niedziela, 31 maja 2020

451⁰ Fahrenheita: Gdyby historia kultury masowej poszła jednak innym torem


Niegdyś strażacy gasili pożary. Teraz je wzniecają, pilnując, aby książki pozostały tylko niechlubnym echem przeszłości. Guy Montag jest jednym z nich. Sumiennie wykonuje swoją pracę, przez większą część życia nawet nie myśląc, że świat mógłby wyglądać inaczej. Gdy jednak zaczyna odkrywać przeszłość ludzkości, jego światopogląd ulega zachwianiu.


Są takie książki, które każdy czytelnik powinien uwielbiać. Wiele z nich na swój główny temat bierze właśnie literaturę, bo przecież osoba lubiąca taką formę rozrywki musi lubić dzieła kultury o takowej mówiące. Bo jakby inaczej! I tak “Złodziejka książek”, powieść opowiadająca o Holocauście, jest absolutnie uwielbiana przez wielu czytelników. “451⁰ Fahrenheita” też o książkach mówi. Na dodatek jest dystopią, poruszającą trudny, społeczny temat. To książka inteligentna, która naprawdę z ogólnego założenia powinna wzbudzić we mnie zachwyt. Tyle, że… no nie. W tym przypadku po prostu nie miało to miejsca. Z resztą, za “Złodziejką książek” też nie przepadam.

Dlaczego tej powieści nie potrafię uwielbiać? Sprawa wydaje mi się dość prosta, ale najpierw powiedzmy sobie jasno. Nie uważam tej powieści za złą. Przeciwnie wręcz, to całkiem kompetentna dystopia, która w chwili, w której wyszła, na pewno wzbudza zachwyt. Tyle tylko, że z pewnych powodów w moim odczuciu dość mocno się zestarzała. 

Książka Ray’a Bradbury’ego została wydana w 1953 roku, czyli w czasie, w którym kultura masowa świeciła swoje triumfy. Osobiście odbieram ją właśnie jako krytykę takowej. Bradbury próbował sobie odpowiedzieć co będzie, jeśli będziemy brnąć w tym nurcie dalej i wyszła mu właśnie taka oto wizja. Wizja świata, w której jakakolwiek inność jest odbierana jako coś złego, w której książki uważa się za snobistyczne i nic nie wnoszące do życia opowieści. Tyle że… współcześnie to jest właśnie wizja trochę przedawniona, bo kultura masowa przemieniła się w popkulturę, a w międzyczasie zaczęły powstawać jeszcze inne nurty. Choć niektórzy może i odbierają kulturę w sposób podobny do autora tejże książki to ogółem: w moim odczuciu ta wizja przyszłości dość mocno się zdezaktualizowała. 

Mimo tego jednak to przecież dalej mogłaby być wybitna książka, czyż nie? Zachwycająca światem, zachwycająca bohaterami, akcją, językiem… czy czymkolwiek innym. Dla mnie jednak to po prostu dość porządna, ale raczej zwykła dystopia. Osobiście dużo bardziej od Bradbury’ego wolę Zajdla, a chyba i Orwell wypada lepiej. Jego świat wydaje mi się bardziej kompletny. “451⁰ Fahrenheita” wydaje mi się powieścią krótką, wręcz składającą się z pewnych urywków, naprawdę będąca raczej wizją autora i krytyką otaczającej go rzeczywistości, niż taką fantastyką, która próbuje spiąć absolutnie wszystko: od mądrego przesłania, przez dobrych bohaterów po świetny świat przedstawiony.

Biorąc pod uwagę, jak często jest gdzieś ten tytuł wspominany, warto go sprawdzić. Bądź co bądź, to klasyka, która mimo upływu lat wciąż jest czytana. Pewnie będę też czasem ją polecać, bo i czyta się to całkiem przyjemne, i nie jest wcale długie. Właściwie gdybym miała opisać moje wrażenia po tej lekturze uznałabym je za takie “neutralne +”. Nic mnie tu w końcu szczególnie negatywnie nie ubodło, a kilka początkowych scen, w których główny bohater rozmawia ze swoją sąsiadką było naprawdę urocze i całkiem z resztą ciekawe. Nie umiem jednak ten książki uwielbiać i nadzwyczaj zachwalać, bo ponownie: znam lepsze dystopie. Bardziej aktualne i mocniej do mnie przemawiające.




czwartek, 28 maja 2020

3 karygodne błędy w trzymaniu PAPUG w domu



Iorweth-czytelnik pozdrawia. W tle kilka moich ostatnich, książkowych zakupów (więcej na Instagramie).

W ostatnim czasie często w chwilach nudy wchodzę na Instagram i zerkam pod hasztag #papuga. Ot tak, dla zabicia czasu, może drobnej inspiracji? Po prostu mi się to zdarza, tak samo jak zaglądam pod hasztag #książka czy #fantastyka. W końcu papugi mam ponownie od jakiś dziesięciu miesięcy i bądź co bądź, ten temat mnie jak najbardziej interesuje.

Tyle tylko, że tu pojawia się drobny problem. O ile pod #fantastyką czy #książkami raczej nie często widzę treści kontrowersyjne, o tyle przy #papugach… cóż, czasem po prostu trochę boli mnie to, co widzę. Dlatego, że często właściwie przez brak bardzo podstawowej wiedzy ludzie papugi po prostu krzywdzą. A czasem nie trzeba wcale wiele, by te warunki poprawić. Dlatego dziś prezentuję Wam trzy podstawowe błędy/problemy dotyczące trzymania papug w domu. Takich raczej jasnych i klarownych dla każdego, kto przeczytał nieco więcej, choć oczywiście z samą argumentacją możecie się zgadzać, albo nie. Grunt, że te rzeczy, które przedstawiam tutaj są albo wiedzą powszechną wśród eee… ptasiarzy? Papugaży? Albo też są informacjami, które wyciągnęłam gdzieś z jakiś stron/filmów tworzonych przez profesjonalistów, zgadzam się z nimi i w przypadku moich papug po prostu się sprawdzają.

Jeśli nawet Was ten temat nie interesuje, zachęcam, by z tym tekstem choćby pobieżnie się zapoznać: może akurat w Waszym otoczeniu jest ktoś, kto ma papugę i nie ma świadomości, że popełnia któryś z tych błędów, a czasem naprawdę niewiele trzeba, by wydłużyć albo poprawić takiemu zwierzakowi życie. 


Problem jest w cenie

Papużka falista to razem z nimfą oraz nierozłączką najbardziej popularna, domowa papuga, którą zwykle znajdziecie w lokalnym sklepie zoologicznym.


Nim jednak przejdę do błędów/problemów jako takich, muszę zacząć od dwóch podstawowych kwestii, które w dużej mierze je w moim odczuciu powodują. Pierwszym z nich jest właśnie cena.

