krzysztof Piskorski musiał doskonale wiedzieć o czym pisze i do jakich kultur się odwołuje. Dlatego jeśli takie klimaty czytelnikowi odpowiadają chyba nie powinien narzekać.
Fabularnie dostajemy po prostu rozrywkowe high fantasy z mordercami, zagadką do rozwiązania i stopniowo odkrywanym światem przedstawionym. Z resztą, nawet ekspozycja w tym przypadku wydaje się być wzięta z poprzedniej epoki twórczości fantastycznej. No bo jak przedstawić mitologię świata? Przecież nie w narracji! Gdy autor chce odsłonić przed nami kolejny istotny dla fabuły element świata zazwyczaj przenosimy się do bohatera, który wnukowi opowiada jakąś legendę czy po prostu – opowieść. Jest to trochę toporne i wyraźnie sztuczne rozwiązanie, ale ma w tym wszystkim pewien urok, przez co absolutnie mi to nie przeszkadzało.
Znając późniejsze powieści autora, mam wrażenie, że Piskorski naprawdę się rozwinął. „Czterdzieści i cztery” jest po prostu powieścią napisaną dużo sprawniej. Mimo tego „Wygnaniec” to przyjemna, niezbyt długa powieść, po którą warto sięgnąć, jeśli czytelnik akurat poszukuje bardzo klasycznego high fantasy.

czwartek, 16 kwietnia 2020

Clovis LaFay. Magiczne akta Scotland Yardu: Zbrodnia w wiktoriańskim Londynie




Wiktoriański Londyn. Clovis LaFay, nekromanta ze znamienitego rodu, na prośbę przyjaciela, Johna, dołącza do Scotland Yardu jako specjalista do spraw osób umarłych. Mężczyźni zaczynają wspólnie pracować nad zagadkami. W tym samym czasie Clovis odkrywa, że siostra Johna, Alicja, ma niewątpliwy potencjał magiczny. Jako, że oficjalne nauczanie magii jest niedostępne dla kobiet, LaFay zaczyna pełnić rolę jej mentora.
Tytuł: Clovis LaFay. Magiczne akta Scotland Yardu
Autor: Anna Lange
Liczba stron: 448
Gatunek: fantasy, alternatywna historia
Wydanie: SQN, Kraków 2016

