piątek, 30 września 2016

Triduum Strachów: Taśmy Watykanu (2015)

Jeśli myślisz o horrorze co jako pierwsze przychodzi Ci na myśl? Śmierć, strach, lalki, psychopaci... i demony. Opętania. To sztampowe tematy tego typu filmów, dlatego trudno wyciągnąć z nich coś nowego i świeżego, a na rynku znajdziemy tego typu historii od groma. Taśmy Watykanu do tej grupy jak najbardziej należą.

Główna bohaterka filmu, Angela (Olivia Taylor Dudley), jest młodą i szczęśliwą dziewczyną. Ma kochającą rodzinę i kochającego chłopaka. Wiedzie sielskie życie, aż do chwili, gdy wokół niej zaczynają przydarzać się dziwne rzeczy. Miejscowy ksiądz (Michael Peña) zaczyna interesować się jej sprawą i stopniowo dochodzi do wniosku, że to nie choroba ciała, czy umysłu dręczy Angelę...

Taśmy Watykanu (2015)
ang. The Vatican Tapes
horror
reż. Mark Neveldine
Taśmy Watykanu nie zachwycają ani pomysłem na fabułę, ani oryginalnością jej wykonania. Nie jest przerażający, a bohaterzy przynajmniej mnie nie chwycili za serce. Niemniej, o dziwo, dość dobrze się broni.
To nie treść sprawiła, że ten film działa. To klimat i sposób, w jaki twórcy przedstawili sam sposób opętania pozwala na obejrzenie Taśm Watykanu i bycie całkiem zadowolonym pod koniec seansu.
Zdjęcia są dość niedbałe, mroczne i  brudne. Poza tym choć obraz sam w sobie nie jest zbyt straszny dość dobrze buduje napięcie i często potrafi wyprowadzić w pole osobę go oglądającą: gdy myślisz, że nic nie będzie się działo, film zaskakuje, a gdy przygotowujesz się na coś wielkiego, nic istotnego, czy choć trochę strasznego się nie pojawia.
Opętanie Angeli nie jest może najbardziej widowiskowe w historii kina, ale w miarę ciekawie przedstawia jego procesy. Dziewczyna stopniowo się stacza i zachowuje coraz gorzej i właściwie na tym opierają się Taśmy Watykanu
Film przez cały czas swojego trwania buduje napięcie i daje nadzieje na świetny finał... Niestety, ten bardzo mnie rozczarował. Ostatnie sceny akcji wyglądały po prostu śmiesznie i zdecydowanie nie są mocną stroną Taśm. Samo rozwiązanie filmu wypadło zaś w sposób bardzo naciągany.

Taśmy Watykanu spokojnie można obejrzeć, bo potrafią zaciekawić i ogląda się je dość płynnie. Niestety, nie jest to bezbłędny film, który wniesie w Wasze życie coś nowego. To po prostu kolejny horror, który próbuje być straszny, ale nie za straszny, a co za tym idzie - nie straszy praktycznie w ogóle , co niestety jest zmorą wielu współczesnych filmów z tego gatunku.


czwartek, 29 września 2016

Triduum Strachów: The Boy (2016)


Greta przybywa z USA do Anglii i zamieszkuje w starej posiadłości, w której ma pracować jako niania. Na miejscu okazuje się jednak, że syn państwa Heelshire jest w rzeczywistości... lalką. Młoda kobieta dostaje dokładnie instrukcje dotyczące tego, jak ma zajmować się Brahmsem i zostaje sama. Wkrótce odkrywa, że łamanie zasad dotyczących opieki nad dzieckiem niekoniecznie wyszło jej na dobre...

The Boy (2016)
horror
reż. William Brent Bell
Film już z daleka wydaje się być do bólu typowy. Mamy lalkę, która - co oczywiste dla fanów horroru - nie jest w pełni normalna. Mamy bohaterkę, która jest na tyle głupia, by olać bardzo proste zasady, których powinna przestrzegać. I mamy zagadkę: co do licha się w tym domu dzieje i jaka była jego przeszłość? Ten film zdaje się już z daleka krzyczeć: Nie oglądaj mnie, bo nie znajdziesz tu nic nowego. I... szczerze mówiąc, to nie są tylko pozory. The Boy to typowy obraz o lalce, z którą coś jest nie tak. Z tym, że więcej w nim filmu obyczajowego, niż z typowego horroru.
Przez większą część czasu trwania horroru obserwujemy Gretę, która próbuje odnaleźć się w nowym miejscu i sprawdza, jak bardzo może nie przestrzegać zasad dotyczących lalki. Jak na typowy horror przystało, nie grzeszy inteligencją, nie zmienia to jednak faktu, że jest postacią całkiem przyjemną i budzącą nić sympatii. 
The Boy jest filmem, który bardzo ładnie wygląda. Pod względem kolorystycznym jest czysty - co sprawia, że patrzy się na niego miło, ale bardzo trudno będzie mu kogokolwiek przestraszyć. Z resztą, twórcy nie próbują tego robić na siłę i chwil, w czasie których można się choćby wzdrygnąć jest bardzo mało. Horror stawia na zagadkę i jeśli ona nie wciągnie widza prędko zacznie nudzić. 
Skoro już o zagadce mowa, chyba powinnam nieco więcej o niej napisać. Oj, nie, nie będę nikomu nic zdradzać! O to się nie bójcie :) Zagadka wydaje się banalna i prosta, ale mimo wszystko, jej rozwiązanie może zaskoczyć. Co może być nieco irytujące, dopiero w chwili, w której poznajemy tajemnice do tej pory budującą fabułę, na ekranie zaczyna się coś dziać. A że jest to końcówka filmu... akcja przerwana zostaje tak szybko, jak się zaczyna. Z tego powodu uważam, że The Boy naprawdę powinien być traktowany jego film obyczajowy z domieszką horroru, a nie horror sam w sobie.
Oceniając ten film chcąc nie chcąc, muszę wspomnieć o samym trailerze. Niestety, jeśli go obejrzeliście, znacie niemal całą fabułę horroru... poza samym zakończeniem. Dlatego jeśli macie ochotę na The Boy, a jeszcze nie zdążyliście obejrzeć zapowiedzi, nie róbcie tego, tylko idźcie przed ekran telewizora, albo laptopa. 

The Boy powinien spodobać się osobom o słabych nerwach, które przepadają za obyczajówkami i po horror raczej nie sięgają. Inni mogą czuć po nim spory niedosyt. Mnie samej film oglądało się całkiem przyjemnie, ale dobrze wiem, że szybko wyparuje mi z pamięci.