Bo choć owszem, niektóre papugi kosztują naprawdę worek złota (dobiegły mnie słuchy, że ara hiacyntowa to koszt nawet ok. 60 tys. złotych w górę - nie weryfikowałam) to w Zoologicznym taką papużkę falistą dostaniecie za 30 złotych. Niska cena zaś w oczach wielu kojarzy się z niską odpowiedzialnością. Ot, kupię zwierzaka: najwyżej zdechnie, najwyżej ucieknie, dziecko się ucieszy i będzie miało lekcje życia! A nawet, jeśli jest to bardziej świadomy wybór to taki człowiek tak czy siak może nie mieć świadomości z czym zakup papugi się wiąże. Papuga za 30zł, klatka z tego samego zoologicznego za 90zł, do tego jakaś zabawka z plastiku albo lusterko za 10zł i jedziemy! Zwierzak ma wszystko, czego potrzebuje, prawda?

A no właściwie to gówno prawda. Bo papuga, niezależnie od ceny, dalej jest współczesnym dinozaurem i inteligentnym ptakiem, który potrzebuje ruchu, czasu, towarzystwa i zmęczenia mentalnego. Nie dajcie się nabrać, że ptaszek za 30 złotych to tani i prosty “biznes” - bo wtedy albo będziecie męczyć zwierzaka przez resztę jego marnego życia, albo będziecie musieli wydać niespodziewanie sporo pieniążków. 


...i w gadulstwie

Amazonka żółtoszyja: zagrożony w naturze gatunek, który uchodzi za jedną z najlepiej gadających papug (razem z żako czy amazonką żółtogardłą).

To właściwie podstawowy powód dla których ludzie kupują papugi. Ale jak już ktoś się na to nastawia, to często wpada na pomysł, że lepszą opcją będą te droższe, “gadające”. Żako, może amazonkę? Taki ptak to już koszt kilku tysięcy złotych, choć przecież i falista, i wróbliczka też przecież porozmawia. Ale przecież to nie jest taki prestiż jak żako! Albo kakadu! Chociaż, szczerze mówiąc, kakadu do tych najlepiej nawijających wcale nie należą (za to do tych najbardziej gwiazdorzących już tak, nie dajcie się nabrać na słodkie pióropusze).

Gdy więc przychodzi nam wydać kilka tysięcy złotych już częściej sprawdzamy, co kupujemy. Chociaż, niestety, nie zawsze. Więc choć zwykle widzę te tanie gatunki w złych warunkach, to i żako w zabiedzionej klatce się zdarzy.  



Skoro to już wyjaśniłam… przejdźmy do tych trzech podstawowych problemów, czy też błędów, które być może popełniacie, albo popełnia ktoś z Waszego otoczenia: nie bójcie się na to zwracać uwagę, bo o ile walczących o los psów czy kotów jest dużo, o tyle z papugami jest już znacznie gorzej.\



1.  Złe żerdzie

Zdjęcie z Zooart.com.pl, przedstawiające papużkę falistą na sztucznie obrobionej żerdzi, przy lusterku, które (na marginesie) nie powinno być papuzią zabawką.


To sprawa bardzo, bardzo podstawowa, a też: bardzo prosta do naprawienia, bo wcale nie wymaga dużego nakładu finansów. Papuga absolutnie nie powinna mieć żerdzi plastikowych albo sztucznie “obrobionych” - te okrągłe, pozbawione kory patyki zwykle dodawane są do klatek na start, ale powinny być z nich jak najszybciej usuwane. 

Powodów jest kilka. Przede wszystkim papuga, która zaciska palce na plastikowej, czy obrobionej sztucznie żerdzi zaczyna mieć problemy z krążeniem krwi. Może dorobić się odcisków i najzwyczajniej w świecie - bolą ją łapki. Oczywiście, jako że papugi raczej ukrywają ból, nie da nam o tym sygnału, ale to naprawdę nie będzie komfortowe. Widzę to po moich ptakach: nad klatką mają zamontowaną właśnie taką żerdź (chwilowo nie mam jak dociąć innej gałęzi na idealną długość). Myślicie, że tam siedzą? Robią to tylko, gdy muszą: gdy lądują albo coś podjadają z misek zamontowanych nad klatką. Spać idą na naturalne żerdzie.

Kolejnym problemem jest przyrost pazurów. Na naturalnych żerdziach pazury przynajmniej częściowo ścierają się samoistnie, a na tych “źle sztucznych” - nie. 

Warto więc albo kupić normalne, naturalne żerdzie, albo po prostu wziąć jakąś gałąź z lasu, czy sadu. Tylko tu drobna uwaga: niektóre z drzew są dla papug trujące. Na pewno bezpieczna jest brzoza, czy jabłoń, a spis nietrujących roślin bez problemu znajdziecie w sieci.

Uważajcie też na żerdzie, które dedykowane są ścieraniu pazurów: te zaś mogą działać jak papier ścierny i kaleczyć całą łapę papugi.

I tak: sprawa żerdzi dotyczy na równi ar, amazonek, kakadu, nimf, falistych czy nierozłączek. Wydaje mi się, że można to nawet podciągnąć pod kanarki i inne ptaki ozdobne, choć ich tematu nie zgłębiałam.



2. Zła klatka

Nie podaję źródła, aby nie robić antyreklamy firmie produkującej. W każdym razie: z takiej klatki możecie zrobić sobie domową ozdobę, a nie trzymać w niej na stałe jakiekolwiek zwierzę.


To już rzecz nieco trudniejsza do naprawienia, bo dobra klatka kosztuje od kilkuset złotych do… no cóż, górnej granicy nie ma. Ale jeśli chcecie kupić coś porządnego nawet dla małego ptaszka to i tak polecałabym, by mieć budżet co najmniej w okolicy ~500zł (nie obchodzi mnie, że ptak kosztował 30zł, to nie ma znaczenia).

Przede wszystkim okrągłe, małe klateczki, w których widuję papużki zwykle do niczego się nie nadają. Wejdzie tam może jedna żerdź (a to ciut za mało), są wyższe niż szersze (a ptak powinien móc się “przelecieć” w klatce) i są okrągłe - a to wzbudza w papudze niepokój. Nie będę tu podawać minimalnych wymiarów (te znajdziecie w sieci), ale zasada jest prosta: im większa, tym lepsza. Należy jedynie brać pod uwagę rozstaw prętów w przypadku małych papug.

I TAK: jeśli masz papużkę falistą to jak najbardziej możesz kupić klatkę zajmującą pół pokoju. A może nawet powinieneś. Ba, jeśli masz wolny pokój, Twój zwierzak nie będzie narzekał, jeśli przerobisz go na wewnętrzną wolierę. 

Sama mam klatkę Ceasar z Zooplusa, porządne wydają mi się też klatki Montana (można je zakupić na np. parrotplanet.pl). Pamiętajcie, że dobra jakościowo klatka ułatwia życie i Wam: łatwiej się je sprząta, łatwiej zmienia pokarm. Zwróćcie uwagę, aby klatka posiadała szufladę i kratkę, która oddziela ptasie odchody od reszty klatki. Nie chcemy, aby nasz pupil chodził umorusany we własnej kupie, bo akurat spadł na ziemię, prawda?

Uwaga: warto mieć dwie klatki. Mniejszą i większą. Tak na wypadek kontuzji czy choroby zwierzaka.