Dobrze pamiętam, że gdy „Clovis LaFay. Magiczne akta Scotland Yardu” zostały wydane, podchodziłam do tej książki jak pies do jerze. Eee, to brzmi jak kolejna młodzieżówka z dzieciakiem w roli głównej – myślałam sobie. I choć kusiło mnie, by kiedyś książkę sprawdzić, ta myśl sprawiła, że wiecznie było mi szkoda na nią czasu i finansów. Aż w końcu trafiła w moje ręce. I wiecie co? Jeśli czytaliście to wiecie. Troszeczkę się pomyliłam.
„Clovis LaFay…” to może i debiut, ale na pewno nie jest książką typowo młodzieżową, ani też niekompetentną i głupią. Przeciwnie wręcz. O tak porządną pierwszą książkę naprawdę trudno. Bo choć może ideałem nie jest, to jako rozrywkowe fantasy sprawdza się znakomicie.
Przede wszystkim dostajemy od autorki grupę naprawdę sympatycznych bohaterów. Clovis to pozornie bogaty dzieciak, ale mimo wszystko swoje o życiu wie. Potrafi być leniwy, ale gdy się na czymś zna to jest kompetentnym specjalistą. To dobra dusza, może trochę naiwna, którą chciałoby się mieć w roli własnego przyjaciela. John jest w pewnym sensie jego przeciwieństwem. Twardo stoi na własnych nogach, jest konkretniejszy i zdecydowanie mniej rozmarzony, ale ma swoją moralność i dobre serce. Alicja to zaś dość typowa postać wyrastająca poza swoją epokę. Ambitna dziewczyna, która nie do końca potrafi zrozumieć, dlaczego sam fakt bycia kobietą sprawia, że nie może tego czy tamtego. Niemniej, nie zostało to podane w przesadny sposób. Alicja nie jest typem kompletniej buntowniczki; raczej po prostu nie waha się korzystać z okazji, jeśli życie jej takową daje.
Bohaterowie potrafią więc naprawdę zauroczyć. Zauroczyć też może sam świat. Zwykle magiczny i steampunkowy, a’la wiktoriański Londyn kojarzy mi się z kiczem, ale nie w tym przypadku. Być może Lange nie ma rozmachu Tolkiena, ale sensownie ustanawia zasady i wpasowuje magię w nasze realia, zmieniając je odrobinę. Ale też nie do przesady: „Clovi LaFay…” jest dalej powieścią osadzoną w naszym świecie. To urban fantasy, jedynie przeniesione do wiktoriańskich czasów. Nie oszukujmy się – to ma swój unikatowy klimat.
Językowo Lange też jest całkiem niezła. Nie ma w jej stylu infantylności. Ma adekwatny ciężar, ale nie przytłacza. Może nie należy do nadmiernie poetyckich, ale jednocześnie zachowuje klimat bardziej historycznej ery. Nie oszukujmy się, gdyby pod kątem językowym ta książka była po prostu zła – nie czytałoby mi się jej tak dobrze.
Mimo tego tu zaczynają się już drobne schody. Bo jeśli miałabym się do czegoś w tej powieści przyczepić to między innymi do doboru scen przez autorkę. Lange w wielu momentach sięga po ogólne opisy sytuacji, zamiast skupić się na dialogu i opisywaniu detalicznych relacji między postaciami. Przez to chwilami odnosiłam wrażenie, jakby albo chciała się pośpieszyć albo czuł się niekomfortowo w opisywaniu zbliżeń między postaciami. Nie chodzi mi tu, broń Boże, o intensywne sceny romantyczne. Jedynie czasem przyjaźnie, jakie zawiązują się między bohaterami, nie wybrzmiewają tak mocno. Rozumiem, że łatwiej jest czasem napisać, że postacie wspólnie spędziły popołudnie, ale to jednak pozostawia pewien niedosyt. Szczególnie, że postacie wykreowane przez autorkę są bardzo sympatyczne i po prostu aż chciałoby się spędzić z nimi kilka nieco bardziej intymnych chwil.
Drugą kwestią, która – mam wrażenie – w tej powieści kuleje jest sama fabuła. To nie tak, że jej nie ma, bo jak najbardziej jest. Ale samo zawiązanie akcji i to, o co w gruncie rzeczy chodzi nadchodzi dosyć późno i jednocześnie sprawia chwilami wrażenie zbyt dużego zbiegu przypadków. Nie razi to szczególnie, bo Lange jest całkiem kompetentna, ale po prostu muszę zwrócić na to uwagę.
Wracając jeszcze na chwilę do późnego zawiązania akcji dodam tylko, że w związku z tym „Clovis LaFay…” początkowo sprawia wrażenie bardzo niezdecydowanej powieści. Czy chce być kryminałem, czy może jednak historią przyjaźni? Oczywiście nic nie stoi na przeszkodzie, by było i jednym, i drugim, ale najzwyczajniej w świecie odniosłam wrażanie, że autorce zabrakło warsztatu, by zupełnie płynnie wprowadzić nas i w świat, i relacje między bohaterami, i intrygę.
Niemniej, te wszystkie problemy są naprawdę drobne w stosunku do tego, jak przyjemną powieść dostajemy jako produkt końcowy. „Clovis LaFay. Magiczne akta Scotlnd Yardu” to naprawdę niezwykle przyjemna, rozrywkowa fantastyka, w której widać i serducho do tworzonych treści, i dokładność w kreacji całości. Choć kilka lat minęło już od jej wydania, mam szczerą nadzieję, że autorka pracuje nad kolejną powieścią, bo chętnie sprawdziłabym, czy w kolejnej książce załata te drobne minusy i przedstawi coś jeszcze lepszego.

* * *

(...) Jacob Snaith miał strasznego pecha. Przyjechać na białym koniu w celu ratowania księżniczki przed smokiem i najpierw natrafić na przebywającego u niej w gościnie złego czarnoksiężnika, a potem zostać razem ze smokiem wyrzuconym przez nią z zamku...
Fragment „Clovisa LaFay. Magicznych Akt Scotland Yardu” Anny Lange


poniedziałek, 13 kwietnia 2020

Lodowy Smok: Literatura dziecięca czy kolekcjonerska książka?



Lodowy smok nigdy wcześniej nikomu nie dał się oswoić ani dotknąć. A jednak połączyła go nić porozumienia z człowiekiem. Adara nie jest jednak zwykłą dziewczynką: to dziecko zimy, które zawsze wydawało się bliskim zbyt opanowane i smutne jak na swój wiek. Wkrótce sielskie życie rodziny przerywa zbliżająca się od południa wojna.

