Gdy kilkunastoletni Bertam próbuje
wykonać wolę swojego ojca, nie ma pojęcia, że znajdzie rodzinę pod skrzydłami
mężczyzny, którego miał pozbawić życia. Znajduje dom w miejscu, którego nie oczekiwał,
odnajdując siostrę w rudowłosej Aine, córce swojego wybawiciela. Po latach
dochodzi do tragedii i obydwoje tracą rodzinny dom. Jeśli chcą przetrwać w
zmieniającym się świecie, muszą odkryć, czym są tajemnicze Ziarna Relenvel.
„Śmiech diabła”, czyli pierwszy tom z
trylogii „Dzieci starych bogów” Agnieszki Mieli to debiut, choć taki „nie do
końca”. Książka pierwszy raz ukazała się nakładem niewielkiego wydawnictwa
Kłobook w 2019 roku i dopiero teraz, w 2021, pojawiła się na rynku ponownie w
szerszym obrocie, tym razem pod skrzydłami wydawnictwa Zysk i S-ka. Ponownie
przeredagowana, okazała się pozycją, która na Bookstagramie czy facebookowych
grupach zaczęła niemal wyskakiwać mi zza każdego rogu. Jak to zwykle we takich
sytuacjach bywa, pierwsze opinie były nadzwyczaj entuzjastyczne, ale czy aby na
pewno ta lektura spełniła akurat moje wymagania?
Śmiech bogów Agieszka Miela wyd. Zysk i s-ka, 2021 Dzieci starych bogów, t. 1 |
Sam początek wydawał się bardzo
obiecujący. Autorka zaczęła od nakreślenia nam relacji bohaterów, czyli Aine i
Bertama, gdy ci mieli po bodajże sześć i dwanaście lat. Dostajemy więc początkowo kilka scenek, które
wprawdzie są aż zbyt przesłodzone i aż zbyt słodkie, ale… spełniają swoją rolę.
Sam język wydaje się całkiem niezły. Nie bazuje na samych dialogach i ma trochę
opisów, ale ma w sobie pewną ciężkość naprawdę byłam przekonana, że „Śmiech
diabła” okaże się naprawdę dobrym debiutem.
Takie wrażenie utrzymałam gdzieś do
około 100-200 strony. Po pierwszym rozdziale zaczęłam zauważać w narracji
nacisk na złe traktowanie kobiet w świecie przedstawionym, (które zdawać by się
mogło: wynikało z potrzeby autorki, a nie samej opowieści,), ale nie było to coś,
co wpływałoby na samo czytanie negatywnie. Problemy zaczęły tworzyć się chwilę później,
bo miałam wrażenie, że im dalej w las, tym często było po prostu gorzej. Tak,
jakby pierwszy rozdział został dopracowany, a pozostała
część… już nie do końca.
W „Śmiechu diabła” sporo jest bowiem
pewnej niesprawności językowej. Często słowa pojawiają się nie do końca tam,
gdzie powinny (np. bohaterka, jadąc na koniu, „ogląda” swoją suknię, zamiast „pilnować”,
by nie podwiewała na wietrze). Gdy narracja się na czymś skupi, czasem nie
potrafi odpuścić. Tak było już ze wspomnianą już kobiecą kwestią, a potem to samo pojawiło
się w przypadku ciągu myślowego jednego z bohaterów. Ponadto, autorka ma dość dużą tendencję do łopatologicznego wyjaśniania poczynań bohaterów, które
niewiele wnosi i można byłoby je bez problemu wyciąć.
Kolejną sprawą jest coś, co znana części
z Was Moreni nazwała „pamięcią filmową” (jeśli mnie samą pamięć już na tym
etapie nie myli) i co jest chyba najlepszym określeniem zjawiska, które w „Śmiechu
bogów” się pojawia. Mianowicie, mam wrażenie, że autorka nie przeprowadziła
odpowiedniego reascherchu przed pisaniem. Jakby usiadła i spisała to, co
zrodziło jej się w głowie, nie weryfikując tych pozornie drobnych detali, które
mają ogromny wpływ na światotworzenie. Na przykład, koń w tej powieści uderza
kopytami we właśnie otwieraną, okutą żelazem bramę, wbijając człowieka do
ściany. Niemożliwe? Przecież Gandalf też coś takiego zrobił!
