niedziela, 31 grudnia 2017

Stranger Things. Sezon 2: Jest dobrze!

Minął niemal rok odkąd w Hawkins doszło do zaginięcia Willa (Noah Schnapp). Życie mieszkańców miasteczka pozornie wróciło do normy. Im jednak bliżej jest do Halloween, tym bardziej niespokojnie robi się w okolicy. Prędko okazuje się, że Will nigdy do końca nie opuścił Drugiej Strony.

„Stranger Things” to serial, który okazał się niezwykłym hitem. Nie dziwię się temu: sama naprawdę lubię go za lekkość i rodzinny ton, połączony z mroczną zagadką. Sezon drugi lubię nie mniej, niż pierwszy, chociaż należy przyznać, że kontynuacja zdecydowanie różni się od niego pod względem swojego tonu.
„Stranger Things”, sezon 2
serial familijny, horror, science-fiction
Dlaczego? Pierwszy sezon to przede wszystkim horror. Mamy zwykłe, małe miasteczko, zaginionego chłopca i zło, które stopniowo przebija się do naszego świata. Nie wiemy co to, nie wiemy po co to, jak i dlaczego. W drugim sezonie mamy to mniej więcej wyjaśnione, dlatego serial traci na tajemniczości. Idzie za to bardziej w stronę akcji, rozwija też nieco bardziej wątki romantyczne. Nie jest to jednak jego wada: osobiście nie wyobrażam sobie, by twórcy mogli zachować ton z poprzedniego sezonu, nie tracąc na samej historii. Największy atut tej historii jednak został niezmieniony. Dalej główną rolę odgrywa paczka przyjaciół, którzy są gotowi oddać za siebie życie. Wprawdzie ich relacje nie są już nam tak mocno wyjaśniane, ale w końcu już wiemy, jakie zależności między nimi panują. Relacje Willa, Mike’a (Finn Wolfhard), Lucasa (Caleb McLaughlin) i Dustina (Gaten Matarazzo) dalej chwytają za serce, podobnie jak ich związek z Jedenastką (Millie Bobby Brown). Pojawia się tu nam jednak nowa bohaterka, Max (Sadie Sink), której relacja z resztą moim zdaniem nie wybrzmiewa już aż tak dobrze, ale ta ruda nastolatka jest pretekstem do kilku sympatycznych scen.
Poza naszą paczką dzieciaków mamy jednak jeszcze dwie inne grupy bohaterów, tak samo jak w części poprzedniej. Nie możemy przecież zapomnieć o starszym rodzeństwie Willa i Mike’a, Nancy  (Natalia Dyer) i Johnatanie (Charlie Heathon). Ich relacja w tym sezonie jest w bardzo przyjemny sposób budowana, mają też swój własny wątek, nie związany aż tak bardzo z głównym nurtem fabuły. Za to do głównej akcji wplata się chłopak Nancy, Steve (Joe Keery), który doskonale sprawdza się jako opiekun naszej paczki dzieciaków.
Oczywiście, fabułę najbardziej do przodu popychają dorośli, z mamą Willa, Joyce (Winona Ryder) w roli głównej. W porównaniu do części poprzedniej, to w niej zaszło najwięcej zmian: nie jest już wiecznie na skraju załamania nerwowego. Jest spokojniejsza i skupiona na pomocy swojemu synkowi.
Jak wspominałam przed chwilą, mimo tak dużej ilość młodych bohaterów, to dorośli podejmują te najbardziej istotne decyzje. Fabuła ma przede wszystkim dwa główne wątki. Ten „większy” z nich dotyczy właśnie dorosłych, „mniejszy” zaś to działania młodszej grupy, która wspiera i pomaga tej pierwszej. Uważam, że to jeden z lepszych zabiegów w tej serii, bo dzięki temu całość naprawdę zyskuje na realizmie. W końcu to nie dzieci ratują świat, a dorośli przy wsparciu dzieci.
Niestety, moim zdaniem najgorzej wypada wątek Jedenastki. Wprawdzie jej relacja z paczką jest cały czas cudownym wątkiem, ale autorzy postanowili pokazać, jak nasza bohaterka poszukuje siebie, co doprowadza do kilku przygód nie związanych w ogóle z główną linią fabularną. Miałam wrażenie, że ktoś wcisnął to trochę na siłę... bo w końcu musimy się na jakiś czas pozbyć najsilniejszej postaci z głównego wątku, bo inaczej zaraz uratowałaby wszystkich i byłoby po kłopocie, prawda? Gdyby tylko ten zabieg został zrobiony nieco subtelniej!

Chociaż „Stranger Things” nie jest najbardziej ambitną produkcją, to po prostu ogląda się ją z niezwykłą przyjemnością. Jeśli tylko nie wymagacie od filmowej twórczości zupełnej powagi to jak najbardziej polecam zapoznać się z obydwoma sezonami serialu, a jeśli macie za sobą tylko pierwszy, nie obawiajcie się kolejnego. Choć różni się od poprzednika, naprawdę nie jest od niego gorszy.

piątek, 29 grudnia 2017

Posłuchajmy morskich opowieści

O muzyce nie piszę zbyt często, bo tez nieczęsto wpadam na coś nowego: raczej trzymam się tego, co jest mi znane. Ale czasami mam „fazy” na jakiś konkretny nurt, czy gatunek. I tak stało się całkiem niedawno: wzięło mnie na szanty. Nasze, polskie i klimatyczne. Tak więc łapcie w dłoń szable, sieci, czy gadającą, piracką papugę – dziś wypływamy w rejs!

Banana Boat – Arktyka

Niewielu z nas raczej wybierze się do Arktyki: i drogie to, i niekoniecznie nam do szczęścia potrzebne. Ale to nie znaczy, ze nie możemy jej na swój sposób uwielbiać, prawda? Oto piosenka o miłości żeglarza do Arktyki, który widzi ja po raz pierwszy i kocha ją tak bardzo, że pragnie się jej oświadczyć.