Tytuł: Lodowy Smok
Autor: George R. R. Martin
Tłumaczenie: Michał Jakuszewski
Liczba stron: 110
Gatunek: high fantasy, literatura dziecięca
Wydanie: Zysk i S-ka, Poznań 2019
„Lodowy smok” w pierwszej chwili łudząco może kojarzyć się z „Pieśnią Lodu i Ognia” George’a R. R. Martina. Jednak jeśli spojrzymy w daty wydania to opowiadanie czy też powieść dla dzieci ukazało się wcześniej od „Gry o tron”. Niemniej, wydaje mi się, że ten tekst stworzył pewne podwaliny dla tej niezwykle znanej sagi, bo niektóre elementy (takie jak smoki czy pory roku o różnych długościach) w tych dwóch dziełach jak najbardziej się powtarzają.
Przyznam, że nie do końca mam co omawiać, jeśli chodzi o samą treść. „Lodowy smok” to krótkie opowiadanie, które jest raczej stosunkowo sztampowe. Jednocześnie nie do końca rozumiem, do kogo jest kierowane. Niby dla dzieci, ale nie ma w sobie raczej infantylności typowej dla młodszych czytelników. Dla dorosłego zaś to może być krótki „zapychacz czasu”, bo treścią również raczej nie będzie powalać. Być może sprawdzi się po prostu jako łącznik między dzieckiem, a rodzicem, który po prostu chce pokazać swojego ulubionego autora latorośli. Niemniej, to tylko moje spekulacje i szczerze mówiąc, chętnie dowiedziałabym się, jak dzieci faktycznie na tę książkę reagują.


Niektóre opowiadania są po prostu przepiękne. Zachwycają stylem, językiem czy dowcipem. Jednak w przypadku „Lodowego smoka” po prostu nic szczególnie nie zwróciło mojej uwagi. Historia przebiega w sposób bardzo sztampowy dla literatury fantasy. Sam autor raczej nie ma wybitnego stylu. Martin pisze poprawnie językowo, ma dobry warsztat i wspaniale budując świat, ale daleko jego twórczości do takiej, która czaruje samym operowaniem słowem. W tym tekście nie ma ani wyjątkowego morału, ani nagłego zwrotu akcji. Ot, to sympatyczna historia o magii i smokach, którą przeczytać można, ale która w człowieku na dłużej nie zostaje. Przynajmniej w moim odczuciu.
Trochę inaczej sprawa ma się z samym wydaniem. Twarda oprawa i przepiękne ilustracje robią wrażenie. Luis Royo stworzył detaliczne i efektowne grafiki, którym cudownie jest się przyglądać. Mam jednak dwa małe zastrzeżenia co do tego wydania. Po pierwsze, nie powiedziałabym, że to ilustracje książki dla dzieci. Są piękne, ale na pewno nie nadają się dla najmłodszych, a i wiek wczesnoszkolny to chyba jeszcze ciut za wcześnie. Mam wrażenie, że ich odbiorcą docelowym jest raczej dorosły fan autora.


Druga kwestia dotyczy samego układu graficznego. Odniosłam wrażenie, że nie zawsze jest on dopracowany. Że często ilustracji jest za mało w stosunku do treści, że w niektórych miejscach niepotrzebnie występują białe kartki i puste miejsca. Być może nie dało się tego zrobić inaczej, niemniej – zwróciło moją uwagę.
Nie zmienia to jednak faktu, że „Lodowy smok” to przepięknie wydana książka. Poleciłabym ją jednak przede wszystkim fanom autora i osobom lubiącym ładne, fantastyczne ilustracje. Czy jest to dobra książka dla dziecka? Z mojego (niedoświadczonego) punkty widzenia: tak, o ile sam rodzic jest zainteresowany fantastyką i najzwyczajniej w świecie wie, z czym to się je.

* * *

Lodowy smok przynosił na świat śmierć. Śmierć spokój i zimno.

Fragment „Lodowego Smoka” George’a R. R. Martina



Za możliwość przeczytana książki dziękuję wydawnictwu Zysk i S-ka!





piątek, 10 kwietnia 2020

Mity, wierzenia i obyczaje Basków: Europejska enklawa inności



Choć od tysięcy lat żyją na ziemiach hiszpańskich i francuskich, a wcześniej – Rzymskich – Baskowie wyróżniają się na tle innych europejskich kultur. Jak wyglądają ich wierzenia i legendy? W jaki sposób pogańskie obyczaje korespondują z chrześcijaństwem?