środa, 28 września 2016

Triduum Strachów: Wizyta (2015)


Witajcie :) Dziś przychodzę do Was z pierwszym z trzech filmów, które poznacie w ciągu dwóch następnych dni :) Ale najpierw - o co chodzi z tytułem? Mianowicie, wpadłam na pomysł, by stworzyć małą serię dotyczącą filmów właśnie. Jeśli zdarzy mi się obejrzeć jakieś filmy, lub seriale podobne do siebie z jakiegoś względu (tematyki, czy gatunku) w ilości trzech i będę miała ochotę napisać o nich opinię - zrobię to, tworząc mały maraton. Co Wy na to? Swoje opinie zostawcie pod postem, a ja zapraszam Was do pierwszego posta z serii. Na pierwszy ogień idą - jak już mogliście się domyślić - horrory. 



Wizyta na pierwszy rzut oka nie mówi kompletnie nic. Na plakacie dom, na który rzucony jest cień. Może trochę niepokojący, ale czy straszny? Nie był też specjalnie promowany przez producentów, więc niewielu o nim słyszało... O czym więc opowiada ten obraz i jaki jest...?

Wizyta (2015)
The Visit
horror, czarna komedia
reż. M. Night Shyamalan
Film opowiada o rodzeństwie: starszej dziewczynce o imieniu Becca oraz o młodszym Taylorze. Ich mama postanawia wysłać ich na tydzień do dziadków, których nigdy nie widzieli z powodu waśni rodzinnych. Ci postanawiają więc wybadać, dlaczego ich mama nie rozmawia z dziadkami oraz nagrać dla niej film dokumentalny z tej wycieczki.

Horror praktycznie w całości nagrywany jest z ręki, w formie vloga.  Zaczyna się bardzo niewinnie. Ot, dzieci jadą do dziadków, młody się wygłupia... Dopiero dłuższą chwilę po rozpoczęciu filmu coś w tej sielance zaczyna się psuć, bądź co bądź, nie jest to jednak najstraszniejszy film we wszechświecie. Owszem, intryguje swoją formą, ma ciekawy zwrot akcji, a Taylor jest po prostu świetnym dzieciakiem ale to, co miało być straszne wyszło częściej po prostu śmiesznie :)
Fabuła - w gruncie rzeczy bardzo prosta - jest zrealizowana przyzwoicie. Ciekawi i zapewnia ciekawe zwroty akcji, ale przy tym nie przytłacza. Mamy mało postaci i konkretne relacje oraz wydarzenia związane z nimi. Tu właściwie nie ma niewiadomych. Całość wprawdzie może być przez to nieco przewidywalna, ale jakoś szczególnie nie przeszkadzało mi to w oglądaniu.

Wizyta ma miły klimat. Tajemnica, którą skrywa rodzina intryguje, a rodzeństwo sprawia, że na sercu robi się ciepło. Nie jest to też straszak, który na siłę chce nas przestraszyć. Przeciwnie, potrafi umyślnie i całkiem skutecznie rozbawić widza, lub poprawić mu nastrój. Zapewnia też nieco dreszczyku. Jeśli więc tylko szukacie filmu, który może nie jest ani dziełem sztuki filmowej, ani genialnym horrorem, ale zapewni oglądającym trochę emocji - to śmiało po niego sięgajcie. Ostrzegam jednak, że film sam w sobie jest bardzo specyficzny i dlatego nie każdemu może przypaść do gustu.

niedziela, 25 września 2016

Metro 3035: Jeśli nie my, to kto?

 
Trzy książki - i wszystkie trafiły w moje ręce dość niespodziewanie. Tym razem jednak na mojej półce pojawiło się nie zwykłe, a limitowane wydanie, które, nie tylko dało mi nadzieję na dobrą Btw. poniższa recenzja zdobyła wyróżnienie na Taniej Książce w konkursie, dzięki czemu dostałam pozycję Agaty Christe do przeczytania. Jeeej ;)

UWAGA. Wiem, że parę osób mnie nominowało do tagów, jednak... nie robiłam ich na już nie mając na to nastroju w danym momencie, a teraz wszystko mi się pogubiło ;/ Także jeśli ktoś mnie do czegoś nominował i zależy mu na mojej odpowiedzi proszę o przypomnienie mi o tym pod tym postem. Jeśli nie dałam Wam odpowiedzi z informacją, że tag wykonam oznacza to, że komentarz gdzieś mi się stracił.

Tytuł serii: Metro 2033
Tytuł: Metro 2035
Numer tomu: 3
Autor: Dmitry Glukhovsky
Liczba stron: 546
Gatunek: post-apokalipsa

Pogrążony w złym nastroju Artem co dzień wychodzi na powierzchnie, szukając kontaktu z ocalałymi. Gdy na jego stacji pojawia się Homer, chcący dowiedzieć się, co stało się dwa lata temu, stalker prawie go zbywa... jednak w chwili, w której dowiaduje się, że starzec wie coś o żywych ludziach poza Metrem, wyrusza wraz z nim, aby odnaleźć pewnego radiotelegrafistę.

Pierwsza część trylogii sprawiła, że uznałam post-apokalipse za gatunek, który jednak może być fajny. Druga wypadła w moich oczach zdecydowanie gorzej: zdawała się być powtórką z części pierwszej, jedynie z innymi bohaterami. Nie wiedziałam więc, czego spodziewać się po zakończeniu serii i podeszłam do niej w miarę neutralnie. Prędko okazało się jednak, że nie miałam się kompletnie czego obawiać. Choć Metro 3035 zdecydowanie odstaje od dwóch poprzednich serii, to jest nie gorsze od tomu pierwszego.
Metro 2035 zaczyna się standardowo. Dwójka głównych bohaterów - Artem, poznany w pierwszej części oraz Homer, główny bohater tomu drugiego - wyruszają szukając legendarnego ratunku dla mieszkańców metra: innych miejsc na świecie, w których człowiek przeżył. Tak jak i w poprzednich częściach wędrują, a w czasie ich wędrówki bezustannie coś idzie nie tak. Dość długo myślałam, że tak właśnie będzie wyglądał cały trzeci tom. A później... później wszystko zaczęło się zmieniać.
źródło
Opisy tuneli i legendy tak powszechne w metrze powoli zaczęły odchodzić na drugi plan, pozwalając na główną scenę wejść... polityce.
Przez dwa pierwsze tomy autor budował świat, kreował go, mamił czytelnika - a w ostatnim pokazuje, że wszystko co stworzył, miało tak na prawdę większy sens, głębszy podtekst. Sam klimat Metra nie jest tu już aż tak odczuwalny, ale właśnie dlatego, że autor potrzebuje masy stron, aby to wszystko w ciekawy sposób przed czytelnikiem odkryć i wyjaśnić.
Uwielbiam styl Glikhovskyego. Naprawdę, uwielbiam. Nie wiem, na ile w tym jest autora, a na ile tłumacza, ale Metro 2035 po prostu świetnie mi się czytało. Tom drugi potrafił mnie nieco przynudzać przez opisy, których było nieco za dużo, tu jednak niczego takiego nie odczułam. Zakończenie serii to dobrze napisana, pełna akcji historia w której dzieje się aż za dużo.
Samych bohaterów mamy całkiem sporo. Tom pierwszy i drugi zazębiają się, tworząc spójną całość, Kto wolał Artema i stalkerów - dostał ich. Wolisz  Homera i Saszę? Spoko, oni też się tu pojawią. Czy tak, jak sobie tego wymarzyłeś? Niekoniecznie, ale jednak - są. Żyją swoim życiem i podejmują decyzje, niekoniecznie właściwe, ale zawsze z konkretnych, zwykle logicznych powodów. Bohaterowie to zdecydowanie kolejny mocny punkt tej historii.
Zakończenie Metra 2035 było dla mnie z jednej strony nieco bolesne, z drugiej... było po prostu dobrym wyjściem z sytuacji. Inaczej, lepiej - chyba się po prostu nie dało. Nie chce jednak pisać więcej na ten temat z oczywistych powodów.
Jeśli nie czujecie polityki, jeśli chcecie samego wędrowania po metrze i tony przygód oraz mutantów: zostawcie Metro 2035. Naprawdę, możecie sobie zniszczyć tym opinię o całej serii. Ale... jeśli tylko nie macie nic przeciwko gierkom przywódców i lubicie to obserwować, Metro 2035 może być dla Was wręcz doskonałym kawałkiem literatury i wręcz musicie po nie sięgnąć. Zdecydowanie, warto było przebrnąć przez nieco nudniejsze Metro 2034 dla właśnie takiego zakończenia trylogii.

