środa, 31 marca 2021

Śmiech diabła: udany debiut czy niewarta uwagi książka?



Gdy kilkunastoletni Bertam próbuje wykonać wolę swojego ojca, nie ma pojęcia, że znajdzie rodzinę pod skrzydłami mężczyzny, którego miał pozbawić życia. Znajduje dom w miejscu, którego nie oczekiwał, odnajdując siostrę w rudowłosej Aine, córce swojego wybawiciela. Po latach dochodzi do tragedii i obydwoje tracą rodzinny dom. Jeśli chcą przetrwać w zmieniającym się świecie, muszą odkryć, czym są tajemnicze Ziarna Relenvel.

 

„Śmiech diabła”, czyli pierwszy tom z trylogii „Dzieci starych bogów” Agnieszki Mieli to debiut, choć taki „nie do końca”. Książka pierwszy raz ukazała się nakładem niewielkiego wydawnictwa Kłobook w 2019 roku i dopiero teraz, w 2021, pojawiła się na rynku ponownie w szerszym obrocie, tym razem pod skrzydłami wydawnictwa Zysk i S-ka. Ponownie przeredagowana, okazała się pozycją, która na Bookstagramie czy facebookowych grupach zaczęła niemal wyskakiwać mi zza każdego rogu. Jak to zwykle we takich sytuacjach bywa, pierwsze opinie były nadzwyczaj entuzjastyczne, ale czy aby na pewno ta lektura spełniła akurat moje wymagania?

Śmiech bogów
Agieszka Miela
wyd. Zysk i s-ka, 2021
Dzieci starych bogów, t. 1

Sam początek wydawał się bardzo obiecujący. Autorka zaczęła od nakreślenia nam relacji bohaterów, czyli Aine i Bertama, gdy ci mieli po bodajże sześć i dwanaście lat. Dostajemy więc początkowo kilka scenek, które wprawdzie są aż zbyt przesłodzone i aż zbyt słodkie, ale… spełniają swoją rolę. Sam język wydaje się całkiem niezły. Nie bazuje na samych dialogach i ma trochę opisów, ale ma w sobie pewną ciężkość naprawdę byłam przekonana, że „Śmiech diabła” okaże się naprawdę dobrym debiutem.

Takie wrażenie utrzymałam gdzieś do około 100-200 strony. Po pierwszym rozdziale zaczęłam zauważać w narracji nacisk na złe traktowanie kobiet w świecie przedstawionym, (które zdawać by się mogło: wynikało z potrzeby autorki, a nie samej opowieści,), ale nie było to coś, co wpływałoby na samo czytanie negatywnie. Problemy zaczęły tworzyć się chwilę później, bo miałam wrażenie, że im dalej w las, tym często było po prostu gorzej. Tak, jakby pierwszy rozdział został dopracowany, a pozostała część… już nie do końca.

W „Śmiechu diabła” sporo jest bowiem pewnej niesprawności językowej. Często słowa pojawiają się nie do końca tam, gdzie powinny (np. bohaterka, jadąc na koniu, „ogląda” swoją suknię, zamiast „pilnować”, by nie podwiewała na wietrze). Gdy narracja się na czymś skupi, czasem nie potrafi odpuścić. Tak było już ze wspomnianą już kobiecą kwestią, a potem to samo pojawiło się w przypadku ciągu myślowego jednego z bohaterów. Ponadto, autorka ma dość dużą tendencję do łopatologicznego wyjaśniania poczynań bohaterów, które niewiele wnosi i można byłoby je bez problemu wyciąć.

Kolejną sprawą jest coś, co znana części z Was Moreni nazwała „pamięcią filmową” (jeśli mnie samą pamięć już na tym etapie nie myli) i co jest chyba najlepszym określeniem zjawiska, które w „Śmiechu bogów” się pojawia. Mianowicie, mam wrażenie, że autorka nie przeprowadziła odpowiedniego reascherchu przed pisaniem. Jakby usiadła i spisała to, co zrodziło jej się w głowie, nie weryfikując tych pozornie drobnych detali, które mają ogromny wpływ na światotworzenie. Na przykład, koń w tej powieści uderza kopytami we właśnie otwieraną, okutą żelazem bramę, wbijając człowieka do ściany. Niemożliwe? Przecież Gandalf też coś takiego zrobił!

Tyle że Gandalf dosiadał magicznego konia i zrobił to w filmie, który posługuje się nieco innym językiem, niż powieść. Książkowy koń, bez nadnaturalnych zdolności, musiałby być szczególnie wyszkolony, aby nagle kopnąć bramę. Ponadto, raczej nie otworzyłby aż z takim impetem ciężkiej, żelaznej bramy. A gdyby nawet spróbował to prawdopodobnie po prostu połamałby sobie kończyny. Konie są szybkie, ale to wiąże się z ich dość delikatną budową. Każdy, kto kiedykolwiek robił coś przy tych stworzeniach dobrze wie, jak chucha się i dmucha na ich nogi.

Kolejny przykład? Aine na pewną okazję musi założyć suknie, która jej się nie podoba. Na dworze jest zimno, zaś strój jest cienki i koronkowy. Z opisu wnioskowałam, że sukienka jest typowo współczesną „podfruwajką”. Tyle że w świecie bez centralnego ogrzewania praktycznie nie ma możliwości, aby ktokolwiek wpadł na pomysł ubrania kogokolwiek w tak lekki, przewiewny strój bez ogromnej ilości bielizny i sukni spodnich, gdy na tworze jest ZIMNO (co podkreśla narracja). To po prostu nie ma sensu z punktu widzenia tworzenia świata przedstawionego. Zwłaszcza że koronki byłby automatycznie bardzo drogie (polecam obejrzeć jakieś nagrania z ręcznego tworzenia takich małych dzieł sztuki), a postacie wokół bohaterki mają na sobie m.in. gorsety, które nijak nie przystają do takich koronkowych sukieneczek.

Takie detale sprawiają, że świat naprawdę traci na wiarygodności i wydaje się nieprzemyślany. Zdarzają się oczywiście sytuacje, gdy autor traktuje konwencje bardzo lekko i tego typu elementy nie rzucają się w oczy, ale w tym przypadku niestety tak nie jest.

