sobota, 31 marca 2018

Zadra: Przygoda z dobrymi bohaterami


W roku 1819 świat ogarnięty został rewolucją: dzięki odkryciu mocy próżni, etheru, wkroczył w nową epokę. Naukowiec, Maurice Dalmont, w trakcie badań nad nią wplątuje się w zaginięcie pewnego starszego kolegi po fachu. Jednocześnie ukochany jej siostry, polski wojskowy Stanisław Tyc zostaje wysłany na front, odkrywając magiczne tajemnice wroga.

Tytuł: Zadra
Tytuł serii: Świat Etheru
Numer tomu: 1
Autor: Krzysztof Piskorski
Liczba stron: 696
Gatunek: steampunk, alternatywna historia, fantasy
Wydanie: Wydawnictwo Literackie, Kraków 2018

„Zadra” została wydana po raz pierwszy w dwóch tomach przez nieistniejącą już Agencję Wydawniczą Runa w 2008 roku. Teraz zaś Wydawnictwo Literackie zdecydowało się na nie byle jakie wznowienie powieści: nie tylko pojawiła się w jednym tomie, w przepięknej okładce, ale również została poprawiona przez samego autora. Gdy tylko dowiedziałam się, że to będzie miało miejsce, natychmiast uznałam, że książka znajdzie się u mnie: w końcu moje dwa dotychczasowe spotkania z Krzysztofem Piskorskim były bardzo udane. Muszę też przyznać, że to trzecie również dostarczyło mi sporej dawki rozrywki.
No bo właśnie... „Zadra” to książka przede wszystkim rozrywkowa, osadzona w ciekawym świecie. Z resztą, w tym samym, w którym działa się akcja nagrodzonej Zajdlem powieści „Czterdzieści i cztery”. Niestety, miałam wrażenie, że o ile tamta powieść bardzo dobrze wyjaśniała to, jak działa uniwersum i to, jakimi prawami się rządzi to w „Zadrze” wszystko zdaje się być mniej konkretne. Wprawdzie dzięki temu wszystko jest bardziej tajemnicze, ale jednocześnie mam wrażenie, że może powodować gubienie się w trakcie lektury. Niemniej, to właściwie mój jedyny większy zarzut do lektury, bo... to jest po prostu książka, którą dobrze się czyta.
Bardzo lubię styl Piskorskiego: jest bardzo sympatyczny i ma w sobie coś ciepłego, dzięki czemu losy bohaterów obserwuje się z przyjemnością. Jednocześnie nie jest w żadnym razie infantylny, co czasem spotyka osoby, które pisząc „próbują” w ten sposób grać na emocjach czytelnika. Piskorski po prostu nie stara się tego robić na siłę: on po prostu w ten sposób tworzy.
Główni bohaterowie zaś to trzy kompletnie inne od siebie postacie, których chyba nie da się nie lubić. Najbardziej obszerny wątek dotyczy naszego naukowca, Maurice’a. Człowieka nieco szalonego, z kompleksami, jednocześnie dość naiwnego i czasem lekkomyślnego, który jednak troszczy się o najbliższych i gdy trzeba wykazuje się odwagą. To naprawdę dobra mieszanka cech, która daje nam bohatera, z którym do pewnego stopnia możemy się utożsamiać i któremu chcemy kibicować. Zwłaszcza, że to on rozwiązuje główną, zabarwioną kryminalnie zagadkę w całej fabule.