Banana Boat – A morze tak, a morze nie

Ten utwór, wykonywany przez ten sam zespól, co „Arktyka”, cudownie bawi się naszym językiem, jednocześnie będąc bardzo prawdziwym. Wprawdzie dziś podróże drogą morska nie są już aż tak niebezpieczne, ale wielka woda i dzisiaj potrafi być zupełnie nieprzewidywalna. Dlatego wzniesienie jej do rangi swoistego bóstwa jest jak najbardziej na miejscu.


La Valette – Perły i łotry

Słuchając tej piosenki mam po prostu ochotę pomachać trochę szabelką: to opowieść o radości czerpanej z bitwy i walki, w bardzo przygodowym klimacie. Nie powiedziałabym, by ma w sobie jakąkolwiek głębie, ale...  aż się chce przy niej znów obejrzeć pierwszą cześć „Piratów z Karaibów”!

Cztery Refy – Pijmy za chłopców

Praca rybaka nie należy do najprzyjemniejszych i najłatwiejszych. „Pijmy za chłopców” to swoisty hołd, czy podziękowanie za to, co robią. Według mnie ta piosenka jest naprawdę klimatyczna i zatrzymuje na dłużej przy sobie.


Sergar – Drakkary

Nie jest to może tak typowe szanty, jak poprzednie piosenki, ale osobiście po prostu uwielbiam ten utwór. Oto modlitwa wikingów, którzy wypływają, by walczyć i łupić, dlatego zwracają się do Odyna. Biorąc pod uwagę, jak popularna jest dziś mitologia nordycka, wierze, ze wielu z Was przypadnie do gustu.


Róża Wiatrów – Czarna rafa

„Czarna rafa” to typowa morska opowieść: to konkretna historia, opowiadająca o załodze, która wpłynęła w niebezpieczną rafę i próbuje sie z niej wydostać, choć wie, ze to praktycznie niemożliwe. Chyba za takie historie najbardziej lubię szanty: to jak książka, film, czy musical, zaklęty w jednym utworze :)

środa, 27 grudnia 2017

Hyperion: W podróży do Dzierzby

 
Zbliża się międzygalaktyczna wojna, która prawdopodobnie doprowadzi do upadku ludzkości. Siedmiu pielgrzymów wyrusza więc na planetę Hyperion, aby prosić tajemnicze, żywe bóstwo o pomoc. Wędrując, opowiadają sobie swoje historie, wiedząc, że tylko jedno z nich przeżyje i być może będzie w stanie uratować swój gatunek.

Są autorzy, których uwielbiam i kocham całym serduszkiem i do których podchodzę bardzo emocjonalnie. Są też tacy, których emocji budzą zdecydowanie mniej, ale za to sprawiają, że mam do nich po prostu olbrzymi szacunek. Taką osobą jest Dan Simmons. Zarówno jego „Wydrążony człowiek / Muza ognia”, jak i „Hyperion”, o którym będzie mowa dzisiaj to książki, które sobie cenię, choć emocje, jakie we mnie wzbudziły są dość mocno przytłumione.
Sama nie wiem, czego spodziewałam się, sięgając po tę książkę. Na pewno poczułam się nieco zaskoczona jej konstrukcją. „Hyperion” to przede wszystkim opowieści, które przedstawiają nam bohaterowie. Wędrują i mówią o sobie, o tym, co przeżyli. Samej wędrówki przez planetę jest w tej powieści zdecydowanie mniej i o tym należy pamiętać, biorąc się za nią.

Tytuł: Hyperion
Tytuł serii: Hyperion
Numer tomu: 1
Autor: Dan Simmons
Tłumaczenie: Wojciech Szypula
Liczba stron: 624
Gatunek: science-fiction
Wydanie: Wydawnictwo Mag, Warszawa 2015
Jak w przypadku opowiadań, tak i tutaj historie były dla mnie mniej, lub bardziej ciekawe. Każda ma nieco inny temat i nieco inny klimat, co sprawia, że po prostu nie da się sprawić, bym wszystkie oceniła na równi. Opowieść Żołnierza i Konsula to te, które okazały się dla mnie najsłabsze, ale nie dlatego, że same w sobie są złe; po prostu ich tematyka nie była „moja”. Za to opowieści Poety, Uczonego i Detektywa wspominam bardzo, bardzo dobrze. Pierwsza opowiada o poszukiwaniu swojej muzy, druga – o rodzinie i tragedii, jaka ją spotkała. Trzecia zaś pyta się nas o to, kiedy człowiek jest człowiekiem? Muszę wspomnieć też o historii Kapłana, która mi osobiście kojarzyła się bardzo z niektórymi opowieściami Le Guin ze zbiorku „Sześć światów Hain”: tak jak i tam, bohater znajduje się wśród obcego ludu i nie do końca go pojmuje.
Wszystkie opowieści krążą wobec Hyperiona oraz przebywającego na nim Dzierzby. Dan Simmons nawiązuje też – zarówno przez tytuł, jak i treść – do wiersza Johna Keatsa i jego życia. To niezwykłe, jak zgrabnie do całej historii została wpleciona ta postać i jak dużą rolę odgrywa w całości. Naprawdę poczułam się tym bardzo pozytywnie zaskoczona, aczkolwiek nie chce zdradzać większej ilości szczegółów.
Możliwość doskonałego poznania bohaterów, ich życia, celów i motywacji sprawia, że możemy wybrać własnych faworytów. Każda postać ma swój charakter, mimo że jest ich tu niemało (biorąc pod uwagę, że wszystkie są traktowane na równi). Przy okazji „Hyperion” to powieść z drugim dnem: chociaż czyta się ją stosunkowo lekko to jednak autor zastanawia się cały czas nad filozoficznymi tematami. Robi to na szczęście na tyle delikatnie, że zarówno osoba, która chce pomyśleć, jak i ta, która chce po prostu poczytać, znajdzie w tej historii coś dla siebie.
Choć to science-fiction to nie ma się czego bać. Jak zawsze, do świata fantastycznego trzeba przywyknąć, ale nie znajdziecie tu rozbudowanych opisów technologii. Jakby nie patrzeć, książka idzie nieco w stronę fantasy, chociaż daleko jej do baśniowej i niepoważnej historyjki.
Zakończenie „Hyperiona” nieco zbiło mnie z tropu. Miałam wrażenie, że skończyłam czytanie połowy powieści, a nie: całości. Ale to oznacza tylko, że po prostu muszę szybko sięgnąć po kontynuacje.
Styl powieści dopasowany jest w sporej mierze do opowiadającej osoby, co najbardziej było widoczne przy poecie, z jasnego chyba względu. Niemniej, Simmons pisze klarownie i jasno; nie przesadza z poetyckimi opisami, nie próbuje nadmiernie bawić się stylem i językiem. Przez to nie jest to bardzo ciężka w odbiorze literatura, choć – oczywiście –  tak lekka jak popularne teraz powieści młodzieżowe także nie jest.
To bardzo dobry kawałek literatury, który warto poznać. Dan Simmons to człowiek, którego darzę wielkim szacunkiem i po prostu życzyłabym sobie, by jak najwięcej osób się z nim zapoznało. „Hyperion” to naprawdę świetna powieść, która mimo nietypowej konstrukcji ma szansę spodobać się nie tylko fanom science-fiction.