3. Zła dieta

Tak mniej więcej wygląda przeciętna, sklepowa mieszanka ziarna dla papug. Przerażająca jest w nich ilość słonecznika, który jest niezwykle tłusty, a przy tym nie zawiera zbyt wielu substancji odżywczych. Tym samym, łatwo może doprowadzić do problemów z wątrobą.

Dieta w przypadku papug to coś, w czym mogę grzebać i grzebać, a i tak nie znajdę prostego rozwiązania. Bo ich prosto karmić się po prostu nie da. To nie piesek, dla którego kupimy drogą, dobrej jakości karmę i będziemy zadowoleni. Ze ssakami jest prościej. Mają bardziej wytrzymałe żołądki i wątroby, a na dodatek wybór karm dla czworonogów jest po prostu olbrzymi. Bez problemu da się więc znaleźć suchą karmę, na której zwierzak przeżyje całe swoje życie, a człowiek jedynie będzie sypał te suche granulki do miski. Nie mówię, że to jest najlepsze rozwiązanie, ale generalnie: rozwiązaniem jest. Psy karmione w ten sposób przeżywają swoje życie w całości i jest OK, nie?

Ale papugi…

Przede wszystkim: w markecie/stacjonarmym sieciowym zoologicznym nie znajdziecie dobrej karmy dla papug. Nie spotkałam jeszcze sklepu, który miałby na stanie coś, co mogę z czystym sumieniem podawać swoim zwierzakom. Zwykle (z tego co mogę kupić) widzę firmę Prestige, która sprzedaje mieszanki ziaren z niewielkim dodatkiem granulatu i raz znalazłam karmę bazującą na suszonych owocach. Tyle tylko, że owoce były kandyzowane, więc… cóż, nie bardzo to się do czegokolwiek nadawało.

Jeśli więc macie papugę i karmicie ją tylko tym, co zakupicie w markecie to niemal na pewno Wasz ptak ma złą dietę. Istnieje wprawdzie grupa australijskich ziarnojadów (faliste, nimfy), których podstawą żywienia jest ziarno, ale nawet w ich przypadku urozmaiceniem diety powinny być warzywa, owoce, czy kiełki, które dostarczają niezbędnych składników odżywczych. Na dodatek sklepowe mieszanki często zawierają ziarno słabej jakości, przeleżałe, niekiełkujące i w niezbyt rozmaitych mieszankach: dlatego naprawdę lepiej kupić coś lepszego.

Warto więc sprawdzić, jakie warzywa i owoce są dla papug nieszkodliwe i powoli je do diety wprowadzać. Można kupić dobrej jakości granulat, który sama podaje dla “świętego spokoju” (by wyrównać nierówności w diecie). Można gotować papugom ziemniaki czy bataty, można podawać im gotowany ryż, kaszę, ciecierzycę. Papuga nie jest psem czy kotem: w jej przypadku urozmaicenie zadziała prawdopodobnie na korzyść. 

Tu jednak muszę tylko dodać małą uwagę: papugi, które żyły przez dłuższy czas tylko na ziarnie mogą nie chcieć jeść niczego innego, zwłaszcza na początku. Dlatego warto uzbroić się w cierpliwość i szukać sposobów na zachęceniu zwierzaka do jedzenia różnych rzeczy.

UWAGA: papugi gorzej wydalają z organizmu sól, niż ssaki, dlatego ABSOLUTNIE nie należy podawać im niczego solonego. Nie podajemy też CZEKOLADY (mała ilość zabija) i AWOKADO. Pamiętajcie, że ptaki są od nas dużo mniejsze. To, co dla nas oznacza “troszeczkę”, dla nich może być zabójczą dawką. 



Na sam koniec muszę jedynie dodać, że ten tekst ma formę bardzo ogólną: chciałam jedynie zwrócić Waszą uwagę na pewne problemy. Żaden z tych punktów nie wyczerpuje tematu. Dlatego jeśli jesteście zainteresowani czymś więcej, sprawdźcie w sieci, albo pytajcie: nie jestem profesjonalistą, ale w miarę możliwości spróbuję na pytania odpowiedzieć. 


środa, 27 maja 2020

Złota Karta: Kosik i jego literatura dziecięca


Kuba i jego młodsza siostra zaprasza Amelię razem z bratem, Albertem, na koncert. Przypadkowo trafiają na legendarną złotą kaczkę, która oferuje im milion polskich złotych, zupełnie za darmo… pod warunkiem, że wydadzą je tylko na siebie w jedną dobę.


Dla każdego, kto choć trochę zajmuje się polską fantastyką Rafał Kosik nie powinien być osobą nieznaną. To nie tylko całkiem sprawny pisarz, autor tekstów dla dzieci i młodzieży, ale też jeden z właścicieli Powergraphu, wydawnictwa, które ma w swojej ofercie kawał dobrej, polskiej fantastyki. To on często przygotowuje też okładki do książek, to on podróżuje na zagraniczne targi książki, próbując promować polską literaturę. Obok tego nazwiska nie można przejść obojętnie. 

Tyle, że ja dość długo to robiłam. Jego najpopularniejsza seria - młodzieżowy cykl “Felix, Net i Nika” - była na tyle znana, że postanowiłam po nią w czasach szkolnych nie sięgać. Bo i po co, prawda? Dlatego ominął mnie etap poznania Kosika na tym polu. Ale na szczęście w nieszczęściu w moje ręce wpadł najnowszy tom “Amelii i Kuby” pod tytułem “Złota karta”. To cykl dla nieco młodszych dzieciaków, niż druga seria dla młodzieży autora, ale przecież nie mogłam jej nie sprawdzić.

Zacznijmy więc może od takich… wdaje mi się, że całkiem obiektywnych kwestii, które raczej o książce świadczą dobrze. Rafał Kosik w “Złotej karcie” porusza ważne, często mocno edukacyjne tematy. Mamy tu i jakieś informacje o Fryderyku Chopinie, trochę o Aspergerze; mocne nawiązania do polskich legend (to jest naprawdę super sprawa!) i całkiem sporo o zarządzaniu budżetem. Styl autora jest dopasowany do odbiorcy. Dobrze wiem, że Kosik potrafi pisać niezłe rzeczy dla dorosłych (“Różaniec”), ale nie ma też problemu, aby przestawić się na tworzenie powieści napisanych lżejszym, przyjemnym językiem. Ba! Nawet trudne wyrazy w książce wyjaśnia i klarownie, i żartobliwie.

“Złota karta” zawiera też ilustracje, które są przyjemne dla oka.. Z resztą, jak na Powergraph to ta seria ma nawet całkiem ładną okładkę. A choć to seria, to ten tom można czytać odrębnie od reszty i wydaje mi się, że może dotyczyć to innych części biorąc pod uwagę konstrukcję tej konkretnej książeczki. Idealnie! W końcu dzieci niekoniecznie są zainteresowane czytaniem czegoś idealnie w kolejności.