Jednocześnie zdaje sobie sprawę z tego, że przeciętnemu czytelnikowi, który po prostu chce coś przeczytać, to prawdopodobnie przeszkadzać nie będzie. A jeśli pominie się całą tę kwestię redakcyjną to… dostajemy po prostu przeciętną powieść fantasy o dość sztampowej, zwyczajnej fabule. Ot, mamy grupę bohaterów, którzy mają do wykonania zadanie. Dostajemy silną i niezależną kobietę (Aine), inteligentnego medyka (Gavina), surowego mentora (Lisa), czy męską mimozę-wojownika-nudny-fajny-główny-charakter (Bertama, tak, ja od tego momentu mam zamiar używać tego określenia, bo główne postacie często jednak tak wychodzą. Eragon na przykład). Oczywiście nie obędzie się też bez wybrańców i bez sporej dawki akcji z bogami w rolach głównych lub pobocznych.

Nie wypada to wcale tak źle, choć przez pewien brak płynności w narracji czasem „Śmiech diabła” przypomina bardziej zlepek scenek, które są od siebie dość mocno oddzielone. Bohaterowie zdają się podejmować decyzje dość nagle, bez wystarczającego wcześniejszego podbudowania i historia często nie buduje na tyle pewnych relacji między postaciami, bym ostatecznie była w stanie w to wszystko uwierzyć (np. sprawa Lory). Ale w dalszym ciągu, dzięki pewnemu ciężarowi w języku autorki i stosunkowo prostej osi fabularnej jakoś do się wszystko klei.

Najbardziej chyba boli mnie po prostu to, że ta powieść mogła być dla mnie dobrą powieścią rozrywkową. Naprawdę niewiele jej do tego brakowało i początkowo byłam gotowa tak ją okrzyknąć. W tej chwili zaś waham się, czy w ogóle chcę kontynuować tę przygodę. Z jednej strony obawiam się ponownych problemów ze stylem, z drugiej – debiuty zwykle są najsłabsze (nawet jeśli są pierwszą częścią tej samej serii), a przy tak prostej fabule, coś jeszcze z tego mogłoby wyjść. Zwłaszcza że w moim odczuciu tu najwięcej jest do poprawy właśnie w warstwie językowej książki.

Przy okazji chyba muszę zaznaczyć po raz kolejny: ja jestem człowiekiem z natury czepliwym, który powieści fantasy ma na swoim koncie sporo. Zwracam uwagę na rzeczy, na które nie spogląda przeciętny zjadacz chleba. I jeśli po prostu chcecie opowieści o magii, podróżach, przyjaźni i wielkich bitwach to jest spora szansa, że „Śmiech diabła” będzie czymś dla Was.


(Tak, miałam potrzebę „wygadania się”. Czytanie zajęło mi więcej czasu niż zwykle i naprawdę zdążyłam się tą lekturą mocno zmęczyć.)



Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu Zysk i S-ka!

poniedziałek, 29 marca 2021

Prorok: zwieńczenie trylogii high fantasy w arabskich klimatach


Po wędrówce i poszukiwaniach prawdy Kashim Al.’Shannag w końcu podejmuje decyzje o powrocie do swojego ojczystego miasta. Przywrócenie mu porządku może się jednak okazać zbyt trudne dla grupki zbrojnych, którzy podążają do Tel’Halik wraz z nim.

 

Po dłuższym czasie, ale w końcu: zakończyłam swoją przygodę z „Opowieściami piasków” Krzysztofa Piskorskiego. „Prorok” to zwieńczenie tej trylogii, która była zresztą debiutanckim cyklem tego autora i która też, jak na nomen omen debiut, wypada naprawdę dobrze na tle innej tego typu literatury.

Prorok
Krzysztof Piskorski
wyd. Runa, 2007
Opowieści piasków, t. 3

Ani „Prorok”, ani pozostałe części, nie są w żadnym razie dla mnie „książkami życia”, ale bez wątpienia są porządnie skonstruowanym, klasycznym high fantasy, które czerpie mocno z arabskich klimatów. Powiedziałabym, że to historia dość „tolkienowska” w swoim tonie. Piskorski nie skupia się aż tak na bohaterze, raczej opowiadając o wielkich wydarzeniach. Jednakże, choć nie wchodzi aż tak głęboko w relacje między postaciami, jakbym tego chciała, robi to jednak bardziej, niż właśnie Tolkien we „Władcy pierścieni”.

Piskorski jest też zaskakująco naturalny w swoim stylu. Język „Proroka” jest dość mocno stylizowany, jednak nie na tyle, by historia nie była zrozumiała. Powieść czyta się naprawdę płynnie, a przez drobne, żartobliwe wtręty ze strony autora, widać, że działa językiem dość świadomie, mimo że – tak jak już wspominałam – to jedna z pierwszych napisanych przez niego książek. Styl nie wybija też z rytmu, tak jak to miało miejsce np. w przypadku mojej lektury „Viriona. Zamek” Ziemiańskiego.

Zresztą, choć Ziemiański ma na swoim kącie więcej książek, niż Piskorski nawet (chyba?) do tej pory, to już gdy „Opowieści piasków” były wydawane, autor miał od niego po prostu lepszy warsztat. Widać też dość dużą pracę włożoną w poszukiwanie przez niego źródeł, w wyciągnie detali z przeszłości realnego świata, które mogą dobrze zagrać w jego uniwersum. Dzięki temu nie mogę tego ukrywać: uznaje, że to jest naprawdę porządna historia w całości, nawet mimo pewnych mankamentów.

W trakcie lektury uświadomiłam sobie też, że polscy pisarze bardzo lubią tematykę bogów i zabaw nadludzkich istot z tymi przyziemnymi, zwyczajnymi. Bo i tu ten wątek się pojawia, mocno kojarząc mi się z (powstałymi później) „Opowieściami z meekhańskiego pogranicza”. Oczywiście to inny świat i o coś innego tu chodzi, ale samo mieszanie się niebiańskich istot z ludźmi, kontaktowanie się z nimi itd. po prostu przywodzi mi taką myśl.

Osobiście, jak zwykle przy tego typu historiach, chciałabym, by było tu nieco więcej „mięsa”. By bohaterowie pokazali mi, że naprawdę PRZEŻYWAJĄ emocje, że naprawdę są bardzo dobrymi przyjaciółmi lub niezwykłymi wrogami. By śmierć czy zwycięstwo było przeżywane bardziej. Wydaje mi się, że wtedy ta historia byłaby pełniejsza, szczególnie że wiem, że Piskorski w swoich kolejnych książkach świetnie daje sobie przecież z tym radę. Rozumiem jednak też, że po prostu taką wybrał konwencję. I nie jest to w żadnym razie zły wybór – po prostu nie do końca „mój”.