* * *
Zatem mój słownik ograniczył się do 9 słów. Dla porządku przytoczę go tu w całości: kurwa, gówno, szczoch, pizda, pierdolić, matkojebca, dupa, kupa i psipsi. Nawet pobieżna analiza pozwala tu stwierdzić pewną nadmiarowość. [...] Bogactwo ekspresji literackiej pozwalało mi na trzy sposoby wyrazić ideę wydalania, na dwa - odnieść się do ludzkiej anatomii, również na dwa opisać (lub zaproponować) stosunek płciowy, a także zasugerować taką jego odmianę, która dla mnie samego stała się niedostępna z powodu śmierci mojej matki. Czego chcieć więcej? [...] Szybko się przekonałem, że w kontaktach z najbliższymi przyjaciółmi - do których zaliczali się Stary Szlamiarz, nasz brygadzista; Unk, oprych, któremu płaciłem za ochronę; oraz Kiti, zawszona robotnicza kurewka, którą bzykałem, kiedy mogłem sobie na to pozwolić - mój słownik jest w zupełności wystarczający. 
– Kurwa-szczoch - pomrukiwałem, gestykulując przy tym. – Pizda dupa psipsi kupa.
– Ach tak... – Stary Szlamiarz szczerzył w uśmiechu jedyny ząb. – Idziesz do FirmoSklepu po ciągutki z alg, hmm?
– Matkojebca – odpowiadałem z uśmiechem.

Fragment „Hyperiona” Dana Simmonsa

poniedziałek, 25 grudnia 2017

Wyzwolenie: Wszystko zmierza ku końcowi


Mechaniczni zaczynają odzyskiwać wolność i na świecie rozpętuje się chaos. Gdy armia klakierów niespodziewanie atakuje Hagę, Anastazja Bell nie wie, jak ma ratować swój kraj. Wbrew pozorom Daniel i Berenice też nie są jednak w najlepszej sytuacji...

Tom trzeci „Wojen Alchemicznych” zbiera raczej pozytywne recenzje, ale większość z nich zgadza się z tym, że jest to historia dobra, lecz gorsza od tomu drugiego. W moim odczuciu jednak stoi na takim samym, lub zbliżonym poziomie. Jedynie autor tak zaplanował swoją historię, że „Wyzwolenie” kończy wszystkie napoczęte wątki, a co za tym idzie, nie ma już w nim elementów większego zaskoczenia.
Tytuł: Wyzwolenie
Tytuł serii: Wojny Alchemiczne
Numer tomu: 3
Autor: Ian Tregillis
Tłumaczenie: Bartosz Czartoryski
Liczba stron: 432
Gatunek: historyczne fantasy, steampunk
Wydanie: SQN, Kraków 2017
Tak jak i poprzednio, tak i tym razem obserwujemy historię trójki bohaterów, ale – też jak w częściach poprzednich – jedna z perspektyw ulega zmianie. Tym razem tym „zmiennym” bohaterem okazała się Anastazja Bell, czyli przywódczyni Nadleśnictwa. I po wejściu do jej głowy miałam wrażenie, że jest niemal bliźniaczo podobnym charakterem do Berenice, jedynie może nieco bardziej eleganckim. Niemniej, nie mam tego powieści za złe: obydwie panie dzierżyły pewną władzę i najwyraźniej w świecie Tregillisa takie cechy charakteru jak spryt, czy niewyparzony język są potrzebne, by ją w swoich rękach utrzymać.
Najmniej do powiedzenia zdecydowanie ma nasz mechaniczny: jego rola w „Wyzwolonym” ogranicza się do obserwacji i ewentualnego działania, gdy już Anastazja i Berenice przygotują mu pole do manewru. Znów jednak nie odczuwam tego, jako wadę: tak po prostu jest.
Autor dalej trzyma się konwencji przyjętej w tomie drugim: zrezygnował z rozważań filozoficznych na rzecz wręcz wszechobecnej akcji. Z tym, że właśnie to ostatecznie sprawia, że mam z całą trylogią drobny problem. Sięgając po tom pierwszy spodziewałam się historii, która będzie „czymś więcej”, niż tylko przygodową powieścią fantasy, a ostatecznie wyspo z tego właśnie to. Owszem, osadzonego w całkiem ciekawym świecie, z miłymi bohaterami, ale jednak nie wnoszącym do literatury zbyt wiele.
Poza tym, jak wspominałam, zaskoczeń tu właściwie nie ma. Chcąc zakończyć „Wojny Alchemiczne” na trzech tomach, w „Wyzwoleniu” Tregillis zabrał się za zamykanie wątków. Moim zdaniem – nieco zbyt szybko. Jeszcze jeden tom mogły rozwinąć świat i intrygę, być może wprowadzić do tego nieco post-apokaliptycznego klimatu...  A tu proszę: dopiero coś istotnego naprawdę zaczyna się dziać, a my już kończymy naszą przygodę.
Sam styl Tregillisa jest.. po prostu przyjemny. Jak zawsze, nie jest zbyt naiwny i lekki, ale jednocześnie dobrze czyta się jego tekst. Takie książki mogę bez problemu czytać właściwie w każdym momencie, niezależnie od tego, czy mam dużo na głowie i nie umiem się skupić, czy jednak nie mam ochoty na bardzo głupiutkie rzeczy. Pod tym względem Tregillis wydaje mi się autorem, który nieźle zrównoważył ten „rozrywkowy klimat” z nieco poważniejszą fantastyką.
„Wojny alchemiczne” to ciekawa trylogia, usytuowana w fajnie wykreowanym świecie, który dostarcza rozrywki, zaś „Wyzwolenie” to dobre zakończenie całości. Wprawdzie nie jest to dla mnie przełomowa historia, ale sympatyczna – na pewno.