Same zalety, prawda? Naprawdę, pod takim ogólnym względem… nie mam się do czego przyczepić. Ale po czytaniu tej książki zadałam sobie pytanie: czy ja w wieku 7-12 lat (wg. wydawnictwa zalecany dla czytelników) lubiłabym tych bohaterów i tę książkę.

Otóż nie. W żadnym razie.

Co prawda w tamtym czasie poznawałam kilka zbliżonych książek. Takich trochę semi-fantastycznych i edukacyjnych. Czytałam przecież “Żadnych chłopaków! Wstęp tylko dla czarownic”, które od pewnego stopnia miały podobną formę. Czytałam jakąś serię o dzieciach przenoszących się w czasie i przestrzeni i poznających w ten sposób świat. Ba, nawet trafiła mi się jakiś cykl o dziewczynce marzącej o zostaniem projektantką mody. Tyle tylko, że większość z tych serii miała przynajmniej jeden z trzech elementów. Albo były o zwierzętach, albo zawierały baśniowy klimat zbliżony do fantasy, albo były ogólnie rzecz ujmując “jasne”, przyjemne, lekkie i miłe.

A “Złota karta” wydała mi się jakaś taka… przytłaczająca. Niby nie brakuje tu żartów, niby postacie są miłe i sympatyczne, ale moje wewnętrzne dziecko krzyczało, że jakby… za dużo jest tu tej próby edukacji i pokazania konsekwencji czynów głównych bohaterów.

Dlatego osobiście najchętniej skonsultowała bym treść tej książki z docelowym odbiorcą. Bo choć jako osoba dorosła oceniam pod kątem merytorycznym “Złotą kartę” naprawdę całkiem dobrze, to mam obawy, czy dzieci faktycznie będą się na lekturze aż tak dobrze bawić. Niestety, tego w tej chwili nie jestem w stanie zweryfikować. Ciekawi mnie jednak, czy w “Felixie, Necie i Nice” Kosik skupia się na podobnych aspektach i emocjach; i chyba kiedyś będę musiała to sprawdzić.





Za możliwość przeczytania książki dziękuję portalowi czytampierwszy.pl!
Czytam i recenzuję na CzytamPierwszy.pl

niedziela, 24 maja 2020

Gry Nemezis: Koniec pomysłów na dalszą fabułę?


Rosynanta czeka długo trwająca naprawa. Dlatego Naomi, Alex i Amos korzystają z okazji i opuszczają Holdena, aby załatwić swoje prywatne sprawunki. W tym czasie Holden zaczyna odkrywać, że w całym Układzie znikają statki. 


Muszę przyznać, że… czuję się w kropce. Dlatego, że świat przedstawiony i bohaterów “The Expanse” bardzo lubię. Dlatego, że piąty tom, czyli “Gry Nemezis” są od tomu poprzedniego raczej lepsze i tak całkiem obiektywnie wypadają jak po prostu porządna warsztatowo literatura. Dlatego, że mimo wszystko jak już do tej książki przysiadłam to czytało mi się ją całkiem płynnie i przyjemnie. Ale jednocześnie… dwa pierwsze tomy tego cyklu są chyba po prostu nie do pobicia.

“Gry Nemezis” wypadają lepiej choćby przez to, że w końcu nie mamy narracji z perspektywy nudnych, drugoplanowych postaci. W końcu to czwórka naszych głównych bohaterów opowiada swoją historię. To istotne postacie, które nie znikną z fabuły ot tak (co działo się z poprzednimi narratorami), więc po prostu ich perspektywa wydaje się istotna. 

Problem polega na tym, że sama główna fabuła wydaje mi się osobiście niezmiernie tania. To przecież jeden z najprostszych możliwych chwytów. Autorzy wiedzą, że fani ich serii na tym etapie uwielbiają głównych bohaterów, więc zaczynają odkrywać przed czytelnikami swoje karty, opowiadając przeszłość postaci. Tyle, że… ta niekoniecznie jest istotna. Momenty, w których Amos i Aleks wracają do korzeni są raczej po prostu nudne; jedynie u Naomi dzieje się coś więcej, co faktycznie ma wpływ na historię. W pewnym momencie zaś wątki Alexa, Naomi i Holdena zgrabnie się łączą, a że z Amosem chyba nie było co robić to on przeżywa trochę post-apokaliptyczną przygodę, która przynajmniej mnie w pewnym momencie naprawdę nudziła.

Mam więc wrażenie, że konstrukcja “Gier Nemezis” jest dosyć leniwa, zwłaszcza, że historia chyba ani razu mnie mocniej nie zaskoczyła (przeszłość postaci była już wspominana wcześniej). Ponadto ta część ma chyba najmniej wspólnego z główną osią fabularną. To znaczy, ona niby jest, niby to wszystko jest powiązanie, ale główny problem z poprzednich części właściwie zdaje się być już zażegnany, podobnie jak jego pokłosia. I tak naprawdę całość mogłaby już się zakończyć, biorąc pod uwagę, jaką drogę obrali sobie twórcy.

Bo po co opowiadać o poznawaniu tysięcy nowych światów i i eksploracji kosmosu… gdy możemy oddać się wewnętrznym rozterkom postaci i ich ckliwych historii, prawda? Ta seria wcale nie nazywa się “Ekspansja” w nawiązaniu do przejmowania kosmosu przez ludzkość. Wcale!

To wszystko sprawiło, że gdy już odkładałam ten tom to nie miałam szczególnej ochoty na powrót do niego. Jak w przypadku każdej części serii, sam język autorów jest całkiem lekki, “płynny” w przyswajaniu, więc gdy już książkę otwarłam to nie czułam nadmiernego znużenia, ale ten brak chęci na sięganie po “Gry Nemezis” ot tak, bez pomyślunku, chyba nie świadczy o tej książce szczególnie dobrze.

Ponownie się powtórzę: “Gry Nemezis” nie są powieścią złą. Ba, wypadają nawet całkiem dobrze na tle rozrywkowego SF. Lubię ten świat i lubię postacie w nim występujące, dlatego pewnie będę czytać kolejne części i kupować kolejne. Jednak żałuję trochę, że autorzy zrobili coś w stylu serialu w którym każdy odcinek jest innym problemem, zamiast skupić się na porządnie skonstruowanej i zwięzłej, konkretnej historii.


czwartek, 21 maja 2020

Dziś będzie o włosach, bo mogę

Ten wpis planowałam od dawna. Tak, tak –  robiąc te zdjęcia, które zobaczycie niżej już o tym myślałam. Więc uznałam, że skoro znów wróciłam do tematu to ja może po prostu o tym sobie napiszę. Bo moge, bo chcę i bo czemu nie. Jak pewnie widzicie po tytule, tym razem nie będzie ani o książkach, ani serialach, ani kulturze ani niczym powiązanym. Za to będzie o włosach. Bo to we włosomaniactwo wpadłam w 2014 roku i wytrwałam w nim ok. 2-3 lat, aby następnie powoli o tym zapomnieć… a teraz miałam w końcu czas, by o tym znów pomyśleć i poczytać. Ale może od początku, no nie?