Jeśli szukacie stosunkowo lekkiej, ale pisanej raczej na poważnie, przygodowej fantastyki o dość unikatowym klimacie to nie wahajcie się poszukać gdzieś choćby i używanych „Opowieści piasków”, z „Prorokiem” włącznie. Mimo wszystko nie mamy wcale na rynku aż tak wiele porządnego high fantasy, więc i ta historia po prostu zasługuje na uwagę.


piątek, 26 marca 2021

Prochy Babilonu: wojna o wpływy w Układzie

Zmiany w Układzie, jakie przyniósł Pierścień, doprowadziły do wojny. Marco Inaros, stojący na czele Wolej Floty, chce uczynić mieszkańców Pasa prawdziwie wolnymi. Załoga Rosynanta, na czele z kapitanem Jamesem Holdenem, robi wszystko, by zminimalizować rozlew krwi.

 

Gdy odkładam kolejny tom „Expanse” zwykle myślę o tym, że właściwie przeczytanie książki poszło mi szybciej, niż zakładałam i właściwie mam ochotę na kolejny tom. A potem okazuje się, że sięgam po kolejny prawie po roku. Ale cóż, przynajmniej sięgam. I mam wrażenie, że „Prochy Babilonu”, czyli tom szósty, chyba wypadają lepiej od piątej części cyklu i właściwie na pewno są lepsze od czwartej.

Prochy Babilonu
James S. A. Corey
wyd. Mag, 2019
Expanse, t. 6

Poprzednia część stanowiła pewien przerywnik, który pozwalał nam wejrzeć w przeszłość bohaterów i ustanowić nową sytuację w Układzie: sprawy związane z protomolekułą są już właściwie rozwiązane i teraz fabuła po prostu musi obrać nowy tor. Ten zaś jest jak najbardziej uzasadniony. Nowe możliwości, jakie stanęły przed ludzkością, po prostu musiały doprowadzić do nowych problemów, szczególnie że sytuacja i tak od lat była napięta, co wyraźnie przedstawiły nam części poprzednie. Nic więc dziwnego, że „Prochy Babilonu” są przede wszystkim dość militarną space operą, ze sporą ilością kosmicznych bitew i politycznych elementów.

Wracając do historii, chyba po raz kolejny zaskoczył mnie sam styl autorów. Panowie piszący pod pseudonimem James S. A. Corey piszą w sposób surowy, ale interesujący i bardzo klarowny. Choć w tym świecie dzieje się dużo, w tej narracji po prostu nie da się zgubić. Jasne jest, co i gdzie się dzieje, motywacje bohaterów także są wyjaśnione. Poza tym, choć historia idzie w stronę tej bardziej militarnej fantastyki, to jednak relacje między postaciami dalej są bardzo istotne: załoga Rosynanta wielokrotnie podkreśla to, że po tylu latach wspólnych przygód stali się po prostu rodziną.

Zmorą poprzednich tomów, zwłaszcza trzeciego i czwartego, było dorzucanie nowych postaci w narracji, które następnie znikały z fabuły i w gruncie rzeczy nie miały większego znaczenia. Tu na szczęście trend ten jest przynajmniej częściowo przerwany. Część z tamtych bohaterów wraca, choć w nieco mniejszych rolach, a autorzy po prostu zaczynają częściej i swobodniej „skakać” po narracjach, nie powodując jednak przy tym chaosu. Przyznaję, że, tak czy siak, najlepiej obserwuje mi się załogę Rosynanta, ale rozumiem, że przy takiej historii inna perspektywa po prostu jest czasem istotna.

Muszę jednak przyznać, że mimo wszystko – nie do końca podoba mi się to, w którą stronę ten cykl poszedł. Dwa pierwsze tomy, skupione na rozwiązaniu zagadki protomolekuły, były po prostu najciekawsze i kolejne nie wracają do tamtego poziomu. Wciąż to dobra literatura rozrywkowa, ale jednak – „to nie to samo”. Szczególnie że osobiście za militariami nie przepadam i te naprawdę potrafią mnie dość szybko męczyć. Wole takie historie w wersji filmowej i mimo wszystko, chyba jednak preferuje ekranizacje tego cyklu.

Niemniej, koniec końców, jestem z lektury całkiem zadowolona. Niewiele jest przyjemnych space oper, które jednocześnie trzymają poziom w tworzeniu świata, a ta bez wątpienia trzyma. Po „Prochy Babilonu” można sięgać bez większych obaw.


poniedziałek, 22 marca 2021

Płacz: trzeci tom, który nie był do końca potrzebny

Po odkryciu rodzinnych tajemnic trzy panny Stern ruszyły swoimi drogami. Nie minęło jednak dużo czasu, a okazuje się, że jedna z nich dramatycznie potrzebuje pomocy. Dżusi i Klara oraz ich przyjaciele wyruszają w Góry Sowie, aby pomóc Eleonorze.

 

„Toń” sprawiła, że pierwszy raz od dłuższego czasu naprawdę mocno wciągnęłam się w lekturę. Dlatego też, idąc za ciosem, musiałam zapoznać się z kontynuacją tej historii, czyli z „Płaczem”, który od dłuższego czasu stał na mojej półce. Liczyłam na przynajmniej równie dobrą przygodę, dzięki której będę mogła po prostu trochę odpocząć.

I choć przynajmniej na papierze „Płacz” wypada po prostu bardzo dobrze, o tyle w praktyce… niestety, jest już nieco gorzej. „Toń” dalej pozostaje najlepszą powieścią Marty Kisiel, jaką dane mi było do tej pory poznać, a w gruncie rzeczy poza jej najnowszym kryminałem, jestem zaznajomiona ze wszystkim, co autorka wydała do tej pory.

Płacz
Marta Kisiel
wyd. Uroboros, 2020
Cykl wrocławski, t. 3

Tak naprawdę trudno mi stwierdzić, co tu do końca „poszło nie tak”. Niby mamy te same postacie, ale… właściwie to nie. Gerd, Dżusi, Klara, Elaonora, nawet pani Matylda, wydają się mieć teoretycznie te same cechy, które jednak trochę inaczej zaczynają działać w praktyce. I jak na przykład w „Toni” Gerd miał naprawdę świetną chemię zarówno z Elaonorą, jak i panią Matyldą, tak w przypadku tej książki to wszystko jakoś się… rozjeżdża. Nie działa. Jednocześnie to nie tak, że dostajemy cokolwiek w zamian. Te postacie po prostu przestają ze sobą grać tak dobrze, jak poprzednio, a Kisiel idzie w jeszcze większe przerysowanie postaci. To dotyczy m.in. narzeczonego Dżusi, czyli Karolka.