* * *

Malcolm zamrugał. Poruszył bezdźwięcznie ustami jak złota rybka wypuszczająca bąbelki powietrza. Sprint przez ogrody sprawił, że policzki nabiegły mu czerwienią i ten powoli blednący już róż kontrastował z resztą białej jak kreda twarzy. Miał rozszerzone źrenice.





Tuiner... – Nareszcie odzyskał głos. – To jest koniec świata.
Harmider dochodzący z pirsu Scheveningen znowu przybrał na sile.
Anastazja zdała sobie sprawę, że nie były to odgłosy radości, ale krzyki przerażenia.

Fragment „Wyzwolenia” Iana Tregillisa

sobota, 23 grudnia 2017

Król Bezmiarów: Po śmierci Demona Walki


Po śmierci legendarnego pirata, K. D. Rapisa, Demona Walki, jego trzy córki zaczynają rywalizować między sobą, szukając jego skarbu i próbując zdobyć wpływy w niewielkiej, położonej na wyspach, prowincji. Raladan, najlepszy pilot na całych Bezmiarach, próbuje zaś wypełnić wolę swojego kapitana i otoczyć ochroną jedną z nich. Nie będzie to łatwe: młode kobiety nie są bowiem zwykłymi ludźmi.

Tytuł: Król Bezmiarów
Tytuł serii: Księga Całości
Tom: 2
Autor: Feliks W. Kres
Liczba stron: 480
Gatunek: high fantasy, pirackie fantasy
Wydanie: Wydawnictwo Mag, Warszawa 2000
Mam problem. Naprawdę! Bardzo długo nie potrafiłam się wgryźć w „Króla bezmiarów”. Tak jak w przypadku „Północnej granicy” nie do końca pasował mi dość surowy styl Kresa, choć tematyka była dla mnie niewątpliwie ciekawsza. Dopiero na ostatnich stronach udało mi się naprawdę wciągnąć w historie. Jednocześnie jednak mam świadomość, że cała powieść jest bardzo dobra: po prostu nie do końca przemawia do mnie styl autora.
Choć „Król Bezmiarów’ to tom drugi bez problemu można go czytać, nie znając pierwszego: to zupełnie inna historia, jedynie osadzona w tym samym świecie, co „Północna granica”. Historia, którą opowiada to pozornie dość typowa, piracka opowieść. Na tle innych wyróżnia ją jednak świat, w którym została umieszczona: świat Szereru, który jest prawdopodobnie z lepiej wymyślonych, polskich uniwersów fantasy. Nie pałam wprawdzie do niego wielką miłością, ale to muszę przyznać: pomysł autora na kreacje świata naprawdę jest bardzo, bardzo dobry. Dzięki temu pozornie „pusta” historia naprawdę żyje, a pirackie legendy zdają się zamieniać w prawdę. Tylko w taką...fantastyczną.
Większą część historii obserwujemy oczami Raladana, pilota i pirata, który nie zna niczego, poza życiem na morzu. To człowiek, który ma w sobie sporo ciepła: jest wierny swoim kapitanom, nawet po ich śmierci i potrafi naprawdę pokochać. Poza nim mamy tak naprawdę chyba pięciu bardziej istotnych bohaterów, z których trójka to córki Demona Walki, pirata, który już za życia był legendą.
Chciałabym móc powiedzieć, że przeczytałam książkę niezwykle uważnie... ale przyznaje bez bicia: nie, nie zrobiłam tego. Kres posługuje się bardzo surowym językiem, który mnie po prostu potrafił męczyć i irytować. Miałam często wrażenie, że kartki „lecą” bardzo powoli; dopiero na ostatnich stronach poczułam sympatię do tego świata i opowieści. To jednak moje, indywidualne odczucia: doskonale wiem, że wiele osób kocha Kresa i wielu jeszcze pokocha jego twórczość, także nie zrażajcie się moją opinią. 
Zwłaszcza, że pod względem fabularnym ta książka jest naprawdę dobra! Piracka intryga, pozornie dość prosta, zasługuje na ogromne uznanie. Z jednej strony czerpie ze znanych nam pomysłów: mamy skarb, mamy spory rodzinne, powstania piratów, bitwy morskie i przygodę. Z drugiej strony wszystko układa się w zgrabną całość, pełną tajemnic, której rozwiązanie chce się poznać. A mówię to jako osoba, którą styl autora potrafi nieźle znudzić.
„Król bezmiarów” to dobra, ba! Nawet bardzo dobra powieść, która po prostu do mnie nie do końca trafiła. Niemniej, jeśli lubicie morskie opowieści; jeśli lubicie piratów i ciekawe, rozbudowane światy fantasy to myślę, że warto sięgnąć po tę powieść, nawet, jeśli miałaby być Waszym pierwszym spotkaniem z „Księgą całości” Kresa.