Także, jeśli nie szukacie takiego kontentu… to wróćcie kiedy indziej. 



Przed…

Chyba nigdy nie uważałam swoich włosów za coś nadzwyczaj szczególnego. Oczywiście, że jako dziecko marzyłam o włosach do pasa, by wyglądać jak królewna, ale ogółem one po prostu były. Uznawałam je (do niedawna zresztą) za proste, średnio-gęste i średnio-grube. Zwykłe, o przeciętnym kolorze. Nieproblematyczne, ale do dziś nie nauczyłam się żadnej innej fryzury poza warkoczem i kucykiem, więc też niewiele z nimi robiłam. Nie miałam też jakiś wielkich ciągot do farbowania ich i innych takich. Czasem zdarzało mi się mieć na głowie jakieś dziwne cięcia (np. cieniowanie), czasem marzyłam o włosach ściętych w szpic, ale ogółem… nie miałam konkretnej wizji moich włosów, a przynajmniej nie pamiętam, abym takową miała. 

Z tamtego okresu mam jedną, drobną anegdotkę. Mianowicie, mama zabrała mnie swego czasu do fryzjera, bo czasem jednak wypada do niego pójść, no nie? No to poszłyśmy. Moja mama zauważyła, że coś ta pani fryzjer jakoś ciągnie te moje włosy i długo jej zajmuje to czesanie. A przecież jeszcze w aucie je sobie czesałam! Tyle tylko, że już jakiś czas wcześniej moje partie włosów od karku trochę się pokołtuniły. Ja nie wiedziałam jak to rozczesać, a nie śmiałam się nikomu przyznać… więc czesałam włosy tylko z wierzchu. I jakoś nie pomyślałam, że to może być problemem u fryzjera. 

Jakoś w okolicy oglądania jakże znanego nam wszystkim “Zmierzchu” uznałam jednak, że chce mieć włosy jak Alice. Uznałam, że wygląda przepięknie, jak jakaś cudowna nimfa i byłam przekonana, że ja przy takim cięciu też będę tak wyglądać. Problem polega na tym, że aktorka grająca tę postać ma trójkątną twarzyczkę, do której to po prostu pasowało. Ja takiej nie mam. Nie mówię, że jestem od niej gorsza czy brzydsza: mamy jedynie zupełnie inne typy urody. Więc chyba nie wyglądałam najlepiej… ale przynajmniej cieszyłam się z tego, że muszę się nimi mniej zajmować i jakoś to było. 

Ale jakoś tak do drugiego cięcia się zbierałam i zbierałam… 


Alice Cullen | Twilight Wiki | Fandom
Tak planowałam wyglądać. I tak absolutnie nie wyglądałam.


... a potem przyszedł TEN wyjazd

Wakacyjny, nieszczególnie szczęśliwy, pomiędzy gimnazjum a szkołą średnią. Włosy sięgały mi już ramion, więc długość wcale nie była jakoś szczególnie zła, niemniej to teraz nie jest istotne! Istotne jest to, że przez dwa tygodnie spałam w jednym pomieszczeniu z kilkoma dziewczynami, z których jedna miała fizia na punkcie włosów. Była tą typową, zajaraną tematem nastolatką, która chyba nawet zaczęła prowadzić bloga o tej tematyce. Nawijała o tym dość często, a przynajmniej mi się to wydawało. Niby zainteresowana nie byłam, ale w końcu coś takiego wchodzi do głowy. Człowiek, mimowolnie, zaczyna się orientować, że hej, te włosy to jednak jest jakaś część mnie o którą można nieco bardziej zadbać no nie?

Nagranie wycięte z kadru filmu, dlatego wybaczcie za jakość. Miny chyba też nie ma co pokazywać. Ale dokładnie takie wtedy były!

To nie było jednak tak, że zaraz po wyjeździe zaczęłam robić z włosami nie-wiadomo-co. Została mi reszta wakacji, siedziałam w domu… więc sobie powoli czytałam o tych włosach. To zdjęcie z marca 2014, które możecie tu zobaczyć, to efekt dość świadomej decyzji: hej, chce mieć jednak ładne i długie włosy, bo to dbanie o nie wcale nie wydaje się takie trudne. Na tej fotografii są z resztą zaraz po wyjściu od fryzjera, po pierwszym podcięciu końcówek, dzięki któremu miałam zacząć hodować te długie i zdrowe włosy. 

Marzec 2014

No i hodowałam. Moim głównym problemem była i jest przetłuszczająca się skóra głowy, więc myłam włosy codziennie. Metody OMO (odżywka-szampon-odżywka w trakcie mycia) nie stosowałam, bo uznałam, że jest głupia, ale za to przynajmniej raz w tygodniu włosy olejowałam bądź nakładałam na nie jakąś maskę. Często domowej roboty: jakieś jajko, mąka, kakao. Działać działało, bo przy niezniszczonych, ale nie odżywionych włosach jest tak, że chętnie przyjmują wszystko. Zwłaszcza w moim przypadku: niewiele jest rzeczy, które po nałożeniu na głowę zrobią mi krzywdę. Serio. 

Wrzesień 2014. Są puchate przez rozczesanie fal, które tworzyły mi się od warkocza.

Byłam dumna ze swoich hodowanych, niskoporowatych i prostych włosów. Wyrobiłam sobie też parę dobrych nawyków. Zaczęłam je poprawnie myć, zaplatać w warkocz na noc, rozczesywać przed myciem, a nie po itd. itp. To drobnostki, ale naprawdę robią różnice.

Potem zrobiłam grzywkę, którą mam do dziś. A po grzywce, tuż przed moim pierwszym Pyrkonem, rozjaśniłam jedno pasemko do jasnego koloru. Nie chciałam niszczyć całych włosów, ale taki akcent mi się podobał, więc czemu nie? Na włosy i tak chuchałam, więc temu pasemku naprawdę nic takiego się nie działo.

Październik 2015: znów odgniecenia od warkocza, ale tu już długość zaczynała mi się podobać.


W końcu studia…

… i mieszkanie na grupowej stancji.

Okazało się, że przy sześciu obcych osobach i jednej łazience regularnie bieganie do toalety mnie przerosło. Nigdy nie miałam dobrego kontaktu ze współlokatorami, po prostu się ich wstydząc i nie chciałam, aby ktokolwiek widział mnie na korytarzu. Trudniejsze więc stało się cotygodniowe nakładanie masek i olejów (bo jak to tak, chodzić w tłustych włosach przy ludziach). Powoli, powoli ograniczyłam więc pielęgnacje, aż w końcu ta skupiła się tylko na szamponie i odżywce. 

Pewna edukacja jednak została, tak samo jak wyrobione nawyki. Przez to moje włosy nie były nigdy w złym stanie. Raczej w zwykłym i bardzo przeciętnym.

Pasemko wciąż rozjaśniałam, ale że nie układałam włosów na ciepło, a moje fryzjerki pilnowały, by nie było zbyt jasne to jakoś się trzymało. Aż to tego feralnego momentu, gdy uznałam, że zamiast mojego “wiejskiego” salonu odwiedzę ten miastowy. I wtedy trochę się podziało.