* * *

Żyć znaczyło teraz dla niego, by choć na krótko, choć przez pół godziny, choć przez dziesięć krótkich minut - ot tak, w zwykłym ubraniu, bez ciasnej gumy - iść o północy ulicą, tak jak szedł z mamą za rączkę dwadzieścia lat temu; jak dwadzieścia lat temu chodzili wszyscy.
Albo jak dwadzieścia siedem lat temu, ale być może podczas takiej samej nocy, a nawet tą samą ulicą, szła jego mama, młoda i koniecznie piękna, obejmując się z bezimiennym ojcem jeszcze nieistniejącego Artema. Kim on był? Co jej mówił? Dlaczego odszedł? Na kogo wyrósłby Artem, gdyby ojciec został?


Fragment z książki Metro 2035 Dimitry'ego Glukhovsky'ego

czwartek, 22 września 2016

Liebster Blog Award #7

Poprzedni tag był jeszcze w tym miesiącu, więc nie minęło od niego bardzo dużo czasu, niemniej, Alexis z bloga Fan of books nominowała mnie do LBA i po prostu nie mogłam jej odmówić :)

Jaka jest Twoja ulubiona książka?
Właściwie nie mam żadnej konkretnej, pojedynczej książki, którą bym uwielbiała ponad wszystko. Wśród moich ulubieńców zwykle są serie, a i nawet spośród nich trudno mi wybrać jedną, najlepszą. Chcecie konkretów? Pogrzebcie w innych moich tagach, a na pewno znajdziecie konkretne tytuły, które bardzo lubię :)
Jaki gatunek książek czytasz?
Bardzo staram się nie ograniczać i czytać, co tylko mogę i ile tylko mogę... Książki jednak kosztują, a pieniądze na drzewach nie rosną - dlatego coraz uważniej wybieram co trafia na moją półkę. Chociaż staram się nie mówić nie żadnemu gatunkowi zdecydowanie dominuje u mnie fantastyka (z naciskiem na fantasy). Nie mam też nic przeciwko kryminałom. Za to raczej unikam młodzieżówek (i to ostatnio coraz bardziej) oraz obyczajówek, aczkolwiek z zupełnie innych powodów :)

Czy w przyszłości też będziesz prowadzić bloga?
Może tak. Może nie. Nie mam pojęcia! Wszystko zależy od mojego czasu i chęci, a te są zależnie od miliarda czynników. W każdym razie raczej nie miałabym większych oporów, gdyby okazało się, że z jakiś powodów muszę to rzucić, albo odstawić na jakiś czas. Blog nie jest moim życiem.

Jesteś humanistą, czy raczej matematyka?
Zdecydowanie humanistą! Nie mam nic przeciwko matematyce, szanuje ją jako naukę, niemniej - wole pisanie, wole lanie wody. Byłabym w stanie nauczyć się jej, gdyby mi się chciało, owszem, ale nie sprawia mi to takiej radości i potrafi nieźle zirytować.

Czy masz jakąś znienawidzoną książkę? Jak tak, to jaką?
Nie, nie mam. Jasne, są książki, których nie lubię, albo takie, które mnie irytują, ale po nie po prostu więcej nie sięgnę i tyle. Nienawiść to raczej zbyt silne uczucie, bym mogła żywić je do przedmiotu martwego.

Jaka jest Twoja ulubiona seria?
Wróćcie do pytania pierwszego :) 

Dlaczego założyłaś bloga ?
Bo taki miałam kaprys. Bo mi się nudziło. Bo wcześniej miałam sporo blogów, żaden nie poszedł - i w końcu chciałam mieć jakiegoś porządnego, którego prowadzenie będzie miało sens. I... chyba ma, a przynajmniej tak mi się wydaje.

Od kiedy czytasz książki i jak to się zaczęło?
Już chyba kiedyś na blogu o tym pisałam ;) Najpierw czytali mi rodzice, co lubiłam. Później, w podstawówce miałam małe załamanie, bo czytanie wydawało mi się bardzo nudne i nie chciałam się tego w ogóle uczyć. A potem... potem się nauczyłam. I od wtedy czytam :D

Jaka jest Twoja ulubiona postać?
Tyle jest ciekawych postaci, a ja miałabym wybrać jedną? W życiu! Nie mam ulubionej postaci, tak samo, jak nie mam ulubionej książki. Jest dużo dobrze wykreowanych bohaterów, których lubię, niemniej, uważam, że są oni narzędziami w rękach pisarzy i raczej śle modły do nich, a nie - do napisanych przez nich postaci.

Jakiej książkowej postaci nie lubisz, chociaż jest dobra?
Nie wiem o jakie dobro chodzi.
Jeśli chodzi o dobrze wykreowaną postać, której nie lubię - to takich nie ma. Każdy bohater, który jest poprawnie napisany będzie dla mnie interesujący, a co za tym idzie: będę go lubić.
Jeśli chodzi o bohatera, który jest dobry z charakteru, a za którym nie przepadam... cóż, mogłabym tu podać większość głównych bohaterów młodzieżówek :D

Czy zamierzasz rozwinąć jeszcze jakoś Swojego bloga?
Każda treść go rozwija, więc - owszem! Aczkolwiek jeśli chodzi o jakieś większe plany względem niego... nie mam ich. Wszystko wyjdzie w praniu.

poniedziałek, 19 września 2016

Świat Rocannona: Tym razem Le Guin nie zachwyciła

Mając na półce przepięknie Ziemiomorze po prostu nie mogłam nie kupić do kompletu drugiej książki wydanej w podobny sposób - Sześć Światów Hain musiało się więc pojawić w końcu na mojej półce. Tym razem choć nie zrobię z tego wow wielkiej serii, że ja nie mogę to i tak każdą książkę z niej chce potraktować osobno. W końcu, to są osobne pozycje, tylko zamknięte w jednej, a sama wole porcjować sobie czytanie na mniejsze części.