* * *

– A któż ci powiedział – rzekł widzący chaos jego myśli garbus. – że miłość musi być dobra? Na Szerń, żeglarzu, w imię tego uczucia popełniono na świecie więcej zbrodni niż w imię czegokolwiek innego, wyjąwszy może władzę! To najbardziej podstępne, okrutne i zaborcze uczucie, jakie dotknąć może człowieka, wyzwala bowiem inne: zawiść, zazdrość i gniew. Wszystko, co w nim dobre, dotyczy jednej tylko osoby. Pomyśl zatem, synu, nim nazwiesz znów dobrym owo coś, nie będące niczym innym jak kaleką, wynaturzoną, przepoczwarzoną przyjaźnią, która zaiste jest wzniosła i piękna. Mówię ci z całą mocą, że bez miłości świat byłby szczęśliwszy, pod warunkiem, że pozostałaby na nim przyjaźń.

Fragment „Króla bezmierów” Feliksa W. Kresa

czwartek, 21 grudnia 2017

Atypowy. Sezon 1: Autystyk szuka dziewczyny!

Podczas wizyty u terapeutki (Amy Okuda), Sam (Keir Glichrist) odkrywa, że chciałby mieć dziewczynę. Niestety, jako osoba z autyzmem nie potrafi odnaleźć się w podstawowych relacjach z ludźmi, a co dopiero, jeśli chodzi o stworzenie tak bliskiej relacji? Z pomocą przychodzi mu ojciec (Michael Rapaport) i przyjaciel (Nik Dodani), którzy robią wszystko, by chłopak spełnił swoje małe marzenie.



„Atypowy” to serial Netlfixa, wydany w tym roku. Jako komedia obyczajowa nie jest czymś, co zainteresowałoby mnie od razu, ale przez kilka pozytywnych opinii na jego temat postawiłam dać mu szansę. Okazało się, że dość krótki, bo mający zaledwie osiem odcinków, pierwszy sezon jest naprawdę niezłą historią, w której jest o wiele mniej komedii, niż początkowo mogłoby się wydawać.
„Atypowy”, sezon 1
(Atipical)
serial obyczajowo-komediowy
No właśnie: humor, który możemy znaleźć w „Atypowym” jest bardzo ciepły i nieprzesadzony. Sprawia, że się uśmiechamy, ale jednocześnie nie uderza w sposób negatywny w osoby cierpiące na autyzm, zachowując umiar i takt, co przy takim temacie uważam za bardzo istotne.
Przez osiem odcinków obserwujemy życie czteroosobowej rodziny. Naszym głównym bohaterem jest właśnie autystyczny Sam. Osiemnastolatek chodzi do szkoły i pracuje, jednak nie potrafi czytać ludzkich emocji, nie rozumie żartów, a jasne światła i hałas sprawiają, że czasem dostaje napadów paniki. Przy tym jednak jest bardzo szczerym i uroczym człowiekiem, który każdy swój krok planuje i zawsze przestrzega zasad. Uwielbia Antarktykę, o której często mówi i porównuje ludzi do zwierząt, które na niej żyją.
Jego rodzice, Doug i Elsa (Jennifer Jason Leight) próbują poradzić sobie z synem. Matka chłopaka jest jego tarczą i kloszem. Doskonale wie, czego może się po nim spodziewać i jak temu zapobiec. Przez to nie ma chwili dla siebie. Doug zaś trochę się od tego odcina: chce pomóc synowi, ale nie wie jak, nie potrafi zbudować z nim relacji. Kocha go, ale po prostu ta sytuacja sprawia mu ogromny ból. W tym wszystkim rodzice zapominają o swojej młodszej córce, Casey (Brigette Lundy-Paine), która jest zarówno dobrym sportowcem, jak i wsparciem dla Sama. Chroni go tak, jak powinna to robić starsza, a nie młodsza siostra.
To chyba właśnie Casey najbardziej przypadła mi do gustu, jeśli chodzi o postacie. Jest bardzo ciepła. Stara się i robi wszystko, by dopiąć swego, jednocześnie troszcząc się o brata. Boli ją, że rodzina nie zwraca na niej uwagi, ale... właściwie już do tego przywykła. Często zaciska zęby i idzie dalej. Ma charakter, a na dodatek aktorka, którą ją gra wypada po prostu uroczo. Naprawdę lubię tę szesnastolatkę.
Serial opiera się na relacjach naszych postaci oraz próbie znalezienia przez Sama dziewczyny, co jest dla niego naprawdę ogromnym wyzwaniem. Doprowadza to do wielu małych i dużych katastrof, spowodowanych jego poszukiwaniami zarówno pośrednio, jak i bezpośrednio. Większość jego problemów wygrana jest jednak w naprawdę pozytywnym tonie. Wygląda to trochę tak, jakby reżyser obserwował chłopaka, po przyjacielsku się z niego podśmiewywał, ale jednocześnie klepał go po plecach, mówiąc, że da radę. Naprawdę spodobał mi się taki ton, zwłaszcza, że nieczęsto poznaje obyczajowe historie, a to była bardzo miła odmiana.
„Atypowy” porusza niekoniecznie łatwy temat w bardzo przyjemny sposób, sprawiając, że dowiadujemy się nieco o świecie osób z autyzmem i zwracamy na nie większą uwagę. Nie jest może niezwykle głęboki pod tym względem, ale pod komedią serialu kryje się dość gruba, dramatyczna warstwa, która naprawdę porusza, zwłaszcza, że Samowi i jego rodzinie po prostu nie da się nie kibicować.
Nie jest to może serial nadzwyczaj oryginalny: bazuje na znanych nam schematach. Ale właśnie dzięki temu ogląda się go bardzo lekko, jednocześnie mogąc skupić pełną uwagę na problemach dotyczących autyzmu głównego bohatera.