Sama wizyta była bardzo satysfakcjonująca w pierwszym momencie. Ogółem, chciałam wtedy włosy rozjaśnić na całości, by pozbyć się z nich żółtego pigmentu. Pani fryzjerka przytaknęła i zapewniła, że one po tym nie będą się kruszyć, po prostu usunę biały kolor. Nikt nie zaproponował mi tonera, nikt nie powiedział, że to zły pomysł, mimo że naprawdę starałam się wyjaśnić, że kolor < niespalone włosy. Zapłaciłam fortunę, ale kolor był ładniejszy i zachowanie fryzjera względem mnie jakieś takie budujące, więc uznałam, że jeśli wszystko będzie dobrze to będzie warto.

No i stało się. W kolejnych tygodniach na mojej szczotce zostawały same białe włosy, a ja z tej spalenizny dalej nie wyszłam w pełni. A że nikt mi nie powiedział, jak o takie włosy dbać to szybko tak czy siak znów zżółkły. Świetnie, prawda?

Ale cóż… mimo mieszkania już w bardziej normalnych warunkach jakoś do tego dbania o włosy wrócić mi się nie chciało. I nie chciało mi się niemal do “teraz” z resztą.


Dzięki, algorytmie Youtube’a

No właśnie. Youtube zaczął mi polecać kanały o włosach. A że trwa kwarantanna to jakiś film włączyłam w tle. A potem drugi, trzeci, czwarty… I tak znów mi się zachciało o te włosy zadbać. 

Zaczęłam od olejowania, bo to mogłam zrobić natychmiast. Dobrze wiedziałam przecież, że moje włosy kochają każdy olej, więc po prostu go na nie nałożyłam. A potem wybrałam się do drogerii, kupując jakiś lepszy zestaw do pielęgnacji. I jednocześnie… zaczęłam sobie uświadamiać, że trochę myliłam się co do moich włosów.

Po pierwsze, chyba jednak nie mam tzw. niskoporów, a średniopory. Nie wiem, czy to jest kwestia złej pielęgnacji, ale w tej chwili nie wydaje mi się, abym miała mocno domkniętą łuskę włosa. Niemniej, to wyjaśnia też, czemu moje włosy lubią KAŻDY olej: zwykle nisko- i wysokopory lubią konkretne rodzaje, u mnie to naprawdę nie ma większego znaczenia. 

Po drugie… one chyba chcą się falować. Nie kręcić, absolutnie nie, ale jednak są podatne na stylizacje. To zdjęcia, które widzicie poniżej dzieli ok. 12h. Po lewej włosy są po olejowaniu i laminowaniu galaretką (niezorientowani - po prostu wygooglujcie) oraz suszeniu suszarką. Po prawej po nocy w warkoczu i po stylizatorze do włosów kręconych.

Maj 2020, 12h różnicy. Po lewej chyba szczególnie dobrze widać, jak mocno wykruszyło mi się jasne pasemko.

Maj 2020, zdjęcie wykonane dzień przed tym powyżej. Fale po rozczesaniu.


Włosy były zawsze tym elementem mnie, który jest w miarę ładny sam z siebie, a przy tym niezbyt problemowy. To motywuje, zwłaszcza, że naprawdę łatwo da się zobaczyć efekty we (w miarę) dopasowanej pielęgnacji włosów. W końcu to właściwie pół-martwe twory, które jeśli nie są nadmiernie zniszczone zwykle potrzebują tylko minimum wysiłku, by naprawdę zrobiła się na nich różnica. A przynajmniej to wynika z mojego doświadczenia. 

Raczej przeszła mi już faza na młodzieńcze nadmierne zachwyty i próbę robienia z włosami WSZYSTKIEGO, bo tak napisali w sieci. Ale jednocześnie chcę, by ten post był trochę taką moją małą motywacją na teraz i/lub przyszłość, bym mogła sobie przypomnieć, jak nie

wiele czasem trzeba, by te włosy znów wyglądały lepiej. I no cóż, jakoś to będzie, prawda?

A dla tych może nieco bardziej zainteresowanych tematyką pod kątem technicznym, może wypiszę co kupiłam na start z “nowym włosomaniactwem”:

  • Yope, Mleko Owsiane, szampon do włosów - bo potrzebuje jakiś mocny detergent i ogółem lubię Yope

  • Natura Siberica Szampon 2w1 dla mężczyzn - bo jestem kobietą lubiąca łamać obyczaje i kupuję rzeczy dla panów. A tak na poważnie, to po prostu delikatniejszy w składzie szampon. 

  • Bielenda, Botanic Spa Rituals, Odżywka do włosów farbowanych, lawenda i zielona herbata - odżywka bez silikonów, na razie po prostu mi się sprawdza.

  • Garnier, Fructis, Aloe Hair Food - łatwo dostępna maska do włosów, którą z resztą znam i używam jako odżywkę.

  • Bioelixire, Argan Oil, Serum - po prostu silikonowe serum zabezpieczające końcówki włosów. 

  • Isana, Professional, Styling Cream Pure Locken - najtańszy stylizator kupiony do testów, bo mogłam. :D 

  • Szczotka “Sierp” ze Szczotkarni - jeszcze jej nie mam, ale już do mnie idzie! Mój Tangle Teeazer chyba dawno wymagał wymiany (kupiony w ~2015).

Wiem, że w tym zestawieniu brakuje trochę protein, jeśli chodzi o równowagę PEH, ale z tego powodu laminowanie włosów chyba na stałe po prostu wejdzie do mojej rutyny. Chyba, że znów mi się znudzi. :D

Mam nadzieję, że ta włosowa podróż cokolwiek w Wasze życie wniosła… a jeśli nie to trudno. Raczej prędko taka tematyka tutaj się nie powtórzy tak czy siak.


poniedziałek, 18 maja 2020

List Pożegnalny: Gazetowe opowiadania i wspomnienie Janusza A. Zajdla



Janusz A. Zajdel zmarł w 1985 roku, niedługo po odebraniu Nagrody Fandomu Polskiego, która wkrótce przyjęła jego imię. Cztery lata później ukazał się “List Pożegnalny”  – zbiór opowiadań całego przekroju jego twórczości. Opowiadania z lat 60., 70. i 80. miały wieńczyć twórczość autora.


Biorę się za ten tekst już chwilę po przeczytaniu tych opowiadań i szczerze przyznam, że… niewiele z nich pamiętam. Teksty z “Listu pożegnalnego” nie kojarzą mi się jako złe czy nie do czytania, przeciwnie wręcz, ale po prostu te krótkie formy jakoś prędko wyleciały z mojej pamięci. 

Jeśli pamiętacie moją opinię na temat zbioru “Feniks” tego samego autora to właściwie mogłabym się znów powtórzyć. Zajdla czyta się dobrze. Płynnie. Jego teksty są ciekawe, potrafią albo zaskoczyć, albo być po prostu sympatyczne. Często były pisane do gazet, więc są dość krótkie, czasem dosłownie kilkustronicowe. Trudno więc chwilami w ogóle szerzej opisać jakiś z nich.