Choć „główna ekipa” pozostaje taka sama, autorka dorzuca nam jeszcze jedną postać. Mężczyznę po 50., który zostaje początkowo „sparowany” z Eleonorą. I o ile przy kilku pierwszych stronach wydawał mi się całkiem intrygujący, więc zaczęłam snuć związane z nim teorie… o tyle ostatecznie okazał się niewiele wnoszącą postacią.

Odnoszę wrażenie, że problem może tkwić tutaj w innym rozłożeniu ciężaru. Z jednej strony, Kisiel sięga po naprawdę mroczne elementy historii, która rozgrywała się na terenie Gór Sowich, oczywiście przerabiając ją na swoją własną, fantastyczną modłę. Z drugiej nie wiąże go wystarczająco mocno z historią panien Stern, co było najmocniejszą stroną „Toni”. Za to skupia się tu na nowym bohaterze, który jest od nich naprawdę znacznie mniej interesujący. Ponadto fabuła wydaje mi się znacznie bardziej chaotyczna i bardziej absurdalna (mimo tematyki związanej m.in. z ludobójstwem).

Dostajemy więc ostatecznie książkę, którą dalej czyta się całkiem lekko i przyjemnie. Która momentami ma naprawdę dobry klimat i ciekawe pomysły, ale koniec końców, wypada bardzo przeciętnie, zwłaszcza w porównaniu do swojej poprzedniczki. Przyznaję, jest mi tego trochę szkoda, bo „Płacz” wydaje mi się przy tym po prostu dość niepotrzebną kontynuacją. Mam wrażenie, że gdyby „Toń” była pojedynczą historią, wypadałaby znacznie lepiej. Ba! Właściwie przecież wystarczyłoby, gdyby autorka w tym samym świecie osadziła kolejną paczkę bohaterów, tylko luźno wiążąc ich z poprzednimi postaciami – tak, jak miało to miejsce w „Nomen omen”.



Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu Uroboros!

sobota, 20 marca 2021

Fraktalny książę: gdy autor pokazuje, zamiast pisać


Jean la Flambeur, złodziej przyszłości, który zawsze dotrzymuje swojego słowa, podróżuje na Ziemię wraz ze swoją pracodawczynią. Jego statek zostaje jednak zaatakowany. W tym samym czasie na planecie dochodzi do morderstwa, w którego rozwiązywanie wplątuje się córka pewnego wpływowego człowieka.

 

Sięgając po cyklu o Jeanie la Flambeur, który został napisany przez fińskiego autora, Hannu Rajaniemi, wiedziałam, że pierwszy tom będzie książką niebywale męczącą, ale jednocześnie doszły mnie słuchy, że wraz z kolejnymi częściami będzie lepiej. Dlatego bez szczególnej ochoty (bo „Kwantowy złodziej” naprawdę dał mi się we znaki), ale z nadzieją na lepszą kontynuację wzięłam się za „Fraktalnego księcia”. Niestety – poza ciekawym tytułem ta książka nie miała mi osobiście do zaoferowania nic.

To jest chyba pierwsza książka, jaką znam, w której opisy akcji sprawiały, że nie miałam bladego pojęcia, o co chodzi, a następnie, gdy bohaterowie ze sobą rozmawiali, orientowałam się… że to było TAK proste. Tyle że pod natłokiem dziwnych słów naprawdę trudno czasem w ogóle zrozumieć, o co autorowi chodzi. Rajaniemi próbuje pokazywać, zamiast wyjaśniać, ale to przecież fantastyka! Odrobina ekspozycji i krótkiego wyjaśnienia, o co w tym świecie chodzi, byłaby naprawdę przydatna. Jestem po dwóch tomach i przyznaję – dalej nie mam pojęcia, jak Jean la Flambeur wygląda, czemu jest najlepszym ze złodziei i jak działa w swoim zawodzie.

Fraktalny książę
Hannu Rajaniemi
wyd. Mag, 2017
Jean la Flamebur, t. 2

Mam wrażenie, że w przypadku tej książki coś mogło „pójść nie tak” na etapie pisania, tłumaczenia lub obydwu. Z tego co rozumiem, autor pisze w języku angielskim, który nie jest jego rodzimym, a więc pewnie nie zna go tak doskonale, jak swojego ojczystego, co może być problematyczne, gdy próbuje się napisać bardzo techniczne SF. Ponadto takie rzeczy po prostu trudno się tłumaczy. Jeśli osoba zajmująca się tą kwestią „nie zaczai”, o co chodzi… to czytelnik tym bardziej nie. Oczywiście, to tylko spekulacje: może po prostu Rajaniemi miał taki pomysł na powieść, który… no nie do końca wyszedł. Po prostu. Przynajmniej w moim odczuciu.

Ponadto chcę zauważyć, że „Fraktalny książę” jest niezwykle chaotyczny. Tekst zmienia co chwilę perspektywę czy czasy, przez co czasem zdarzyło mi się w treści po prostu gubić. Na przykład, najpierw dostajemy narrację pierwszoosobową, w którym autor opisuje akcję z perspektywy Jeana, aby następnie zrobić „***” i przejść do narracji trzeciosobowej. Z tym że nie zmienia się miejsce akcji, jej czas ani bohaterowie.

Początkowo miałam nadzieję, że przynajmniej jeden wątek okaże się ciekawy, bo do pewnego momentu chyba wiedziałam, o co w nim w pełni chodzi… a potem i to jakoś się rozmyło. Gubiłam więc wątki, musiałam czytać niektóre fragmenty kilkukrotnie, nie rozumiałam pobieżnych opisów autora…. A nie jestem przecież początkującym czytelnikiem. Z niejednego pieca chleb jadłam i z niejednej drukarni książki czytałam.

To zdecydowanie nie jest lektura dla mnie, która jakkolwiek by mnie zainteresowała i mam wrażenie, że wiele osób poczuje się przy niej tak samo zagubiona, jak ja. Z tym że na mojej półce czeka tom trzeci… a że jestem uparta, to pewnie przynajmniej spróbuje go przeczytać. Kiedyś, jak już trochę odpocznę.