Tytuł: Świat Rocannona
Tytuł serii:  Ekumena / Sześć światów Hain
Numer tomu: 1
Autor: Ursula Le Guin
Liczba stron: 142
Gatunek: science fiction

Rocanon, kosmiczny etnograf prowadzący badania na zacofanej planecie, staje w obronie tubylców, których zaatakował galaktyczny wróg. Naukowa misja przekształca się w awanturniczą wyprawę, podczas której bohater odkrywa w sobie tajemniczy dar, znany jedynie Najstarszym.

Tą krótką książeczkę czytałam zdecydowanie zbyt długo. Na początku, po jej otwarciu i przeczytaniu kilku stron byłam oczarowana. To było tak baśniowe, tak ładne! Niestety, chcąc czytać za szybko, zgubiłam gdzieś dokładność, czego ta pozycja zdecydowanie nie wybacza, szczególnie, że niezbyt znam się na science-fiction. Jeśli doda się do tego przerwy w czytaniu spowodowane brakiem czasu, prędko okaże się, że średnio w ogóle wiem, co Le Guin w tej pozycji chciała czytelnikowi przekazać. Cudowny ze mnie recenzent, czyż nie? :)
Świat Rocannona to pozycja bez wątpienia napisana bardzo dobrze, wprowadzająca do przemyślanego i stosunkowo rozbudowanego świata. Nie zachwyciła mnie jednak, nie pochłonęła i nie wciągnęła wystarczająco, bym mogła powiedzieć, że bardzo ją lubię. To dla mnie po prostu kolejna, dość zwyczajna pozycja... ni mniej, ni więcej.
Początkowo Le Guin opowiada powieść niczym baśń, aby później stopniowo coraz głębiej wprowadzać nas w swój świat, niemniej, jak na siebie przystało, cały czas zachowuje pewien dystans do tego, co pisze. Podobnie czynił z resztą na przykład Tolkien, także w przypadku wielkiej fantastyki nie jest to żaden wyjątek... z tym, że mnie samą na dłuższą metę taka narracja trochę męczy.
U Le Guin nie ma czegoś takiego jak przypadkowe wydarzenia, przypadkowi bohaterowie, przypadkowe rasy - w Świecie Racannona wszystko ma jakiś sens, swoje miejsce, swój charakter, swój sposób działania. Bohaterowie nie są bardzo głębocy, ale mają do opowiedzenia swoje historie, mają swoje cechy charakterystyczne i spełniają swoje role. Podobnie, jak wszystko wokół nich.... Niestety, na prawdę nie potrafiłam się w tą historię wczuć.
Teoretycznie Świat Rocannona to kanon literatury science-fiction i niby warto po niego choćby dlatego sięgnąć... Ale tak na prawdę, ja po postu tej pozycji nie czuje. Ciężko mi się ją czytało i ciężko wypowiada mi się na jej temat. Czy kolejny tom Ekumeny jest lepszy? Czy jeśli przeczytam go w całości, za jednym razem, jednak się do serii przekonam? Cóż, się zobaczy. Na tą chwilę jednak polecam wszystkim podchodzić do tej pozycji z pewnym sceptycyzmem.

 * * *

— Mam wrażenie... — zaczął Rocannon.
— Jakie? — spytał zdławionym głosem Ketho po dłuższej chwili.
— Mam czasem wrażenie... wiesz, przy spotkaniu z mieszkańcami światów, o których wiemy tak niewiele... wrażenie, że natknąłem się na strzęp legendy albo tragicznego mitu, którego nie rozumiem...
— Tak — odezwał się kustosz i odchrząknął — Ciekawe... ciekawe, jak ona ma na imię.

Fragment z książki Świat Rocannona Ursuli Le Guin

piątek, 16 września 2016

Nie dałam rady do końca - połowiczne recenzje

Hej :) Dziś przychodzę do Was z postem dotyczącym (jak widzicie po tytule) filmów, seriali i książek, które zaczęłam, nie dałam rady ich skończyć z jakiegoś powodu oraz nie planuje tego robić, przynajmniej z własnej woli. Cóż, większość z nich to po prostu buble w moim odczuciu, po które nie warto sięgać... także pozwólcie, że Was przed nimi ostrzegę :D Nie robię dla tych rzeczy osobnych postów, bo w końcu nie poznałam ich w całości i nie mogę się w pełni na ich temat wypowiedzieć.

Książki

Jak wywołano powstanie warszawskie. Tragiczne decyzje Henryka Zamojskiego
Tą historyczną pozycje kupiłam w Biedronce, mówiąc sobie, że nauczę się czegoś do matury z historii dzięki niej...  I naprawdę próbowałam to zrobić. Niestety, po prostu nie dałam rady przez nią do końca przebrnąć. Nie była tragiczna, nie była bardzo zła... ale kompletnie nic mnie w niej nie pociągało, a ja nie mam zamiaru zmuszać się do czytania.

Ósmy nawyk Stephena R. Covey
Książka była prezentem - dostałam ją na wyjeździe rekolejcyjnym od ojca, który uznał, że mnie się bardziej przyda, a on już w sumie przeczytał. Otwarłam i... po paru stronach po prostu się załamałam. To typowy motywator dla smutnych ludzi - jeśli się do takich czytelnik zalicza, to będzie tą książkę uwielbiać, dla mnie jest po prostu głupia.

Przez dziki Kurdystan Karola Maya
Dostałam tą książkę z odzysku i... gdyby nie fakt, że to kontynuacja, z chęcią bym ją przeczytała. Niestety, po prostu kompletnie nic z niej nie rozumiałam, dlatego postanowiłam sobie ją odpuścić.

Antologia 15 Blizn
Jak po zdjęciu możecie poznać - bardzo chciałam tą książkę przeczytać i myślałam, że przebrnę przez całość... Niestety. Okazało się, że w połączeniu z dołkiem czytelniczym i średniej jakości opowiadaniami po prostu postanowiłam sobie ją odpuścić. Jeśli bardzo lubicie horror możecie ją sprawdzić, ale osobiście jej nie polecam :)

Film i serial

Breaking Bad
Wszyscy widzieli, to ja też powinnam, prawda? Z tym, że odpadłam już po jednym odcinku tego serialu. Dla niedoinformowanych - serial opowiada o chorym na raka chemiku, który postanawia pomóc swojej rodzinie produkując narkotyki. Niestety, ale półnagi facet na środku pustyni i dziwne sceny  łóżkowe w czasie jednego epizodu to dla mnie trochę za dużo.