Jeśli macie trochę wolnego czasu serdecznie polecam zapoznać się z tą historią: nie wątpię, że dobrze poprawi Wam humor i jednocześnie pozwoli poznać bardzo ciekawą rodzinę, do której nie da się żywić negatywnych emocji.


wtorek, 19 grudnia 2017

Powstanie: Więcej akcji, mniej filozofii

Zaczyna się wojna. Kapitan Longchamp musi dopilnować, aby Nowa Francja była w stanie się bronić. W tym czasie Jax ucieka z Wielkiej Kuźni, szukając Nibylandii, w której ma nadzieję żyć jako wolny klakier. Berenice zaś kombinuje jak uciec z niewoli, do której trafiła.

Rzadko się zdarza, bym po przeczytaniu książki miała w głowie pozbawioną argumentów pustkę. Naprawdę: poza stwierdzeniem, że „Powstanie” to bardzo przyjemna lektura, po którą zainteresowani mogą bez problemu sięgnąć nic sensownego bez wysiłku nie chce do mnie przyjść. No bo... było fajnie. I o czym więcej tu mówić? Ale w końcu nie mogę tego tak zostawić, prawda?
Przed przeczytaniem drugiego tomu „Wojen alchemicznych” nasłuchałam się, że kontynuacje czyta się lepiej, niż „,Mechanicznego”. Szczerze mówiąc, muszę przyznać, że to prawda, aczkolwiek nie sądzę, by było to coś wynikającego z warsztatu Tragillisa. Powody są – moim zdaniem – dwa, i to bezpośrednio ze sobą powiązane.
Tytuł: Powstanie
Tytuł serii: Wojny Alchemiczne
Numer tomu: 2
Autor: Ian Tregillis
Tłumaczenie: Bartosz Czartoryski
Liczba stron: 422
Gatunek: historyczne fantasy, steampunk
Wydanie: SQN, Kraków 2017
Po pierwsze, znamy już ten świat. „Mechaniczny” musiał nas w niego wprowadzić, zaś „Powstanie” bazuje już na tym, co zostało zbudowane. Dlatego łatwiej nam wgryźć się w historię. Po drugie, skoro świat już istnieje, autor nie musi nam wszystkiego aż tak dokładnie wykładać. Ekspozycji w „Powstaniu” jest zdecydowanie mniej, podobnie jak filozoficznych pytań, a Tragillis skupia się mocniej na samej fabule, bo po prostu w końcu może to zrobić. Dzięki temu całość staje się lżejsza.
Przez to delikatnej zmianie ulega sam styl autora i sposób prowadzenia przez niego narracji. Choć opisów w „Powstaniu” nie brakuje to jednak nie są aż tak rozbudowane i skupiają się na opisu zdarzeń i miejsc, tracąc na swojej wzniosłości, jednocześnie gubiąc lekki dysonans, który powstawał przez to w „Mechanicznym”. Powieść nabiera więc nieco bardziej awanturniczego charakteru.
W „Powstaniu” mamy do czynienia z jeszcze jedną, dość istotną, zmianą. Choć dalej obserwujemy Jaxa i Berenice, to Visser odchodzi na zdecydowanie dalszy plan. Jego miejsce zajmuje kapitan Longchamp, dzięki któremu możemy obserwować to, co dzieje się w Nowej Francji. Nie jest to wprawdzie postać tak ciekawa, jak nasz ksiądz, jednak sprawdza się w swojej roli. Jednocześnie taki wybór autora sprawia, że mamy dwóch, a nie jednego klnącego bohatera, co potęguje właśnie awanturniczy charakter drugiego tomu „Wojen alchemicznych”.
Autor w kontynuacji nawiązuje mocno do „Piotrusia Pana”, rozbudowując mit dotyczący Nibylandii. Ponieważ obecnie tego typu zabiegi są modne i raczej lubiane, wydaje mi się, że sporej ilości czytelników przypadnie do gustu. Jednocześnie Tragillis nie przepisuje baśni, a jedynie nawiązuje do niej, więc nie jest to zbyt nachalny zabieg.
„Powstanie” po prostu polecam. To bardzo przyjemna przygoda, która w kontynuacji traci nieco na swojej filozoficznej warstwie, ale jednocześnie pozostawia czytelnikom możliwość czerpania z tej historii dobrej zabawy. 


* * *

Van Breugel wyciągnął klucz i zdmuchnął świecę. Sprawiał wrażenie, jakby oczekiwał od Berenice jakiejś reakcji, wydała więc z siebie niezobowiązujące mruknięcie.
Horolog uznał najwyraźniej, że nie zrobiło to na niej wrażenia.
– Uprzedzałem, że to nic, czego by pani już wcześniej nie widziała tysiąc razy.
– Istotnie – odparła.
Ale się mylił. Zaprezentował jej właśnie tajemną zegarmistrzowską procedurę, za której pomocą dało się zmienić zapisane metageas w działającym mechanicznym.

Fragment „Powstania” Iana Tregillisa



niedziela, 17 grudnia 2017

Baśnie Barda Beedley'a: Przyjemny, kolekcjonerski egzemplarz


Młodzi czarodzieje w dzieciństwie nie słuchają historii o Kopciuszku, czy Śpiącej Królewnie: mugolskie baśnie nie są im znane. Za to ich rodzice opowiadają im Baśnie Barda Breedley’a, które dzięki tłumaczeniu Hermiony Granger stały się ogólnodostępne.

„Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć” odebrałam jako małą katastrofę: książkę, która poza wartością kolekcjonerską kompletnie nic nie wnosi do życia i jest po prostu stekiem bzdur. Na całe szczęście „Baśnie Barda Beedle’a” na jej tle wypadają zdecydowanie lepiej, mimo że w dalszym ciągu to nie jest zwykła książka do poczytania, a coś kolekcjonerskiego.
Tytuł: Baśnie Barda Beedley’a
Tytuł serii: Harry Potter
Autor: J. K. Rowling
Tłumaczenie: Andrzej Polkowski
Liczba stron: 144
Gatunek: zbiór opowiadań
Wydanie: Media Rodzina, Poznań 2017
Do rąk dostajemy książeczkę w ładnej, twardej oprawie, z rysunkami wewnątrz: wygląda jak „typowe” wydanie baśni, zwłaszcza, że nawet rysunki z czymś takim mi się kojarzą. Wygląda bardzo przyjemnie, przez co po prostu miło jest mieć ją na półce, zwłaszcza, jako część kolekcji.
Sama treść jest jednak dość... zwyczajna. Nie mam serca się jej jakoś szczególnie czepiać, biorąc pod uwagę, że jako historie dla dzieci nie muszą być górnolotne, ale skłamałabym mówiąc o czymś wyjątkowym. To po prostu przeciętnie napisane opowieści, które czerpią z naszych, „mugolskich” baśni i które próbują nimi być, choć jest im do nich daleko.
Każde opowiadanie zawiera „komentarz” Albusa Dumblerore’a, który nie ciekawi jakoś szczególnie. To znaczy, można w nim wyłapać jakieś ciekawostki dotyczące świata czarodziejów, ale większość z tego fani serii i tak wiedzą, dlatego nie jest to coś nadzwyczaj innowacyjnego.
Muszę przy tym przyznać, że nie czytałabym tych opowieści dzieciom: na rynku jest wiele lepszych i bardziej wartościowych historii. „Baśnie Barda Beedle’a” to coś stworzonego dla fanów uniwersum Rowling i to przez nich powinno być czytane. To nie jest książka dla osoby pobocznej. Gdyby nie trafiła na moją półkę przypadkiem nawet nie wzięłabym jej do ręki.
Jeśli jesteście fanami Rowling i zastanawiacie się nad zakupem tej książki do swojej kolekcji nie wahajcie się. To ładnie wyglądający, typowo kolekcjonerski egzemplarz, który pewnie sprawi Wam radość. Dobrze też nada się jako prezent dla kogoś zainteresowanego Potterem. Jeśli jednak sceptycznie podchodzicie do serii, nie przepadacie za nią, lub po prostu jej nie znacie naprawdę nie macie po co po tę pozycję sięgać.

* * *






Jest to sposób myślenia bardzo typowy dla mugoli: nic nie wiedząc o prawdziwej magii, są gotowi uwierzyć w największe o niej bzdury, a więc i w to, że Mara mogła się zamienić w myślące i mówiące drzewo.
Fragment „Baśni Barda Beedley’a” J. K. Rowling


 

piątek, 15 grudnia 2017

Od 2014 do 2017 - jak zmienił się Drewniany Most?

Drewniany Most powstał w 2014 roku: dokładnie 14 kwietnia pojawił się pierwszy wpis i śmiem twierdzić, że to był ten sam dzień, w którym zawisł w sieci, choć nie dam sobie za to uciąć głowy. Istnieje już ponad trzy lata; to szmat czasu, zwłaszcza jak na bloga osoby, która właśnie dorasta i tak naprawdę ustala, co chce w życiu robić.
Od tamtego czasu sporo się zmieniło i dziś... przyszłam Wam opowiedzieć mniej więcej co, a Wy powiecie mi, czy to zmiany na lepsze, czy na gorsze.
W pierwszym wpisie zaczęłam pisać do Was tak:


„Serdecznie witam wszystkich na moim pół godziny temu założonym  blogu - nowym, własnym śmietniku, mającym pełnić funkcje integracyjną dla moich wszystkich kont na portalach, myśloodsiewni i Bóg raczy wiedzieć czego jeszcze. „

Pamiętam, że w głowie miałam właśnie mniej więcej taką wizję: DM miał informować o nowościach odnośnie mojej sieciowej działalności, przy okazji zawierając to, na co nie miałam miejsca nigdzie indziej (np. recenzje). Podejrzewałam też, że nie pożyje za długo. Wiele blogów już kasowałam – ten nie byłby więc pierwszy.
Ten pierwszy rok był rokiem dość... losowym. Sama nie wiedziałam, czego chce, publikowałam zupełnie nieregularnie. Głównie były to „recenzje” i jakieś próby robienia postów refleksyjnych i Bóg wie czego. Drewniany Most w formie przypominającej dzisiejszą zaczął się w 2015 roku. Mniej więcej od kwietnia zaczęłam publikować w miarę regularnie. Okazało się, że choć nie boję się publikować tu niczego, to jednak książkowe treści przeważają.
Forma „aktualna” pojawiła się w styczniu 2016 roku: od tamtego czasu posty są praktycznie zawsze zaplanowane na przód, tak, by pojawiały się w ilości co najmniej jednego na trzy dni. I jak na razie coś takiego mi jak najbardziej odpowiada, choć przez ostatni rok wpisy bardzo często pojawiały się co drugi dzień. Staram się, by dwie recenzje książkowe były przeplatane czymś innym i jakoś mniej więcej mi to wychodzi.

Skupmy się teraz na tym, jak zmieniły się posty. Nie będę oceniać mojego „warsztatu literackiego” – wybaczcie, nie byłabym obiektywna – a samo to, jak wyglądały. A że najłatwiej zrobić to przez obserwacje regularnej formy weźmy na tapet właśnie moje recenzenckie posty.
Pierwszą recenzją jaka pojawiła się na blogu były „Ścieżki mocy” z serii Star Wars i to właśnie na niej będę się wzorować, robić to porównanie. A więc... przejdźmy do rzeczy!