środa, 17 marca 2021

Nowości w biblioteczce: zakupy z luto-marca

Cześć! Zorientowałam się, że od kiedy opublikowałam ostatnie zakupy, kilka nowych książek zdążyło do mnie dotrzeć i właściwie mogę przecież zrobić jakiś mały „update”. Także przedstawiam Wam stosiki nowości w kolejności chronologicznej: od tych książek, które kupiłam najdawniej do tych najnowszych.

 

Ten stosik to mix książek używanych oraz z taniej księgarni. Po kolei, idąc od góry, na moich półkach zagościły:

  • „Senni zwycięzcy”, Marek Oramus – w tej chwili mam u siebie trzy książki Oramusa, z czego przeczytałam na razie jedną.
  • „Toń”, Marta Kisiel – zakupiona, bo „Płacz” leżał mi już na półce od dawna. Udało mi się ją już przeczytać.
  • Jeden z numerów „Feniksa” z lat 80.
  • „Leksykon polskiej literatury fantastyczno-naukowej”, Antoni Smuszkiewicz i Andrzej Niewiadomski – wydanie z 1990 roku, chyba nigdy niewznawiane. Na pewno mi się przyda, choć oczywistym jest, że już się nieco zestarzało.
  • „Jak dbać o psy i szczenięta”, praca zbiorowa – książka wzięta, bo kosztowała kilka groszy, a zbieram drobną „kolekcję”. Nie będę tego recenzować oczywiście.
  • „Rzecz o ptakach”, Noah Stycker – książka wzięta „do testów”. Nie wiem o niej zbyt wiele, ale skoro sama mam w domu papugi… może czegoś się przynajmniej dowiem.
  • „Wzlot Persepolis”, James S. A. Corey – straciłam ostatnio serce do „The Expanse”, ale chciałabym uzbierać cały cykl. Dlatego wzięłam używany, uszkodzony egzemplarz. Ale grzbiet wygląda OK, a przecież w razie czego to jego będę widzieć na półce. A jak mi się odmieni, to kupię nową.
  • „Kłamca Viva l’arte”, Jakub Ćwiek (scenariusz) – to zakup na zasadzie „było za grosze, to wzięłam”. Wielu komiksów nie mam i zbierać nie planuje, ale… no sprawdzę sobie.

 

Kolejny stosik to ponownie zakupy z taniej księgarni, które zresztą ostatnio u mnie królują:

  • „Kar Kalim”, Deborah Christian – jakieś starsze fantasy. Krótkie, wygląda na lekkie. Jestem ciekawa, czy to sam kicz, czy może coś ciekawszego.
  • „Galeony wojny”, Jacek Komuda – czytałam tylko jedną książkę Komudy do tej pory, więc… sprawdzę kolejną. Szczególnie, że właściwie jakieś morskie fantasy to coś, na co miałabym ochotę.
  • „Projekt Mefisto”, Marcin Mortka – podobno lekka i całkiem miła książka; przyda mi się jako coś pomiędzy bardziej ambitnymi lekturami.
  • „Ptaki nie znają granic”, Noah Strycker – skoro trafiłam ponownie na książkę o ptakach tego samego autora… no wzięłam do kolekcji. Po prostu.

No i na samym końcu – „zwykłe” zakupy. Dwie pozycje są ze Świata Książki, jedna z Empiku:

  • „Uczeń skrytobójcy”, Robin Hobb – po co kompletować serie, które już zbieram, skoro mogę zacząć kolejną? Nie mam pojęcia! Ale kupiłam. Z Hobb już się kiedyś spotkałam, ale chce od nowa zacząć tą znajomość między pisarzem a czytelnikiem, bo wtedy… nie zabrałam się do tego w dobry sposób.
  • „Kwiaty dla Algeronona”, Daniel Keyes – jako że Empik stacjonarnie miał -30%... wzięłam, bo naprawdę mam ochotę kompletować „Wehikuł czasu”, a do tej pory na półce stoi mi jedna taka książka.
  • „Nawałnica mieczy. Krew i złoto”, George R. R. Martin – w końcu brakowało na półce tylko jej. Zakup, nomen omen, konieczny.


poniedziałek, 15 marca 2021

Toń: trzy panny Stern w magicznym Wrocławiu

Justyna wraca do rodzinnego mieszkania we Wrocławiu, gdzie żyje jej siostra, Eleonora oraz zdziwaczała ciotka, Klara. Od razu przypomina sobie, czemu stąd uciekła: ach, te głupie zasady! Przecież nie ma sensu to, że nie może nikogo zapraszać do siebie ani nikogo wpuszczać. Gdy więc pod drzwiami pojawia się tajemniczy mężczyzna, dziewczyna po prostu go wpuszcza, otwierając drzwi do poznania rodzinnej przeszłości.

 

Po kilku cięższych pozycjach, których czytanie najzwyczajniej w świecie było dla mnie nieco męczące, po prostu musiałam zabrać się za coś, co będzie lżejsze i przyjemniejsze – tak, aby „nie zwariować”. A że twórczość Marty Kisiel zawsze jest gwarantem takiej lektury, sięgnęłam po „Toń” – niezbyt długą książkę, przynależącą do cyklu, od którego zaczynałam przygodę z powieściami autorki.

I na samym początku chyba warto nadmienić, jak to w ogóle z kolejnością tego cyklu jest. Na Lubimy Czytać „Nomen omen” figuruje jako tom drugi, „Toń” jest zaś pierwsza. Jednocześnie jednak pod względem dat wydania kolejność jest odwrotna i w takiej też te książki miałam okazję poznać. Przyznam, że cieszę się z tego i takie czytanie bym zalecała. Co prawda, treść nie jest bezpośrednią kontynuacją, ale czytając najpierw „Toń” można pozbawić się kilku zaskoczeń z „Nomen omen”.

Toń
Marta Kisiel
wyd. Uroboros, 2018
Cykl wrocławski, t. 1

Przy tym muszę wyraźnie zaznaczyć, że „Toń” jest książką zdecydowanie lepszą. Poważniejszą i bardziej skupioną na przedstawieniu bardzo ludzkiej historii, choć odzianej w fantastyczny płaszczyk i okraszony humorem Marty Kisiel. Nie jest książką bez zgrzytów, bo kilka tu jednak zauważyłam. Na przykład, rozmowy bohaterów są czasem aż nadto potoczne, co potrafiło mnie wytrącać z rytmu. Poza tym narracja czasem jest dość mocno rwana. Autorka przerywa akcję, aby wrócić do niej po kilku stronach, stopniowo budując napięcie. To zwykle działa, ale nie zawsze: w kilku przypadkach na chwilę zgubiłam się w lekturze. 