Najmniejszy wątek dostała siostra Mauruce’a, Natalie, która przez większość czasu w gruncie rzeczy jest zakochaną dziewczyną, która przez wyjazd ukochanego na wojnę jest w rozsypce. Jednocześnie jednak, gdy trzeba, potrafi pokazać charakter: jest w stanie zarówno przyznać się do winy, jak i ryzykować życie, byleby tylko postawić na swoim.
Najbardziej „przyziemnym” bohaterem jest Stanisław: przedstawiciel sprawy polskiej w całym tym zamieszaniu. O ile Natalie i Maurice często żyją z głowami w chmurach o tyle on twardo stoi na ziemi. To człowiek z przejściami i doświadczeniem, którego wojenne perypetie obserwuje się naprawdę dobrze. Zwłaszcza, że często dostajemy do czytania jego listy w narracji pierwszoosobowej, które kieruje do swojej ukochanej.
Wydaje mi się, że to właśnie bohaterami ta powieść stoi: gdyby nie byli interesujący i gdyby nie chciało się śledzić ich losów to... w gruncie rzeczy byłaby to kolejna, dość już typowa mieszanka powieści przygodowej, z wątkiem śledczym i wojennym, w której musimy odkryć jaką tajemnicę. Niemniej, całość poprowadzona jest dość zgrabnie i płynnie, chociaż cały czas ubolewam nad tym, że jednak świat przedstawiony lepiej wypadał w „Czterdzieści i cztery”, niż w tej powieści.
Muszę poruszyć jeszcze chyba kwestie kolejności czytania książek z tej „serii”. Gdy w 2016 Wydawnictwo Literackie wydało „Czterdzieści i cztery” książka była promowana jako zupełnie odrębny twór; coś, co częścią serii nie jest. Dopiero przy wznowieniu „Zadry” pojawił się na Lubimy Czytać cykl „Świat Etheru”, w którym ta powieść jest pierwszą, a „Czterdzieści i cztery” drugą. I słusznie, bo i uniwersum jest to samo, i chronologia się zgadza. Jednak w tym przypadku nie ma się co do końca sugerować tymi cyferkami: to dwie, zupełnie odrębne historie, które swobodnie można czytać osobno.
Naprawdę bardzo się cieszę, że powstało wznowienie „Zadry”, a już szczególną radością napawa mnie fakt, że mamy wszystko w jednym tomie: niespełna siedemset stron przygody to dla mnie wręcz idealna długość na to, by jednocześnie zżyć się ze światem przedstawionym i przy okazji nie zmęczyć się całokształtem. „Zadra” to naprawdę przyjemna powieść fantasy, przy której można się bardzo dobrze bawić.  