Jak zmieniły się (lub nie) wpisy od 2014 roku?

Metryczka
Uwaga, uwaga! Ciągle korzystam z tej samej bazy, co w 2014 roku! Dodałam do niej kilka punktów, czasem o jakimś dziś zapominając, ale naprawdę: to, co widzicie, to zamysł, który powstał właśnie wtedy :) Do dziś go lubię, do dziś mi odpowiada: podaje podstawowe informacje o książce, przez co nikt nie musi nigdzie grzebać w poszukiwaniu ich.

Ilustracje
W początkowych postach jedyną ilustracją do recenzji była okładka omawianej książki i cóż... utrzymywałam ten stan dłuższy czas. Wydawało mi się, że to wystarcza i jest w sumie w porządku, aż do czasu, w którym pomyślałam sobie, że hej! Może by tak pokazać ludziom, że bardziej angażuje się w bloga? Wtedy zaczęłam robić zdjęcia książkom, a gdy ich nie miałam wrzucałam (i wrzucam) na początku i najlepiej na końcu jakąś ilustracje. Początkowo były w „średnim” rozmiarze – poprzednie szablony rozciągały się, gdy dawałam większe zdjęcia. Obecnie są ustawione jako „bardzo duże”. Wydaje mi się, że blog na tym naprawdę wiele zyskał. Jest bardziej kolorowy i po prostu ciekawszy.

Układ tekstu
Gdy zaczynałam, pisałam posty w bloggerze, nie justując go. Dawało to koszmarny efekt: tekst jest mały, niekoniecznie przyjemny w odbiorze i niezbyt schludny. Obecnie pisze wszystko w Wordzie używając TNR 12 1,5 z wcięciami i justowaniem, po czym przeklejam post w docelowe miejsce. Dzięki temu wpisy wyglądają lepiej, ale ma to też swoje wady i uporczywości: jeśli moje ustawienia zniszczą się w jednym akapicie, a ja tego nie zauważę, mała tragedia jest widoczna gołym okiem :)
Poza tym zmieniłam zapisywanie tytułów. Obecnie wolę zapisywać je w cudzysłowie, które jest ładne i eleganckie. Wcześniej robiłam to kursywą, która dziś niezwykle mnie irytuje.

Cytaty
Cytaty w tekście to cały czas moja pięta Achillesowa, przynajmniej ja je tak widzę. Początkowo nie było ich wcale. W końcu, gdy je wprowadziłam, nie miały być cytatami a dłuższym fragmentem książki, z której czytelnik będzie mógł poznać styl autora i zdecydować, czy mu odpowiada. Okazało się to jednak zbyt czasochłonne, ale cóż... chce zawsze pokazać Wam chociaż krótki kawałek. Dlatego zwykle wrzucam cytat, ale że nie zaznaczam ich, często wrzucam coś z Lubimy Czytać.
Problem pojawia się, gdy książka cytatu na LC nie ma: wtedy właśnie po prostu przepisuje jakiś fragment, często – nie ukrywajmy – dość losowy.

Parę słów ode mnie...
DM zakładałam niedługi czas po zamknięciu innego „recezenckiego” bloga. Tamten, o cudownym adresie b-o-o-k-s.blog.onet.pl, zniknął z sieci po tym, jak jakaś ocenialnia skrytykowała mnie, podając za argument między innymi fakt, że więcej pisałam o tym, jak książka do mnie dotarła, a nie jaka jest. Dlatego na nowym blogu miałam zamiar to poprawić. Przed samą recenzją miało pojawić się „parę słów ode mnie” z których mieliście się dowiedzieć, jaki mam stosunek do książki.
Jak część z Was pewnie wie, ta forma zniknęła z DM niedawno. Z czasem okazało się, że książek jest tyle, że zwykle mogę powiedzieć o niej jedno zdanie, czy słowo, a nawet, jeśli jest tego więcej jestem w stanie wpleść to w treść recenzji. Ta forma zaczęła mnie niezwykle męczyć, dlatego postanowiłam ją niedawno zmienić :)
  
Tytuł
Początkowo tytuł recenzji to był tylko tytuł książki. Obecnie dodaje do niego kilka dodatkowych słów, co czasem niemiłosiernie mnie męczy i nie zawsze mi wychodzi, ale na pewno ćwiczy moją kreatywność i wgląda lepiej, niż sama nazwa książki, dlatego nie rezygnuje z aktualnie przyjętej formy.


Zmieniło się wiele, ale nie wszystko

Tak jak na początku, tak i teraz DM to przede wszystkim moja myślodsiewnia. I tak jak wtedy, tak i teraz blog to nie jest moje miejsce pracy. Ma mnie odstresować i zabawić. Dlatego współprac mam jak kot napłakał, a i konkursów nie organizuje: musiałabym mieć najpierw sponsora, a dopóki takowy sam nie zapuka do drzwi ja nikogo szukać nie mam ochoty. Kilkukrotnie próbowałam, ale ostatecznie uznawałam, że w sumie... nie chce mi się. Mam co czytać, mam o czym pisać, a mi do szczęścia to wystarcza :D

Jak widzicie, pod względem konstrukcji postu zmieniło się bardzo dużo. Wkładam teraz zdecydowanie więcej czasu i starań, by wpisy wyglądały w miarę ładnie i bym sama przynajmniej się ich nie wstydziła. Obecnie coraz mniej boję się „zmian” – początkowo nad każdą drobną zmianą myślałam tydzień. Teraz jeśli coś mnie irytuje po prostu znika, lub zmienia się. Mam nadzieję, że Wam to także odpowiada.

Co Wy sądzicie o zmianach na DM w ciągu tych lat? Jak myślicie, co należałoby jeszcze zmienić, czy poprawić? No i jak to wygląda na Waszych blogach?
Nomida zaczarowane-szablony