Jednak poza tym… czuje się zaskoczona, jak na nieco ponad 300 stronach autorka dobrze zbudowała swoje postacie. Owszem, bazują na pewnych stereotypach (które zresztą Kisiel momentami przełamuje), ale każdy z bohaterów ma konkretne wady i zalety, przez co są naprawdę bardzo ludzcy i sprawiają, że pomiędzy nimi po prostu się „dzieje”. Szalona Justyna, poukładana Eleonora i próbująca sprawować nad nimi pieczę Klara dobrze się uzupełniają, choć przyznam, że drugoplanowe postacie wypadają chyba jeszcze ciekawiej.

Na dodatek, mimo bardzo lekkiego tonu całości, Kisiel wzięła na tapet naprawdę trudną tematykę. Historia rodziny Stern nie należy wcale do prostych i w gruncie rzeczy dostajemy tutaj dość dużą ilość rozgrzebywania i analizowania przeszłości. Oczywiście nie jest to wprawdzie poziom jakiś bardzo skomplikowanych psychoanaliz, ale wydaje mi się, że „Toń” po prostu robi to zaskakująco dobrze. Przyznaję: nie spodziewałam się tego.

Jedyne, czego mi trochę brakowało, to być może mocniejszego rozbudowania niektórych z relacji. Choć generalnie te napisane są po prostu poprawnie, to zwłaszcza w stosunku do postaci drugoplanowych aż prosiłoby się czasem, by tego było nieco więcej. Ale z drugiej strony, jak na taką objętość i tak naprawdę dość dużą ilość wątków, całość wypada naprawdę nieźle.

Jeśli chodzi o świat przedstawiony w „Toni”, to czytanie tej książki nasunęło mi pewną myśl: polscy autorzy urban fantasy kochają Wrocław i zdają się myśleć w bardzo podobny sposób. Świat przedstawiony przez Kisiel nie jest szczególnie skomplikowany i bazuje raczej na dość prostych i popularnych motywach. Nie odkrywa wielkiej świeżości w gatunku, zdaje się być tylko pewną kalką. Nie mam jednak tej książce tego za złe – swoją funkcję rozrywkowej książki pełni po prostu wystarczająco dobrze, a sama historia głównych bohaterek wystarcza za główny temat.

W trakcie czytania przyszła mi do głowy jedna myśl. „Toń” jest taką powieścią fantastyczną z kategorii „akurat”. Akurat na start z gatunkiem. Akurat na odprężenie po ciężkim dniu. Akurat na poprawę humoru, akurat by w głowie pojawiła się myśl na temat własnej rodziny i relacji w niej. Nie jest w żadnym razie książką wybitną, która odkrywa coś nowego, ale… czasem to po prostu wystarcza. Wbrew pozorom, na rynku nie ma wcale aż tak wielu lekkich książek, które przy okazji jednak trzymają poziom literatury zdatnej do czytania.


piątek, 12 marca 2021

Gandziolatki. Wizyta u wiedźmy: Sędzikowska, czyli nieco zapomniana pisarka z Torunia

 


Jedna książka i dwie różne historie. Pierwsza– o perypetiach nastolatków, których wychowuje samotna matka i których życie zdecydowanie nie należy do normalnych. Druga – o wiedźmie z całkiem wścibską zgrają sąsiadów.


Istnieje spora rzesza autorów, o których obecnie się już nie mówi. To jednych z takich twórców należy Mirosława Sędzikowska. Związana z Toruniem pisarka, która na swoim kącie ma zaledwie dwie lub trzy powieści oraz jeden „zbiór opowiadań”, po który to właśnie mi dane było sięgnąć – „Gandziolatki. Wizyta u wiedźmy”. To naprawdę niewiele, zważając na to, że zadebiutowała jeszcze w latach 80. Ja usłyszałam o niej po raz pierwszy dzięki „Fantastycznym opowieściom wigilijnym”, gdzie zostało zamieszczone jedno z jej opowiadań. Było lekkie, przyjemne, ot, sympatyczne – liczyłam więc, że będzie i tak w tym przypadku. Ale troszeczkę się jednak pomyliłam.

Gandziolatki. Wizyta u wiedźmy
Mirosława Sędzikowska
wyd. SuperNowa, 2002

Zacznijmy może najpierw od tego, czym „Gandziolatki. Wizyta u wiedźmy” w ogóle jest. To książka wydana „dwustronnie”, zawierająca dwa teksty. Pierwszy, długi na 180 stron jest podawany czytelnikowi jako powieść dla młodzieży. Mówię tu o „Gandziolatkach”, czyli tej bardziej obyczajowej części książki. „Wizyta u wiedźmy” jest zaś (podobno) nowelką, mającą 120 stron długości, opowiadającą właśnie o perypetiach pewnej wiedźmy.

Zaczęłam od „Gandziolatek” i przyznam, że początkowo byłam całkiem tą historią zainteresowana. Bo początek był całkiem absurdalny i nawet uroczy. Miałam więc nadzieję na coś pokroju „Dożywocia” Marty Kisiel – na obyczajową sielankę, z ciekawymi dialogami i jakąś lekką linią fabularną. Niestety, choć forma przynajmniej w teorii właśnie taka jest to historia, po prostu prędko zaczęła mnie męczyć. To nie był „mój” poziom absurdalnego żartu. Prędko zaczął mnie irytować i raczej trochę zniesmaczał, a jeśli dodamy do tego właściwie minimalną ilość fabuły… Te 180 stron po prostu dość mocno wymęczyłam.

Wygląd książki na odwrocie

Wzięłam się więc za „Wizytę u wiedźmy”, licząc, że fantasy po prostu będzie dla mnie lekturą milszą. Co to, to nie! Ponownie, zaczęło się całkiem sympatycznie, ale szybko zaczęło historii brakować jakiejkolwiek ciągłości fabularnej. Żart znów prędko stał się dość irytujący, a ja straciłam ochotę na jakiekolwiek śledzenie fabuły. Niestety, spotkanie z tą książką po prostu nie było dla mnie czymś dobrym.