Tyle że Gandalf dosiadał magicznego
konia i zrobił to w filmie, który posługuje się nieco innym językiem, niż
powieść. Książkowy koń, bez nadnaturalnych zdolności, musiałby być szczególnie
wyszkolony, aby nagle kopnąć bramę. Ponadto, raczej nie otworzyłby aż z takim
impetem ciężkiej, żelaznej bramy. A gdyby nawet spróbował to prawdopodobnie po
prostu połamałby sobie kończyny. Konie są szybkie, ale to wiąże się z ich dość
delikatną budową. Każdy, kto kiedykolwiek robił coś przy tych stworzeniach
dobrze wie, jak chucha się i dmucha na ich nogi.
Kolejny przykład? Aine na pewną okazję
musi założyć suknie, która jej się nie podoba. Na dworze jest zimno, zaś strój jest cienki i koronkowy. Z opisu wnioskowałam, że sukienka jest typowo współczesną „podfruwajką”. Tyle że w świecie bez centralnego ogrzewania praktycznie nie ma możliwości,
aby ktokolwiek wpadł na pomysł ubrania kogokolwiek w tak lekki, przewiewny
strój bez ogromnej ilości bielizny i sukni spodnich, gdy na tworze jest ZIMNO
(co podkreśla narracja). To po prostu nie ma sensu z punktu widzenia tworzenia
świata przedstawionego. Zwłaszcza że koronki byłby automatycznie bardzo drogie
(polecam obejrzeć jakieś nagrania z ręcznego tworzenia takich małych dzieł
sztuki), a postacie wokół bohaterki mają na sobie m.in. gorsety, które nijak
nie przystają do takich koronkowych sukieneczek.
Takie detale sprawiają, że świat
naprawdę traci na wiarygodności i wydaje się nieprzemyślany. Zdarzają się
oczywiście sytuacje, gdy autor traktuje konwencje bardzo lekko i tego typu
elementy nie rzucają się w oczy, ale w tym przypadku niestety tak nie jest.
Jednocześnie zdaje sobie sprawę z tego,
że przeciętnemu czytelnikowi, który po prostu chce coś przeczytać, to prawdopodobnie
przeszkadzać nie będzie. A jeśli pominie się całą tę kwestię redakcyjną to…
dostajemy po prostu przeciętną powieść fantasy o dość sztampowej, zwyczajnej
fabule. Ot, mamy grupę bohaterów, którzy mają do wykonania zadanie. Dostajemy
silną i niezależną kobietę (Aine), inteligentnego medyka (Gavina), surowego
mentora (Lisa), czy męską mimozę-wojownika-nudny-fajny-główny-charakter
(Bertama, tak, ja od tego momentu mam zamiar używać tego określenia, bo główne
postacie często jednak tak wychodzą. Eragon na przykład). Oczywiście nie
obędzie się też bez wybrańców i bez sporej dawki akcji z bogami w rolach
głównych lub pobocznych.
Nie wypada to wcale tak źle, choć przez
pewien brak płynności w narracji czasem „Śmiech diabła” przypomina bardziej
zlepek scenek, które są od siebie dość mocno oddzielone. Bohaterowie zdają się
podejmować decyzje dość nagle, bez wystarczającego wcześniejszego podbudowania
i historia często nie buduje na tyle pewnych relacji między postaciami, bym
ostatecznie była w stanie w to wszystko uwierzyć (np. sprawa Lory). Ale w
dalszym ciągu, dzięki pewnemu ciężarowi w języku autorki i stosunkowo prostej
osi fabularnej jakoś do się wszystko klei.
Najbardziej chyba boli mnie po prostu
to, że ta powieść mogła być dla mnie dobrą powieścią rozrywkową. Naprawdę
niewiele jej do tego brakowało i początkowo byłam gotowa tak ją okrzyknąć. W
tej chwili zaś waham się, czy w ogóle chcę kontynuować tę przygodę. Z jednej
strony obawiam się ponownych problemów ze stylem, z drugiej – debiuty zwykle są
najsłabsze (nawet jeśli są pierwszą częścią tej samej serii), a przy tak
prostej fabule, coś jeszcze z tego mogłoby wyjść. Zwłaszcza że w moim odczuciu
tu najwięcej jest do poprawy właśnie w warstwie językowej książki.
Przy okazji chyba muszę zaznaczyć po raz kolejny: ja jestem człowiekiem z natury czepliwym, który powieści fantasy ma na swoim koncie sporo. Zwracam uwagę na rzeczy, na które nie spogląda przeciętny zjadacz chleba. I jeśli po prostu chcecie opowieści o magii, podróżach, przyjaźni i wielkich bitwach to jest spora szansa, że „Śmiech diabła” będzie czymś dla Was.
(Tak, miałam potrzebę „wygadania się”.
Czytanie zajęło mi więcej czasu niż zwykle i naprawdę zdążyłam się tą lekturą
mocno zmęczyć.)