Właściwie jednym z takich tekstów jest tytułowe opowiadanie. “List pożegnalny” akurat był dla mnie małym zaskoczeniem, bo choć ma zaledwie kilka stron to jest wyraźnym… manifestem ekologicznym. Napisany w 1970 roku tekst właściwie i dzisiaj mógłby zostać opublikowany gdziekolwiek i nie wymagałby żadnych zmian. Jako, że tamtych czasów nie przeżyłam to było dla mnie całkiem ciekawe odkrycie. Niby wiadomo, że ludzie gdzieś tam interesowali się tymi tematami, ale sposób myślenia Zajdla był zaskakująco współczesny.

Ta książka to jednak nie tylko opowiadania. Na samym początku dostajemy wstęp, w którym Zajdel pisze sam o sobie. Oczywiście, nie był on docelowo tworzony pod ten zbiorek, ale po tym fragmencie Janusz Zajdel wydał mi się niezwykle sympatyczną, a przy tym logicznie i czasem chłodno myślącą osobą. Nic dziwnego: był w końcu naukowcem. Ale to zdecydowanie był człowiek ze swoimi zasadami i choćby dla tego wstępu warto po “List pożegnalny” chwycić.

Poza tym w książce można znaleźć konspekty powieści: zarówno tych napisanych, jak i tych, których Zajdel nie skończył/w ogóle nie napisał. To ciekawy dodatek, szczególnie dla osób, które interesują się pisaniem. No i na samym końcu dostajemy posłowie nikogo innego, jak Macieja Parowskiego – zmarłego w 2019 roku, długoletniego redaktora literatury fantastycznej, związanego z “Nową Fantastyką” od samego początku jej istnienia. Niby nic szczególnego, ale biorąc pod uwagę, że i tegoż twórcę już pożegnaliśmy (i to całkiem niedawno) to zbiorem sam w sobie ma dla mnie wymiar mocno nostalgiczny.

Tak samo jak w przypadku “Feniksa”, tak i w tym nie jestem w stanie Was zmuszać czy szczególnie mocno zachęcać do czytania. To miła lektura, ale same teksty mi osobiście nie zapadły mocno w pamięć, a co dopiero mówić o osobach mniej zainteresowanych gatunkiem ode mnie (a mimo wszystko, takich będzie większość). Te dodatki też będą raczej cenne dla czytelników i “fanów, niż przeciętnego czytelnika. Dlatego jeśli ktoś czuje ochotę to po ten tytuł warto sięgnąć, ale na pewno nie jest to pierwsza rzecz od Zajdla, którą polecałabym przeczytać.



Postaram się wstawić metryczkę, gdy tylko ogarnę, jak sprawić, by zdjęcie mogło opływać tekst. Nowy wygląd bloggera odrobinkę mnie zaskoczył. Raczej pozytywnie, ale ta drobna sprawa... cóż, jest nieco irytująca.

niedziela, 10 maja 2020

Romanse/erotyki, które nie mają sensu (i raczej są złe)


A więc dziś będzie o trzech książkach. Trzech, z czego z dwoma zapoznałam się stosunkowo niedawno, a trzecią uznałam, że dorzucę, by pozostałym dwóm nie było smutno. To książki, po które sięgnęłam raczej spontanicznie. Bo widzicie, czasem tak mam, że po prostu chcę poznać jakiś romans/erotyk. Taki, który będzie fajną i dostarczającą książką. A że w temacie się nie znam (i poznawać nie planuje) to zwykle sięgam po coś, co kojarzę po okładce i mam nadzieję, że w końcu trafię na coś dobrego. No i… zwykle na nadziejach się kończy. Przyznaję: w całym swoim życiu otwarłam kilka erotyków i ani jeden nie był po prostu „OK”. Zazwyczaj są złe albo bardzo złe. Te moje dwie ostatnie przygody nie były wyjątkiem, choć właściwie do kategorii „erotyków” tak do końca się nie wpisują. Ale czaicie – to mimo wszystko podobny nurt.
Zwykle i o takich książkach po prostu piszę, ale tych nie przeczytałam w 100% oraz nie mam ochoty tego robić, a parę słów o nich może komuś się przyda. Dwie pierwsze to te „przeczytane”  niedawno. Trzecia – lata temu. I wbrew wszystkiemu z nich wszystkich ona chyba wypada najlepiej.

„Zniewolony książę” P. C. Pacat
Zniewolony książę · C. S. Pacat · Könyv · Moly
Tytuł: Zniewolony książę
Tytuł serii: Zniewolony książę
Numer tomu: 1
Autor: P. C. Pacat
Tłumaczenie: Małgorzata Kaczorowska
Liczba stron: 300
Gatunek: erotyk, fantasy
Wydanie: Studio JG, 2018
Są sobie takie dwa królestwa. Kiedyś były skłócone, ale teraz generalnie jest już między nimi OK. Władca jednego z nich zostaje zamordowany przez swojego przybranego syna czy też młodszego syna (serio, to nie ma znaczenia). Owy syn zaś postanawia z następcy tronu zrobić niewolnika i wysłać go do tego drugiego królestwa, w prezencie dla następcy tronu. Damen (bo tak owy zniewolony książę ma na imię) trafia więc w ręce Laurenta. Człowieka, który w teorii jest psującym wszystko i niedojrzałym młodzieńcem. W praktyce – to wredny mruk, który niewiele robi.
„Zniewolony książę” to taka książka, której baza niekoniecznie ma sens. To znaczy – DAŁOBY się sprawić, aby sens miała, ale nie ma. Bo wiecie, kto normalny zamiast zabić następcę tronu w przypadku puczu wysyła go jako niewolnika władcy (teoretycznie) sąsiedniej krainy? Ale gdyby został tam wysłany np. przez powiedzmy jakiegoś lokaja, któremu udało się go uratować, wysyłając w niewolę, byleby tylko przeżył, blablabla… no widzę, że to dałoby się sensownie ograć. Ale autor/ka (bo w sumie nie wiadomo) książki miał/a to gdzieś.
To z resztą trochę zrozumiałe, bo początkowo książka wygląda jak pewna fantazja seksualna, w przypadku której naprawdę światotworzenie nie ma większego znaczenia. Nie o to przecież w tym wszystkim chodzi, prawda? W końcu, gdy tylko nasz Zniewolony Książę przybywa do państwa Laurenta to bierze udział w bitwie „Zabij lub daj się zgwałcić” – to chyba naprawdę nie pozostawia wątpliwości co do tego, jaką książkę mamy na tapecie.
TYLE ŻE po tej sytuacji książka jakby odbija w innym kierunku. Mamy tu sporo jakiś pseudo-politycznych intryg i dyskusji, które jednak większego sensu nie mają, dlatego (przyznaję bez bicia) po prostu je omijałam. Naprawdę, nie odnosiłam wrażenia, bym traciła cokolwiek. Za to próbowałam znaleźć fragmenty, które budowałyby w jakiś ciekawy sposób relację Damiena i Laurenta, bo to teoretycznie po to takie książki się czyta. Szukałam jakiegoś połączenia między nimi. Jakiś ciekawych wymian zdań, jakiegoś budowania relacji… a w gruncie rzeczy między tymi postaciami do niczego nie dochodzi. Damien tylko myśli o tym, jaki ładny jest jego „towarzysz” i ewentualnie raz go myje, bo tak. Poza tym w ich rozmowach nie wynika żadna bliskość tych postaci, a gdy do jakiegoś niby zakochania dochodzi… to wypada ono kompletnie sztucznie. No i przynajmniej w tej części nie dostajemy chyba tego, co w przypadku erotyka powinno być kluczowe (choćby na zakończenie czy coś?) – nie mamy ani jednej sceny z głównymi bohaterami bardziej intymnej od mycia wściekłego Laurenta w łaźni przez Damena.
Nie jest to więc do końca ani erotyk/fantazja seksualna (co można jeszcze jakoś wybronić), ani romans (budowania relacji tu nie ma) ani dobrze skonstruowanego świata (bo najlepsze określenie na niego to „jakiś”). Nie broni też się ani język, ani jakaś struktura, ani pomysł. Ogółem – nie ważne, czego szukacie. Po prostu nie czytajcie, szkoda czasu.