Gra o tron
W 2013 roku obejrzałam trzy sezony w niecałe dwa tygodnie. Rok później oglądałam na bieżąco każdy odcinek, a teraz...? Serialowa wersja Westeros jest mi znana głównie z opowieści innych o tym, jak bardzo serial zszedł na psy. Z resztą, ostatni odcinek szóstego sezonu widziałam w całości i taak, to nie jest martinowska Pieśń Lodu i Ognia a słabe fanfiction w chwili obecnej.

Immortals. Bogowie i herosi (2011)
Grecja. Herosi. Wielka akcja. Bitwy. Tłuczenie się. Niby fajnie nie? No fajnie, jeśli nie interesuje Cię fabuła, a nawalanki, bo ta kompletnie nie trzyma się tu kupy. By nie było, może to i fajny film jeśli chodzi o starożytne akcyjniaki, ale ja w czasie jego oglądania po prostu zasnęłam.

Babadook (2014)
W skrócie - horror o potworze straszącym dzieci. Powinno być przynajmniej lekko i śmiesznie, a wyszło - irytująco i bez najmniejszego sensu. Zdecydowanie nie polecam tego obrazu komukolwiek.

Nie ma tego dużo, ale cóż... mam w zwyczaju kończyć to, co zaczęłam :) Jakie Wy macie niedokończone książki, filmy, czy choćby gry? Co zdecydowanie odradzacie? Proszę o wysyp odradzań dla mnie pod tym postem, bym nie trafiała zbyt często na buble, OK? :D

wtorek, 13 września 2016

Bursztyn i popiół: Pierwsze spotkanie z Dragonlance

Lubię kupować książki za grosze. Mimo, że często trafiam przy tym na totalne klęski...  Serię Dragonlance już ktoś kiedyś mi polecał, dlatego wzięłam ten tom dla sprawdzenia, czy jest OK: w końcu 5zł to żaden majątek, prawda? 

Tytuł: Bursztyn i popiół
Tytuł serii:  Dragonlance -> Mroczny uczeń
Numer tomu: 1
Autor: Margatet Weis
Liczba stron: 350
Gatunek: high fantasy

Bogowie powrócili i walczą między sobą o dominacje. Mina, po śmierci swojej ukochanej bogini w jednej z licznych walk nie potrafi dojść do siebie... do chwili, gdy spotyka Boga Śmierci i zaczyna mu służyć.

Dragonlance to seria książek stworzona jako dodatek do gry Duegons & Dragons. Gdy tylko się o tym dowiedziałam, mniej więcej spodziewałam się tego, co znajdę wewnątrz niej i z resztą, wcale się nie pomyliłam.
Bursztyn i popiół przypomina mi swoją formą mieszankę trylogii o Darthu Bane oraz książki Lawheada, W służbie króla smoków. Co to oznacza dla samej pozycji? Dobrze wykreowany świat, fabułę może nieco nawiną, ale dalej - ciekawą, połączoną ze specyficznym, tanim stylem, z którym niby wszystko gra, ale jednak... coś w nim nie leży i sprawia, że książkę czyta się dość opornie.
Ta powieść to po prostu najzwyklejszy w świecie przeciętniak. Mina to nie najgorsza bohaterka, podobnie jak pewien mnich oraz jego przyjaciel i pies, którzy odgrywają w historii dość istotną rolę. Nic w nich szczególnie nie zaskakuje, ale mają swój urok. Bóg śmierci? Zwykły i zwyczajny, podobnie, jak pozostali bogowie. Ci kreowani są na dumne postacie, które... są przy tym po prostu głupkowate.
Fabularnie wszystko w miarę się klei i mimo wszystko, tworzy historię w której nie brakuje zwrotów akcji. Tu nie ma zastojów. Co chwilę coś się zmienia i całość w miarę trzyma się kupy. Chwilami miałam nawet wrażenie, że styl jest jaki jest nie przez autorkę, a przez tłumaczenie. W końcu, książka wydana została w 2005 roku, więc kto wie, może wydawca po prostu zrobił to trochę na odwal się?
Bursztyn i popiół to historia, która zapewne spodoba się wiernym fanom D&D. Innym - niekoniecznie. Ma sporo wad, jest bardzo prosta w konstrukcji i w gruncie rzeczy, jest w każdej mierze zwyczajna. Sama nie widzę w niej nic bardzo złego, ale wiem, że bardzo szybko o niej zapomnę. 

* * *

— A mimo to czcisz Zeboim - boginię, o której powiadają, że jest zła. Dlaczego?
Mężczyzna stropił się i rzucił kolejne nerwowe spojrzenie na morze.
— Ona jest nie tyle zła ile... wiesz, kapryśna. Lepiej jej się nie narażać. Jeśli się na ciebie zaweźmie, nie wiadomo, co może zrobić. Może zdmuchnie cię na pełne morze i zostawi tam bez najmniejszego wiatru, abyś dryfował po nieruchomym morzu, póki nie umrzesz z pragnienia. Może wypiętrzyć falę tak wielką, że pochłonie dom, albo wezwie sztormowe wichry, które miotają człowiekiem, jakby był ledwie patykiem. Tu są sami dobrzy ludzie. Większość czci Mishakal albo Kiri-Jolitha. Kiedy jednak mieszka się nad morzem, trzeba pamiętać, żeby oddać cześć Zeboim, może złożyć jej jakiś mały podarunek. Żeby się nie gniewała.

Fragment z książki Bursztyn i Popiół Margaret Weis

sobota, 10 września 2016

Syn Szawła (2015): Oscary 2016!

Tytuł posta albo będzie nieco mylący, albo motywujący dla mnie, tak, by obejrzeć oscarowe filmy. Zobaczymy, co los (i moje chęci) przyniesie. Dziś na tapet biorę Syna Szawła - obraz, który zdobył Nagrodę Akademii Filmowej w kategorii najlepszy film nieanglojęzyczny. O czym jest?

Syn Szawła (2015)
Saul Fia
dramat
reż. Laszo Nemes
Szaweł jest członkiem Sonderkommando, w oświęcimskim obozie zagłady, co oznacza, że asystuje przy masowych mordach. Gdy Żydzi szykują powstanie, w którym ma pomagać, mężczyzna wśród niedobitków znajduje chłopca, w którym dostrzega swojego syn. Na przekór wszystkim i wszystkiemu, postanawia go godnie pochować. 