Wydaje mi się, że częściowo problem leży w wieku książki, zwłaszcza jeśli chodzi o „Gandziolatki”. Choć nie lubię tego słowa, tu zdaje mi się pasować. Ta historia po prostu brzmi „boomersko”. Ma młodzieżowe stwierdzenia jakby z innej epoki, poruszane tematy zdają się nie być szczególnie aktualne, a przynajmniej często nie, zaś całość wygląda tak, jakby były pisane dla RODZICA, a nie dzieciaków, które powinny być w tym przypadku targetem.

Dopiero po lekturze zorientowałam się, że sporo z tekstów z tej książki to w gruncie rzeczy… opowiadania. Spięte w całość, ale jednak OPOWIADANIA, które powinno się czytać i oceniać osobno. Ukazywały się np. w „Fenixie” i część z nich powstawała właśnie w latach 90., toteż nie dziw, że czasem zdają się przestarzałe nieco bardziej, niż sugerowałaby data wydania tej książki (2002 rok).

Szczerze zastanawiam się, czy powinnam polować na inne książki tej autorki, ale obawiam się, że… nie, nie będę tego robić, chyba że ktoś mi przysięgnie, że będą napisane w trochę innym stylu. Nie odpowiada mi absurd serwowany przez Sędzikowską, „nie kupuję” ani jej żartu, ani nieco „dydaktycznego” podejścia do pisania. Cieszę się, że mogłam zapoznać się z nieco już zapomnianą polską pisarką, ale to jedno spotkanie zdaje się być wystarczające.

Poza tym – SuperNowa chyba strzeliła sobie trochę w kolano takim wydaniem, bo w tym momencie, gdy króluje Instagram i fotografie książek, naprawdę trudno pokazać ją w całym majestacie. No i jednak to pomysł na wydanie nieco mniej wygodny, niż standardowe wydania zbiorów opowiadań. 


poniedziałek, 8 marca 2021

Trzeci najazd Marsjan: obca cywilizacja wysyła nam... prezenty!


Nad ziemią pojawiają się dziwne obiekty. Niedługo po tym Liga Pięciu, przedstawiciele pozaziemskiej cywilizacji, informują o planach związanych z ludzkością: mają zamiar wysyłać wszystkim obiekty realizujące potrzeby homo sapiens. Papa, bezrobotny zajmujący się czasem przemytem ludźmi, zaczyna interesować się ich sprawą.

 

Jednym z bardziej rozpoznawalnych nazwisk polskiej fantastyki socjologicznej, która w Polsce zaczęła powstawać w okolicy lat 80. XX-wieku jest Marek Oramus – człowiek, który współtworzył miesięcznik „Fantastyka” i sam również, rzecz jasna, pisał książki. Musiałam go więc w końcu sprawdzić i na pierwszy ogień chwyciłam jedną z raczej jego nowszych powieści, czyli napisany w 2010 roku „Trzeci najazd Marsjan”. Książka swoim tytułem nawiązuje do innej powieści, jednak osobiście nigdy nie miałam z nią styczności, dlatego z góry uprzedzam, że jeśli istnieje pomiędzy tymi dziełami jakaś zależność lub polemika, nie będę w stanie zwrócić na nią uwagi.

Trzeci najazd Marsjan
Marek Oramus
wyd. Media Rodzina, 2010

Ponieważ znałam już jedno opowiadanie Oramusa, wiedziałam, czego mogę się mniej-więcej spodziewać pod kątem stylu i klimatu książki i nie zaskoczyłam się pod tym względem. „Trzeci najazd Marsjan” jest napisany w sposób dość surowy, konkretny, bez nadmiaru emocji. Przy tym też stosunkowo prosty. Oramus nie jest wielkim poetą, co chyba jednak jest typowe dla polskiej fantastyki socjologicznej.

Ponadto główny bohater to raczej człowiek z nizin społecznych, czego także się spodziewałam, choć i obawiałam jednocześnie. Zwykle nie umiem się wczuć w taki charakter i tu, niestety, było podobnie. Papa, czyli Papadopulus to człowiek bezrobotny, który szczyci się, że jest osobą wolną, także w kwestii związków. To nie jest typ charakteru, który bym szczególnie polubiła i między innymi dlatego lektura „Trzeciego najazdu Marsjan” była dla mnie dość męcząca. Ale nie uprzedzajmy faktów.

Na tle innych książek z tego nurtu, ta trochę wyróżnia się swoją konstrukcją. Zwykle dostajemy w takich historiach świat zniszczony, ale już w formie zastanej. Zasady zostały ustalone, nim czytelnik i często – nim bohater przyszli na świat. Nawet jeśli jest to postać z zewnątrz (jak w „Paradyzji” Zajdla). W tym przypadku Oramus przedstawia nam moment, w którym świat zmienia się w tej chwili, w tym momencie. Szybko, gwałtownie i dość destrukcyjnie. Skupia się przy tym w sporej mierze na działaniach ludzi, ich czynnościach, ich reakcjach.

I o ile sam element najazdu obcych i samych zmian mnie interesował, podobnie jak główna linia fabularna, to gdy narracja wpadała na boczne tory, zaczynając tematy filozoficzne albo wchodzą po prostu nieco głębiej w temat, często traciłam ochotę na dalszą lekturę. Być może jest to kwestia moich osobistych preferencji, ale nie dość, że sam Papa nieszczególnie mnie zainteresował to jeszcze analizy poboczne Oramusa zdawały mi się w żadnym razie do szczęścia niepotrzebne. Szczególnie że – mimo tej unikatowości w fabule – znając trochę fantastyki socjologicznej, byłam w stanie mniej-więcej przewidzieć, co czego to wszystko zmierza.

„Trzeci najazd Marsjan” jest więc koniec końców lekturą ciekawą i właściwie warsztatowo całkiem dobrą, jednak po prostu sama mam wrażenie, że jedno spotkanie z nią mi na tę chwilę absolutnie wystarczy. Wydaje mi się jednak, że osoby lubiące klimat starszej fantastyki naukowej albo te, które lubią zastanawiać się np. nad konsumpcjonizmem, mogą poczuć się naprawdę zadowolone z lektury i wtedy naprawdę warto się tej powieści przyjrzeć.


środa, 3 marca 2021

Władca Pierścieni: wracam do historii po latach


Nad Śródziemiem zaległ cień. Sauron chce odzyskać swój pierścień o potężnej mocy. Ludy z różnych krajów i ras zbierają więc drużynę, która ma jeden główny cel: zniszczyć potężny artefakt.

