Jako mieszaniec z
nieucywilizowanej północy, Yeine nigdy nie miała łatwo. Teraz, gdy ma szansę
objąć tron w stolicy, jej życie właściwie wisi na włosku. Młoda kobieta zostaje
wrzucona w wir walki o tron, pomiędzy bogów i ludzi, musząc obrać konkretne sojusze.
Gdy w Polsce w 2011 roku został wydany
debiut Nowy Jemisin raczej nie byłam jeszcze na etapie głębszego
zainteresowania fantastyką i literaturą, toteż nawet nie pamiętam osobiście
czasów promocji „Stu tysięcy królestw”. Biorąc pod uwagę jednak ilość nominacji
za najlepszy debiut oraz późniejszą twórczość autorki uznałam, że obecne
kiepskie opinie oraz ocena w ilości 5,9/10 to pewnie wyraz pewnego
niezrozumienia treści przez czytelnika, albo po prostu kiepskiego wydania. W
końcu Papierowy Księżyc nie słynie z najlepszych praktyk wydawniczych. A
jednak... debiuty rządzą się swoimi prawami. O ile uwielbiam „Sen o krwi”
Jemisin za nawiązania do Egiptu, a „Trylogia pękniętej ziemi” jest absolutnie
wspaniała, o tyle „Sto tysięcy królestw” pozostawia naprawdę bardzo wiele do
życzenia.
|
Sto tysięcy królestw N. K. Jemisin wyd. Papierowy Księżyc, 2011 Trylogia Dziedzictwa, t. 1
|
Nie czytając wcześniej opisu, spodziewałam się raczej typowo „dorosłej” fantasy, zwłaszcza biorąc pod uwagę
wspomniane wcześniej nominacje. Wystarczyło jednak kilka pierwszych stron, abym
zorientowała się, z czym mam do czynienia. Ta powieść strukturalnie jest bardzo
typową, skierowaną do nastolatek powieścią fantasy z elementem romansu (bo taki
w tych książkach jest zawsze). Nasza główna bohaterka to ta „zwyczajna
dziewczyna”, pochodząca z gminu (tutaj: z mniejszej i niezbyt bogatej szlachty),
która zostaje wybrana do czynienia rzeczy wielkich i musi przejść swoją drogę
od zera do bohatera, w międzyczasie zakochując się i najlepiej ratując
najmroczniejszego z okolicznych typów. Kilkanaście pierwszych stron wystarcza,
aby móc mniej-więcej określić, w jaką stronę ma iść fabuła... a to przecież nie
jest zapowiedzią najlepszej książki.
Problem polega na tym, że Jemisin chyba
już wtedy miała ambicje na tworzenie czegoś więcej, ale nie do końca potrafiła
to zrobić. Ta autorka ma tendencje do trzymania czytelnika w niepewności, jeśli
chodzi o świat przedstawiony. Nie wykłada wszystkiego od razu, tłumaczy
spokojnie i powoli, ale bardzo klarownie, co świetnie udało jej się w „Piątej
porze roku”. Tu jednak po prostu nie była tego w stanie zrobić technicznie,
przez co ekspozycja wypada topornie i chaotycznie, zwłaszcza, że często
wciskana jest pomiędzy akcją, często także jako zapowiedź przyszłych akcji.
Wprowadza to sporą dawkę chaosu do samej treści.
Gdy już pogodziłam się z myślą, że OK,
to jest powieść dla młodzieży, nie dostanę kolejnej wybitnie dobrej historii, to
pomyślałam, że może jednak TO jest ten moment na który zawsze czekam przy
podobnych książkach. Na dobrze poprowadzony romans, który ma ręce i nogi, w którym czuć chemię między głównymi
bohaterami. W końcu w jej najbardziej znanej trylogii dostałam naprawdę dobre
relacje, a to jest coś, na czym mi zależy. Niestety. Nie wyszło. Yeine
zakochuje się w sposób najbardziej przewidywalny, bez nawet jednej rozmowy o
pogodzie ze swoim ukochanym, nic o nim nie wiedząc, a cała relacja skupia się
bardzo mocno na seksualności, chociaż przyznaję, że Jemisin nie jest w tym
nadmiernie obrazowa. Przynajmniej tyle.
Omawiając relację romantyczną głównej
bohaterki, przychodzą mi na myśl dwa kolejne tematy z tym tytułem związane i
które chcę poruszyć, dlatego po kolei. Uwaga, mogą pojawić się mniejsze lub
większe spoilery, choć spróbuje pisać dość ogólnie.
Po pierwsze, sama relacja romantyczna
głównej bohaterki MOGŁA BYĆ ograna doskonale. Co prawda, uważam, że błędem
Jemisin było wrzucanie do świata bogów istniejących przy początku istnienia
świata jako główny temat i głównych bohaterów (to trudno opisać wiarygodnie),
ale jeśli skupimy się na samym występującym tu motywie „dżinów” spełniających
życzenie panów, to właściwie dostaniemy coś, z czego w każdej relacji można
wiele wyciągnąć. Oto potężne istoty, skute kajdanami. Wściekłe, poirytowane,
znudzone, pozbawione nadziei na lepszą przyszłość. Oto ich władcy: słabi
ludzie, którzy mają nad nimi wielką władzę. To naprawdę można byłoby
perfekcyjnie ograć, ale... Jemisin nie ciągnie tego wystarczająco. Skacze po
tematach, opisuje nic niewnoszące do historii pseudopolityczne kwestie, nie
zwraca uwagi na to, co mogło być wielką siłą jej tekstu.
Po drugie, nie rozumiem, w jaki sposób
wywodząca się z barbarzyńskiego plemienia kobieta mogła okazać się istotą tak
słabą, aby ulec i zakochać się w charakterze, który właściwie od początku
głównie ją krzywdzi? To chyba wymaga z resztą szerszego wytłumaczenia.
To, że Nora Jemisin jest feministką i
jednocześnie osobą starającą się walczyć z rasizmem wiem od dawna. I to, że
takie elementy wplata do swoich powieśc,i nie jest mi obce. Tu jednak wyraźnie
nie miała jeszcze wyczucia co, ile i gdzie może wrzucić, jednocześnie próbując pogodzić
swoje poglądy z typowo młodzieżowymi marzonkami. Dostajemy więc silną kobietę z
wojowniczego plemienia, w którym to kobiety są częścią armii, a mężczyźni
siedzą w domu i pilnują dzieci, będąc ostatecznością w walce. Oni mają pilnować
gospodarstw, kobiety granic (jakby to miało sens...). Ta sama kobieta już na
pierwszych stronach książki uznaje, że ona w tej stolicy zginie i nie przetrwa.
Ta sama zakochuje się w człowieku wyraźnie toksycznym. I ta sama jest po prostu
wrednym i niemiłym charakterem. Więc choć z założenia ma być wzorem do
naśladowania dla czytelników, w praktyce jest naprawdę nijaką postacią, którą
ciężko bardziej polubić.
Gdy poważnie wytężę umysł, rozumiem skąd
te wszystkie nominacje dla Jemisin. Pomijając kwestie poprawności politycznej, rozumiem, że być może w 2010 roku próba dołożenia warstw do typowo
młodzieżowego fantasy było czymś nowym i świeżym. Tyle że w praktyce to po
prostu naprawdę przeciętna (w stronę kiepskiej) książka, która dla fana
młodzieżówek może okazać się zbyt specyficzna, a dla czytelnika preferującego
poważniejszą literaturę – zbyt głupia i
naiwna.