Gdy tylko włączyłam film, rzuciły mi się w oczy dwie rzeczy.
Pierwsza, to specyficzne kadrowanie.
W Synu Szawła właściwie nie mamy szerokich kadrów. Kamera cały czas trzyma się blisko głównego bohatera i choć wokół bezustannie panuje chaos, jedynie on jest wyraźny. Taki zabieg sprawia, że bezustannie kroczymy za Szawłem, jesteśmy jego duchami i tak na prawdę tylko na tej postaci skupiamy naszą uwagę.
Drugą rzeczą jest brak muzyki. Film jest przez to niezwykle cichy - samych dialogów nie mamy w nim zbyt wielu i jedyne dźwięki, jakie często słyszymy, to okrzyki kapo, albo dźwięki pistoletów, czy ludzkich krzyków. Buduje to bardzo rzeczywisty obraz obozu - szary, nieprzyjazny.... okrutny.

Syn Szawła to niewątpliwie dobrze wykonany obraz i nie gorzej (choć nieco inaczej, niż w amerykańskim kinie) opowiedziana historia człowieka, który robi wszystko, aby przed śmiercią wykonać zadanie, które przed sobą postawił. Niemniej, choć powinnam powiedzieć, że mnie poruszył, że mną wstrząsnął.... to niestety, tego akurat zarzucić mu nie mogę. 
Syna Szawła odebrałam ze stoickim spokojem, chwilami nawet trochę się nudząc. Mimo wszystko, jestem przyzwyczajona do pewnej dawki akcji - a tu typowych scen napędzających fabułę niema. To stosunkowo spokojny i szary obraz, który przez swoje kadrowanie trochę mnie irytował. Chciałam zobaczyć coś więcej, poznać poboczne wątki - ale niestety, twórcy filmu nie pozwolili mi na to. Jednak bądź co bądź, to tylko i wyłącznie moje zdanie i moja opinia - bo gdybym na film miała patrzeć zupełnie obiektywnie to nic nie mogłabym mu zarzucić. 

Zdecydowanie polecam któregoś dnia, gdy będziecie w odpowiednim nastroju na sprawdzenie tego dzieła, jeśli jeszcze tego nie zrobiliście. Uzbrójcie się jednak w pewną dozę cierpliwości i nie spodziewajcie się kolejnego, typowego filmu prosto z Ameryki. 


środa, 7 września 2016

Nie oceniaj książki po okładce!

źródło

Dzisiejszy post będzie raczej z tych luźniejszych, bardziej z moimi wrażeniami, niż konkretną opinią i nie sądzę, aby wiele do Waszych żyć wniósł. Ale cóż, coś zauważyłam - więc chętnie dowiem się, czy Wy również :D Może akurat zwrócę Waszą uwagę na coś, czego wcześniej nie dostrzegaliście. 

Nie jest tajemnicą, że na każdą książkę idzie inny nakład funduszy, jeśli chodzi o promocje, czy wydanie jej. To normalne, prawda? I to, że czasem lepsza książka wydana jest jakimś cudem za mniejsze pieniądze też zdarzyć się może. Ba, dość często tak bywa i w tym zupełnie nic dziwnego nie ma. Niemniej, czytając i przeglądając książki, zauważyłam pewną zależność między funduszami wydawnictwa, a jakością treści. Nie chodzi mi jednak o książki polskie - bo one nie są tak przesiane jak te zagraniczne i tu może być na prawdę różnie - a o tłumaczenia, które do nas przychodzą z przeróżnych państw.
Jeśli pozycja jest przetłumaczona, to prawdopodobnie w kraju rodzimym w miarę dobrze się sprzedała - gdyby była totalną klapą mało które wydawnictwo będzie chciało ją wydać (a przynajmniej - tak mi się wydaje). Ale... są bestsellery i pozycje, które po prostu zniknęły w miarę z półek, nie będące wielkimi hitami. Zarobią prawdopodobnie mniej, ale ludzie chcą czytać, dlatego i takie rzeczy na półki naszych księgarni trafiają. Czasami są to prawdziwe perełki, owszem. Zauważyłam jednak, że szczególnie w przypadku tej całej młodzieżówkowej sieczki okładka na prawdę ma znaczenie.

O co mi chodzi dokładnie? A no, przyjrzyjcie się tym okładom: 

Nie istotne, czy Wam się podobają, czy nie, obiektywnie są po prostu porządnie zrobione pod względem graficznym. Grafiki są eleganckie, porządnie wykonane, nie są po prostu zdjęciem. Napisy - może i proste, ale przyjemne dla oka. To książki, które miały się sprzedać po wydaniu. Miały zachęcić okładką. Wiadomo było, że zdobyły jakiś rozgłos, tak samo, jak wiadomo było, że się sprzedadzą, kwestią była tylko ilość egzemplarzy. A ta zależna jest od reklamy, na którą składa się także okładka.

A teraz, dla porównania, dwie inne okładki:
 

Furie mają ładne zdjęcie w tle, ale już cała otoczka jest po prostu kiepska: wygląda, jakby ktoś okładkę wykonał w Paincie. Okładka druga jest już lepsza (książka jednak więcej zarobiła), ale dalej trzyma się wśród tych tanich, trochę bezgustnych okładek. Losowy chłopak, aktor z filmu, byleby tylko zarobić, prawda? No i ten napis, prawie większy od niego.... 

Okej, by jeszcze fajniej Wam to pokazać, teraz dwie książki z okłądkami - pozornie - bardzo podobnymi:


Kolorystyka podobna, niby podobny motyw... a jednak, jest zupełnie inaczej. Cienie to po prostu zdjęcie, niezbyt ładne i średnio przerobione z losowymi słowami.  A Wybrana? Tajemnicza grafika, porządnie obrobiona, nawiązująca do treści książki. Na dodatek mamy graficzne dodatki, które ładnie wpasowują się w całość i dobrze dobrane czcionki oraz logo. Od razu widać, która książka była droższa, prawda?

Wkleiłam okładki pozycji, które po prostu sama przeczytałam i które potwierdzają moje wrażenia. Bo jakie one są? Już mówię.
Jak sporo z Was wie, średnio przepadam za młodzieżówkami i raczej ich unikam. Po prostu z nich trochę wyrosłam. Irytują mnie, zbyt często są głupkowate. Aleee.... to młodzieżówki nakręcają rynek wydawniczy, dlatego tak wiele ich do nas trafia i często są to książki o przeróżnej jakości. A ich jakość można często (nie zawsze, ale często!) rozpoznać właśnie po okładce. Oczywiście, to dotyczy się mniej, lub bardziej również innych gatunków, ale mi akurat rzuciło się to w oczy przy tego typu pozycjach.

O co mi dokładnie chodzi z tą jakością...? Bo przecież już nie raz wyżywałam się tu nawet na popularnych młodzieżówkach, prawda? A no... o klimat. O korektę. O jakość samego czytania. 