Mity, wierzenia i obyczaje Basków - Ruiz Lardizabal Jorge ...
Tytuł: Mity, wierzenia i obyczaje Basków
Autor: Jorge Ruiz Lardizabal
Liczba stron: 260
Gatunek: literautra popularnonaukowa
Wydanie: Oficyna Wydawnicwa Rewasz, 2018
O tym, że ktoś taki jak lud Basków istnieje zostałam uświadomiona jakoś w szkole gimnazjalnej, gdy zaczynałam naukę języka hiszpańskiego. Skłamałabym jednak mówiąc, że zapałałam do nich szczególną fascyncją. Przeciwnie wręcz, raczej tego tematu nigdy nie zgłębiałam. Ale gdy pewnego dnia weszłam do księgarni poszukując czegokolwiek o starożytnym Egipcie, jedyny zbiór mitologii, który w ogóle był dostępny to była właśnie ksiżka Jorge Ruiza Lardizabala, „Mity, wierzenia i obyczaje Basków”. Nie chcąc wyjść z niczym (miałam w ten dzień „parcie” na nową książkę) po prostu ją wzięłam. I okazało się, że to całkiem inspirująca lektura.
Jako, że znawcą tematyki nie jestem i też raczej nie będę, nie mam zamiaru oceniać w profesjonalny sposób merytorycznej części tej pozycji. Autor podaje nam przypisy, podaje źródła, sam też jest z pochodzenia Baskiem – wierzę więc, że na potrzeby tej książki wykonał odpowiednią pracę i przekazał tak rzetelną wiedze, jak tylko był w stanie. Niemniej, nie jestem w mocy, aby to w pełni zweryfikować.
Z mojego punkty widzenia „Mity, wierzenia…” to po prostu ciekawa lektura. Najpierw wprowadzająca czytelnika w to, kim w ogóle są Baskowie. Tłumacząca, skąd się wzięli i z czego wynika ich różnica od ludów zamieszkujących Europę. Następnie autor przedstawia nam bóstwa, przy okazji przytaczając mity i legendy z nimi związane. Wyjaśnia też obrzędy i symbolikę, np. zwierząt trzymanych w gospodarstwach.  Ta książka więc, choć stosunkowo niewielka, zawiera naprawdę dużą ilość ciekawej wiedzy. Zarówno tej antropologicznej, jak i religioznawczej.
Jak już napisałam – to inspirująca lektura. Jako regularny czytelnik fantastyki z nawiązanymi do mitologii mam do czynienia często i równie często myślę o ciekawych konceptach związanych z kreacją nowych światów. A taka książka jak ta po prostu podaje nam na tacy pewnie rozwiązania, czy historie. Jeśli ktoś chce tworzyć literaturę, film czy grę fantastyczną musi mieć wiedzę zarówno o funkcjonowaniu społeczeństw, jak i o tym, w co te społeczeństwa po prostu wierzą. Tylko to pozwala na dobre kreowanie świata, a książka Ruiza ma najzwyczajniej w świecie doskonale wpisuje się w to, co twórca fantastyczny powinien wiedzieć i o czym powinien czytać. Dlatego jeśli planujecie takowym zostać: ta książka naprawdę może się okazać dla Was przydatna.
Styl autora określiłabym jako stosunkowo suchy, ale przy tym raczej nie nudny. Autor stara się przedstawić nam w raczej jasny sposób wierzenia swojego ludu (bo jak twierdzi, czuje się Baskiem). Forma książki kojarzy mi się mocno z „Mitologią” Parandowskiego. Wprawdzie czytałam ją już lata temu, ale dobrze pamiętam, że i tak pod opisami konkretnych bóstw znajdowały się nie tylko suche fakty o nich, lecz również różne wersje mitów czy legend. Ruiz robi w tej książce dokładnie to samo.
Chociaż naprawdę życzyłabym sobie na trafienie na podobną książkę, ale dotyczącą mitologii egipskiej, to nie mam zamiaru narzekać na to, że tę książkę w swoich zbiorach posiadam. Na pewno przyda mi się choćby w ewentualnej pracy naukowej. Jako, że na polskim rynku nie ma chyba nadmiaru pozycji o tej tematyce to jeśli interesuje Was mitologia ogólnie bądź też kultura Hiszpanii czy ludu Basków – ta książka wydaje się mi lekturą obowiązkową.

* * *

Bask, kształtowany przez tradycje i wierzenia, w których nie znajdujemy upodobania do zawiści i zadawania innym bólu i cierpień, to istota prosta i uczciwa, obdarzona wieloma pożytecznymi zdolnościami i cechami. To człowiek samotny, ale jednocześnie gościnny i solidarny, gospodarny, ale niezachłanny i nieegoistyczny.
Fragment „Mitów, wierzeń i obyczajów Basków” Jorge Ruiza Lardizabala

Nomida zaczarowane-szablony