 

Po „Władcę pierścieni” pierwszy raz sięgnęłam po raz pierwszy około 10 lat temu, wypożyczając książki ze szkolnej biblioteki. Zrobiłam to jednak raczej z poczucia obowiązku, niż szczerej chęci. W końcu wszyscy tak mówią o tym Tolkienie, każdy wie, że jest istotny dla fantastyki, a ja ją przecież czytam, prawda? Musiałam go poznać. I przyznaję, że wtedy kompletnie nie miałam narzędzi, aby tę powieść odpowiednio ocenić.

Lata minęły, a choć dalej nie uważam się za specjalistę od Tolkiena i jako taki nie mam zamiaru się wypowiadać, w końcu wydaje mi się, że mam narzędzia, które pozwalają mi na lepszą analizę tego dzieła. Nie wybitną, ale lepszą, która pozwala mi na przynajmniej częściowe zrozumienie fenomenu „Władcy pierścieni” i rozłożeniu książki na drobniejsze czynniki. Nie powiedziałabym przy tym, że na „części pierwsze”: aby tego dokonać, musiałabym wiedzieć więcej choćby o konstrukcji baśni.

Władca Pierścieni
J. R. R. Tolkien
wyd. Muza, 2012

Nie jest to typowa recenzja i nie ma nią być – takowymi niech zajmują się literaturoznawcy, bo najzwyczajniej w świecie nie odważyłabym się tego zrobić. Ale być może moje spostrzeżenia po przeczytaniu książki po latach po prostu komuś w jakimś stopniu pomogą.

Przede wszystkim niewątpliwe jest jedno – Tolkien posługiwał się absurdalnie przepięknym stylem. Poetyckim, wzniosłym i bardzo baśniowym, choć w niektórych momentach przełamywanym drobnym żartem czy po prostu bardziej „ludzkimi” elementami. To historia stworzona z wielkim kunsztem, wyczuciem i świetnym warsztatem.

Warsztat Tolkiena świetnie widać też w samej konstrukcji powieści. Tu każdy rozdział jest konkretną historią, którą można swobodnie poznać osobno i też mniej-więcej zrozumieć, o co chodzi. Współczesna literatura to często poplątane ze sobą wątki, chaotycznie rozłożone postacie, ogrom emocji i myśli. „Władca pierścieni” zaś sprawia wrażenie bardzo klarownego, idealnie czystego, wypieszczonego wręcz. W tej historii nie da się zgubić.

Tu dochodzimy do kolejnej różnicy między fantastyką współczesną a historią stworzoną przez Tolkiena. „Władca pierścieni” pod kątem fabularnym jest… zaskakująco prosty. Przyznaję, że w ciągu tych dziesięciu lat kilkukrotnie obejrzałam filmy, w związku z czym fabułę mniej-więcej pamiętałam dość dobrze, ale tam, ta prostota nie rzuca się aż tak w oczy. Tak naprawdę gdyby z rozdziałów wykluczyć pieśni czy opisy świata, „Władca pierścieni” byłby co najmniej o połowę krótszy i fabularnie nie straciłby właściwie nic. Przy tym warto zauważyć, że wydanie zawierające wszystkie trzy części to ok. 1200 stron, gdzie dzisiaj jeden tom książki fantasy potrafi mieć ich bez problemu 600-800. To epicka, ale naprawdę zaskakująco krótka i konkretna historia.

Oczywiście to, czemu tak się stało, jest dość oczywiste. Tolkien, pisząc swoje dzieła, pracował ręcznie lub na maszynie. Musiał więc znacznie bardziej ważyć stawiane słowa i nie mógł pozwolić sobie nawet na odrobinę grafomaństwa, co jest zmorą wielu dzisiejszych twórców. Zresztą, ktoś o takim wykształceniu i wiedzy jak on, chyba nie zrobiłby tego nawet współcześnie.

Choć ponowne przeczytanie „Władcy pierścieni” sprawiło, że zaczęłam doceniać Tolkiena jeszcze bardziej, nie mogę ukryć tego, że w dalszym ciągu preferuje raczej współcześnie pisaną fantastykę. Czemu? A no właśnie przez baśniowość tego świata i języka. Jest przepiękny, owszem, ale osobiście wolę, gdy autor skupia się bardziej na bohaterze. Gdy mogę w niego w pełni uwierzyć i po prostu się do niego przywiązać. W tej historii zaś postacie są przede wszystkim figurami, które służą autorowi do wypełnienia historii. One deklamują, nie rozmawiają. Mają konkretne cechy charakteru, ale tak naprawdę czytelnik musi dopowiedzieć sobie relacje między nimi, bo w narracji Tolkiena nie ma dłuższych opisów myśli bohaterów, ich bardziej „prywatnych” chwil ze sobą.

Co się z tym też wiąże, każdy punkt podróży bohaterów ma właściwie taką samą długość. Organizowane jest przyjęcie urodzinowe? Super. Będzie miało mniej więcej tyle samo uwagi autora, co wyruszenie bohaterów w podróż, ranienie jednego z nich czy nawet śmierć, albo sam finał historii. Nie da się ukryć, naprawdę wolę bardziej emocjonalne podejście do narracji, ale jednocześnie: to po prostu moja osobista preferencja, a nie wada „Władcy pierścieni”. Bo on, w gruncie rzeczy, wad jest niemalże pozbawiony, jeśli chcemy oceniać historię obiektywnie.

Przyznaję też, że osobiście nie przepadam za fragmentami opisującymi Sama i Froda. Znacznie bardziej wolę przebywać z drugą częścią drużyny – tam się po prostu dzieje więcej istotnych dla fabuły i świata przedstawionego rzeczy. Sam i Frodo po prostu wędrują, spotykając na swojej drodze niewiele osób. Niemniej, ten sam problem mam zawsze także w chwili, w której oglądam ekranizacje.

Cieszę się, że w końcu do tej historii wróciłam. Że teraz lepiej rozumiem jej fenomen. Jej konstrukcję, jej sposób narracji, jej wielkość, bo to historia prawdziwie wielka. Jednocześnie jednak jeszcze bardziej cieszę się, że będę mogła wrócić do współczesnego fantasy. Teraz, być może, z lepszym zrozumieniem tej odmiany fantastyki.


Nomida zaczarowane-szablony