Gdy sięgamy po droższe książki, które ładnie wyglądają, do których ktoś przyłożył większą uwagę po pierwsze, prawdopodobnie więcej ludzi ją kupiło, więc jakiś poziom musi trzymać. Mówiąc jakiś poziom mam na myśli przede wszystkim lekki styl i dużo akcji/ckliwych scenek/czegoś kluczowego dla danego gatunku, co podoba się czytelnikom tego typu literatury. Zauważyłam, że te pozycje, często mimo totalnie głupiej fabuły mają swój klimat i da się przez nie przejść bez kompletnego załamania. Mogę się z nich pośmiać (bo fabuła, bo logika, bo bohaterowie), ale... często przy poprawnej korekcie i lekkiemu stylowi jest to po prostu całkiem przyjemne. Postacie jakieś charaktery mają, coś się w tych książkach dzieje, nawet, jeśli są przeciętne same w sobie. No i milej się te dobrze wydane książki trzyma.
Z tanimi sprawa ma się trochę inaczej. Często wewnątrz spotykamy masakrę: korekta leży, a bohaterowie to płaskie postacie wykonujące proste rzeczy i będące totalną kopią bohaterów z droższych książek. Ani się tego przyjemnie w rękach nie trzyma - bo papier nie raz gorszy, niż toaletowy - ani przyjemnie nie czyta. Bywają bardzo trudne w odbiorze. I choć zwykle ten lekki styl w nich jest to... nie jest TEN lekki styl. Nie ten z droższych książek. Zauważyliście też coś takiego? Wiecie, co mam na myśli?

Ocenianie książek po okładkach często się więc sprawdza. Nie, nie zawsze, wiem, że nie - ale ta zależność występuje stosunkowo często. Okładka sporo może nam powiedzieć o książce, jeśli umiejętnie czytamy znaki, które nam przesyła :D I mimo wszystko, polecam czasem pójść na żywioł i kupić coś, co po prostu ładnie wygląda, bo szansa, że się nie zawiedziecie jest mniejsza, niż w chwili, w której kupicie coś opakowanego w gorsze obrazki. A jeśli pozycja do gustu Wam nie przypadnie, to albo przynajmniej będzie wyglądać ładnie na Waszej półce, albo łatwiej będzie ją po prostu odsprzedać.
Takie to luźne... może trochę głupie, ale może akurat znaleźliście w tym tekście coś dla siebie :D

źródło

niedziela, 4 września 2016

Collen Hoover Book TAG

źródło
Dawno nie było tagu, no nie? W sumie, dobrze, bo one mimo wszystko zbyt wiele do bloga nie wnoszą. Ale skoro zostałam do powyższego tagu nominowana przez Pisane Myślami to czemu miałabym go nie zrobić?
Niemniej, muszę uprzedzić, że książek Hoover nie czytałam i nie mam ich w planach, a poniższy tag wydaje mi się być stworzony bardziej dla osób czytujących romanse i różnego rodzaju obyczajówki oraz young/new adult. A to nie jest coś, co czytuje, wkręcając się przy tym ;D Dlatego moje odpowiedzi... niekoniecznie są zupełnie typowe.


MAYBE SOMADAY

Gdybyś mogła stworzyć ścieżkę dźwiękową do wybranej powieści, jaką byś wybrała książkę i jakiej użyła piosenki?



Hmm.... gdybym układała ścieżkę dźwiękową i miałbym tylko na to fundusze to praktycznie na pewno zamówiłabym ją u jakiegoś twórcy, aby książka miała w sobie coś niepowtarzalnego :) W sumie, moje topowe książki mają już zwykle muzykę w jakimś sensie wybraną. Saga Wiedźmińska ma sporo muzyki z gry, która dobrze pasuje do serii, Pan Lodowego Ogrodu też ma nagraną jakąś piosenkę, podobnie jest z Kłamcą Ćwieka, albo Władcą Pierścieni. Do moich ulubionych serii nie muszę więc dobierać muzyki, bo ona już jest i w klimat raczej się wpasowuje. 




PUŁAPKA UCZUĆ

Wyzywam cię do napisania czterowersowe wiersza, opisującego twoją ulubioną książkę.


To ja mam ulubioną książkę? Jest tyle fajnych pozycji, że trudno mi wybrać jedną najbardziej ukochaną :P Ale zróbmy tak - spróbuje coś sklecić, a Wy mi powiecie, jaką książkę miałam na myśli, OK? Zobaczymy, czy ktoś zgadnie. Jak by co przypominam, że po prawej znajdziecie link do mojego konta na lubimyczytać.pl - możecie grzebać w książkach, które przeczytałam, może na coś wpadniecie ;D

Chciałaś wolności, nie kobierca
Odeszłaś morzem, czując to pragnienie
Wolność zniewoliła, miłość wyzwoliła
Łzom jednak, nie weselu dając poznanie



UGLY LOVE
Miłość nie zawsze jest ładna, Tate. Książka, która w tym samym czasie rozgrzewa i łamie twoje serce na kawałki. 

Nie czytam romansideł i szczerze mówiąc... trudno mi znaleźć książkę, która idealnie by do tego opisu pasowała, zwłaszcza, jeśli mam brać pod uwagę te przeczytane niedawno. Kiedyś świetnie udało się to Włóczędze Kathe Koi, a teraz....? Metro 2033 było dla mnie totalnym zaskoczeniem i miałam mieszane uczucia co do niej (książka genialna, ale klimat postapokaliptyczny po prostu jest przygnębiający), ale czy ona pasuje do tego opisu...? Może Pieśń Lodu i Ognia? Ale tu znów, nie ten klimat, poza tym całą fabułę znałam, nim się za nią zabrałam, także jakoś bardzo jej nie przeżyłam.


LOSING HOPE
Książka, którą chciałabyś przeczytań napisaną z punktu widzenia innego bohatera.

Raczej takiej nie ma. Zwykle czytam powieści napisane w trzeciej osobie, a jeśli są w pierwszej - to albo dobrze poprowadzone pierwszoosobowe historie, albo czytadła, po które w życiu więcej nie chce sięgać. Jak pisałam wcześniej, nie czytuje romansideł, a to chyba zwykle przy nich chce się poznać punkt widzenia drugiej osoby. 


CONFESS
Czas, by ocenić książkę po tytule - czas, by wyznać. Wskaż powieść, co do której nikt nie przypuszczał, że skradnie Twoje serce - a jednak tak się stało!

Zwykle poprawnie oceniam książki, po które sięgam, nim je przeczytam i niełatwo mnie zaskoczyć. Ale bądź, co bądź, muszę przyznać, że czytanie Złodzieja Pioruna było dla mnie czymś zdecydowanie pozytywnym. Może się w tej książce nie zakochałam, ale nie spodziewałam się, że będzie z nią aż tak dobrze.