„Papierowa księżniczka” Erin Watts
Tytuł: Papierowa księżniczka
Tytuł serii: Seria królewska
Numer tomu: 1
Autor: Erin Watts
Tłumaczenie: Maria Smulewska-Dziadosz
Liczba stron: 400
Gatunek: romans
Wydanie: Otwarte 2018
Gdy ta powieść wychodziła, nawet zwróciła moją uwagę. Kojarzyła mi się z „Rywalkami”, które są absurdalnie głupie, ale… ale… wiecie, każda dziewczyna czasem chce być królewną i nawet jeśli wiem, że będą po lekturze wyzywać samą siebie („Ty durniu, znów się dałaś nabrać, że to może zadziałać!!!”) to czasem i tak po książkę sięgnę. Tak też było w tym przypadku.
Nie powiem, byłam zdziwiona, gdy odkryłam, że to… nie jest fantastyka. To powieść „realistyczna”, chociaż z realizmem wiele wspólnego nie ma. O, wiem! „Papierowa księżniczka” próbuje być urealnioną baśnią. I swoją treścią mocno kojarzy mi się z wattpadowymi „opkami”. To tam kilka razy wpadłam na podobne fantazje (które przynajmniej raz były od „Papierowej księżniczki” DUŻO lepsze).
O co więc w tej książce chodzi? Mamy naszą główną bohaterkę, Ellę. Ella ma siedemnaście lat. Jej mama zmarła, dziewczyna jest sama. Ukrywa to, pracuje jako striptizerka, udając pełnoletnią. Niespodziewanie okazuje się jednak, że jej biologiczny ojciec (którego Ella nigdy nie poznała) niedawno zmarł i opieka nad dziewczyną została przekazana panu o imieniu Callum Royal. Ten pan „porywa” naszą główną bohaterkę, obiecując jej pieniążki i wikt. W zamian Ella ma z nim mieszkać do ukończenia szkoły i wytrzymać z piątką jego nierozgarniętych synów.
A właściwie nie „nierozgarniętych”. W sumie to szkolnych wandali. Przyszłych bandziorów.
Ja naprawdę nie sądziłam, że powieść młodzieżowa może być AŻ TAK. Ogółem sam zarys nie brzmi jakoś… tragicznie. Jasne, to tylko „księżniczkowa fantazja”, która nie obiecuje niczego więcej, ale czasem nastolatka potrzebuje bajki, prawda? Nie bez powodu te wszystkie romanse fantasy są tak popularne. Tyle tylko, że po wstępie zapowiadającym nawet sympatyczną książkę dostajemy taką ilością brudu, przekleństw, ohydnych nieprzyjemności, że naprawdę nie rozumiem, jak jakikolwiek rodzic (wiedząc, co jest wewnątrz) mógłby to dać do przeczytania swojej 14-15 letniej córce.
Najgorsze jest w tym to, że choć Ella jest wyzywana i poniżana to i tak widząc jednego ze swoich „oprawców” myśli tylko o tym, jaki on jest przystojny. Naprawdę trudno było mi się powstrzymać od pacnięcia w czoło. Bo czaicie. Chłopak wchodzi BEZ JEJ ZGODY do pokoju z wyzwiskami, gdy ona mówi, że jest NAGA. A ona, zamiast na niego porządnie nawrzeszczeć i wywalić z pomieszczenia, myśli tylko o jego cudownych mięśniach. Błagam. TAK NIE MYŚLĄ LUDZIE.
Podsumowując krótko – jeśli szukacie „bajki o królewnach” to po prostu wejdźcie na Wattpad. Tam znajdziecie teksty na podobnym poziomie ot tak. Nie ma potrzeby, aby tracić finanse i nerwy na aż tak szkodliwą społecznie książkę.

„Przebudzenie śpiącej królewny” Anny Rice
Tytuł: Przebudzenie śpiącej królewny
Tytuł serii: Śpiąca królewna
Numer tomu: 1
Autor: Anna Rice
Tłumaczenie: Mieczysław Dutkiewicz
Liczba stron: 244
Gatunek: erotyk
Wydanie: Mystery, 2010
Tę powieść przeczytałam jakoś po zapoznaniu się ze sławnymi „50 twarzami Grey’a” (bo wszyscy o tym mówili). Zabrałam się za nią, bo gdzieś w sieci mignęła mi informacja, że jeśli ktoś chce zobaczyć BDSM zbliżone do tego „realnego” w książce to powinien sprawdzić ten tytuł. A ja, wiedziona chyba chęcią porównania tych dwóch powieści, po prostu się za nią zabrałam. Czytałam ją lata temu, niezbyt dokładnie, ale doszłam do kilku konkretnych wniosków.
Po pierwsze, pod kątem strukturalnym/logicznym/językowym – to nawet nie jest powieść. Fabuła, historia, logika… to nie ma w jej przypadku żadnego sensu i tego nie należy się spodziewać.
Po drugie – ta powieść jest po prostu fantazją erotyczną. Taką absolutnie najczystszą. Taką, w której raczej nie należy analizować pod kątem moralności czy dobrego smaku, bo ona nawet nie udaje, że jest rzeczywista. Przecież sama autorka wrzuca nas do jakiegoś quasi-bajkowego świata, w którym po prostu dzieją się rzeczy. Niby próbuje jakoś to budować, ale wyraźnie widać, że wszystkie zasady są stworzone tylko po to, by realizować pewną fantazję.
Nie powiem, czy opisywany w książce BDSM jest adekwatnie przedstawiony czy nie, wiele z resztą nie pamiętam, ale odnoszę wrażenie, że to może być jedna z najmniej szkodliwych książek tego typu. Bo ona naprawdę nie chce być niczym więcej.
Umyślnie nie przedstawiam zarysu fabuły. On naprawdę nie ma w tym przypadku znaczenia.

Nomida zaczarowane-szablony