WARREN [MYBE SOMEDAY]
Większość głównych bohaterów ma najlepszego przyjaciela, który może być albo niesamowicie czarujący, albo... niesamowicie irytujący. Kto jest twoim ulubionym bohaterem/bohaterką drugoplanową? Kogo lubisz najmniej?

Wiecie, że Jaskier to mój mąż...? Jeśli nie, zapraszam do tego tagu :) W każdym razie sporo książek, które czytam ma dość rozbudowane i poprawnie zbudowane zaplecze i często drugoplanowi bohaterowie są lepsi od tych głównych. To oni często dodaj klimatu powieści. Mamy więc Jaskra, Jardana [koń Vuko z Pana Lodowego Ogrodu], uwielbianą przeze mnie Essi, Margaery Tryller z Pieśni Lodu i Ognia, sporo drugoplanowych aniołów z Zastępów Angielskich.....Raczej jeśli sięgam po dobre książki to całokształt przypada mi do gustu i za drugoplanowymi bohaterami po prostu przepadam, albo nie mam nic do nich. Niemniej, chyba ostatnio szczególnie irytowała mnie żona Thora z książki Hohlebeina o tym samym tytule. Ale to też nie była żadna wyjątkowa i świetna pozycja....

MILES [UGLY LOVE]
Bardzo często czytamy o bohaterach, którym mroczna, traumatyczna przeszłość nie pozwala pójść na przód. Czyją przeszłość chciałabyś wymazać, żeby uczynić postać szczęśliwą?


Będę wredna.
Żadnej przeszłości zmieniać nie chce, bo w końcu to ona zwykle kształtuje bohaterów i sprawia, że książka jakkolwiek działa. A o to chyba w książkach chodzi, prawda?


czwartek, 1 września 2016

Kopciuszek (2015): Nic zaskakującego


Kopciuszek była szczęśliwą, ukochaną córeczką swoich rodziców. Do czasu.... Jej matka umiera, a ojciec wkrótce ponownie wychodzi za mąż. Macocha dziewczyny prędko zaczyna traktować ją jak służącą, podobnie jak jej dwie głupie córki. Kopciuszek prawie godzi się z własnym losem, gdy niespodziewanie dowiaduje się o balu organizowanym dla księcia, na który mogą przyjść wszystkie panny z królestwa. Odtąd udział w nim staje się jej największym marzeniem...

Kopciuszek (2015)
Cinderella
famillijny, fantasy, romans
reż. Kenneth Branagh
Czy musiałam w ogóle streszczać ten fragment? Nie, wydaje mi się, że nie. Każdy, a przynajmniej większość z nas zna fabułę Kopciuszka - czy to przez czytanie baśni, czy przez oglądanie filmowych adaptacji, w tym tej głównej i najpopularniejszej - Disney'owszkiej, z 1950 roku. 
Gdy w dzieciństwie moja siostra uwielbiała postać Kopciuszka, mnie ona nieco irytowała i zdecydowanie wolałam inne bohaterki (na przykład Bellę z Pięknej i Bestii). Nigdy nie była to moja ulubiona królewna, dlatego wcale nie paliło mi się do oglądania tego obrazu.  Jak jednak Disney'owi wyszła kolejna filmowa adaptacja kultowej bajki?
Poprawnie. Po prostu... poprawnie. 
W Kopciuszku nie znalazłam niczego nowego. Niczego, co by mnie zaskoczyło, albo oczarowało. To po prostu poprawnie wykonany, bardzo kolorowy film, który na pewno w całości kupią dzieci, ale czy dorośli? Jeśli nie uwielbiają Disney'a - nie wydaje mi się. 
Nie mogę narzekać na to, że coś nie klei się w fabule, że coś jest nie tak z postaciami - co mogę nazwać sukcesem tejże wytwórni. Do tej pory wszystkie adaptacje tego typu, które dane było mi oglądać na czymś się wykładały (mimo, że te historie są bardzo proste), a tu? Wszystko gra. Jest OK. Nie byłabym jednak sobą, gdybym się czegoś nie czepiała, prawda....?
Jedną z rzeczy, której nie potrafię w tego typu filmach przeboleć jest... CGI. Tak, ja rozumiem, że ten film to baśń, że ma być bardzo kolorowy i wiem, że bez efektów nie stworzymy gadających myszy. Wiem, ale... nie wyobrażacie sobie, jak bardzo rażą mnie tego typu efekty. Nawet w kulminacyjnym momencie, w którym bohaterka dostała karetę, suknie, konie - nie potrafiłam się tym cieszyć. Bo zamiast czegoś magicznego widziałam podróbkę przemian czarodziejek z takich animacji jak W.i.t.c.h., albo Winx... Na całe szczęście, nie ma tego aż tak dużo, a na dodatek wiem, że wielu osobom CGI wcale nie przeszkadza. Ba, nawet przeciwnie!
Drugą sprawą są stroje, do którym mam dwie uwagi. Pierwsza - najpiękniejsza suknia w bajce była, moim zdaniem, najbrzydszą. I cóż, to znów zupełnie moje zdanie i na odbiór filmu innych może nie wpłynąć. Ale drugi problem jest zdecydowanie poważniejszy. Niech mi ktoś łaskawie wyjaśni, jak można łączyć w jednym kadrze suknie i osobę noszącą coś w panterkę? Twórcy nie obrali jednej epoki, jeśli chodzi o stroje i skakali sobie, wybierając takie ubrania, jakie im się podobało. Dzieciom w odbiorze to nie przeszkodzi, ale mi - już tak.
No i na koniec, parę słów o Lily James jako Kopciuszku. Aktorka jest śliczna, tego odmówić jej nie mogę, niemniej nijak pasuje mi do wizerunku tej postaci. Na dodatek uważam, że kilka scen w filmie jej po prostu nie wyszło. O jakie mi chodzi? Nie o te trudniejsze, nie o te z dialogami... a o te z tańcem i wielkimi wejściami. Bezustannie miałam wrażenie, że James jest spięta, a w samym tańcu jakby brakowało jej umiejętności. Wydawało mi się, że bardzo skupia się na krokach, a nie na byciu Kopciuszkiem. Ach, i nie wiem, czy tylko ja, ale jakoś... nie byłam w stanie uwierzyć w dziewczynę jadącą na koniu zupełnie bez żadnej uprzęży.... 
W tym filmie na prawdę nie ma ani nic genialnego, ani nic strasznego. Można go obejrzeć - nie trzeba. To ten rodzaj filmu, który można spokojnie puścić dziecku, aby obejrzeć go razem z nim, bo obydwie strony mogą z niego jakąś radość wynieść, ale w samotności oglądać go raczej nie polecam. No, chyba, że są wśród Was jacyś olbrzymi fani Disney'a - to wtedy.... cóż, prawdopodobnie już jesteście po seansie, a jeśli nie, to znając życie macie go w planach tak, czy tak :D



Nomida zaczarowane-szablony