* * *

Dalmont otarł pot z karku, w myślach przeżywając własną egzekucję. Najpewniej go zetną; bezbolesna i czysta śmierć, jeśli wierzyć pismom doktora Guillotine’a. Ale Maurice wiedział, że istniały też inne badania — prywatne dochodzenie pewnego paryskiego kata, który prosił skazańców, by po dekapitacji dawali mu znaki mruganiem tak długo, jak tylko zachowają świadomość.
Wielu mrugało pół minuty.
Jak to jest poczuć upiorną lekkość, gdy ciało, które się czuło przez całe życie, zostaje oddzielone lodowatym ostrzem gilotyny? Jak to jest potoczyć się po brudnych deskach, bryzgając krwią z rozerwanych tętnic, i patrzyć szklącym się wzrokiem w nienawistne gęby miejskiej biedoty i pijanych gapiów? Jak to jest krzyczeć, gdy gardło ma się rozpołowione, a struny głosowe trzepoczą, pozbawione punktów zaczepienia?

Fragment „Zadry” Krzysztofa Piskorskiego



Za możliwość zapoznania się z książką dziękują Wydawnictwu Literackie!

czwartek, 29 marca 2018

Planeta małp: Gdyby to ONE rządziły

Rok 2500. Dwóch naukowców i dziennikarz, Ulisses, wyruszają w podróż na odległą planetę. Lądują w dżungli: świat, który odkrywają jest niezmiernie podobny do ziemskiego. Atmosfera i flora pozwalają im swobodnie się poruszać. Odkrywają też ludzi, zachowujących się jak zwierzęta, oraz małpy, które wytworzyły na planecie cywilizacje.
Gdy otworzyłam „Planetę małp” nie miałam pojęcia, za jaki typ książki się biorę. Nie oglądałam wcześniej filmu, ani z nikim na jej temat nie rozmawiałam. Dzięki temu tę francuską powieść mogłam odkrywać sama, zupełnie po swojemu.
To nie jest długa książka: bez problemu da się ją przeczytać w ciągu jednego dnia. Nieco ponad dwieście stron czyta się jednym tchem. „Planeta małp” przypominała mi w swojej formie nieco bardziej absurdalną, niż zwykle, powieść Zajdla: krótka, ale konkretna, miała za zadanie przede wszystkim pokazać nam system działania pewnego społeczeństwa. Przy tym miałam wrażenie, że to lektura nieco lżejsza, niż twórczość naszego rodzimego twórcy.
Tytuł: Planeta małp
Autor: Pierre Boulle
Tłumaczenie: Krystyna i Krzysztof Pruscy
Liczba stron: 208
Gatunek: science-fiction
Wydanie: Amber, Warszawa 2014
Czemu lżejsza? Bo, jak już wspominałam, jest bardziej absurdalna. To science-fiction powstało w 1963 roku i jak najbardziej jest to widoczne. Autor nie próbuje nam wyjaśniać mechanizmów lotu w kosmos, ani powodów ich wycieczki: ot, lecą sobie, bo mogą. Jeśli wyjaśnia jakieś mechanizmy to tylko dlatego, że są niezbędne dla linii fabularnej. Z resztą, nie sądzę, by miały jakiś większy sens: w końcu to nie jest sedno tej książki. Nim jest sama idea: idea świata, w którym to małpy, nie ludzie, wyewoluowały na władców planety.
Po spotkaniu z książką prędko zabrałam się za ekranizacje z 2001 roku, bardzo szybko ją wyłączając: jeśli oglądaliście ją, wiedźcie, że przedstawione tam społeczeństwo zwierząt nie ma kompletnie nic wspólnego z oryginałem. Tu ludzie nie mówią. Tu ludzie są zwierzętami i jak takowe są traktowane; małpa oznacza człowiek, zaś człowiek jest jej odpowiednikiem w społeczeństwie. Traktowany jest z pewną dozą szacunku, jednak wykorzystuje się go do badań. Miałam wrażenie, że autor zastanawia się przede wszystkim nad traktowaniem zwierząt na Ziemi: dzięki odwróceniu ról zostajemy zmuszeni, by  nad tym pomyśleć i nad tym się zastanowić.
Naszym głównym bohaterem jest Ulisses i to jego oczyma obserwujemy świat przedstawiony. To całkiem sympatyczny i odważny człowiek, który próbuje poradzić sobie w obcnym, niekoniecznie przyjaznym świecie. Poza nim bardzo istotna jest jego małpia powierniczka, Zira, bez której fabuła stałaby w miejscu: tak samo jak on, jest dość bystra i miła. Jednocześnie nie brakuje jej oddania w przyjaźni, przez co chyba trudno nie poczuć do niej nici sympatii. Poza tą dwójką postaci pozostałe pojawiają się raczej sporadycznie, w czym z resztą nie ma nic dziwnego: to w końcu niedługa książka i trudno byłoby porządnie scharakteryzować ogromną ilość bohaterów. Mimo to postacie drugoplanowe także występują i są na tyle klarowne, że nie sposób ich ze sobą pomylić.
Nie powiedziałabym, że „Planeta małp” Boulle’ego to nadzwyczajna powieść, niemniej, wpisała się już w kanon science-fiction. A że jest krótka, przyjemna w odbiorze i poruszająca ciekawy motyw wydaje mi się, że warto zajrzeć do jej wnętrza, by przekonać się, co takiego skrywa.

* * *

Widziałem już wiele dziwnych rzeczy do czasu przybycia na planetę Soror. Sądziłem, że jestem do tego stopnia oswojony z obecnością małp i z ich zachowaniem, że już nic nie będzie w stanie mnie zaskoczyć. Tymczasem wobec niesamowitości widoku, który roztaczał się przed moimi oczami, doznałem zawrotu głowy i znowu wydawało mi się, że śnię.

Fragment „Planety małp” Pierre’a Boulle

wtorek, 27 marca 2018

Dom nad kanałem: Przeciętna fabuła, sympatyczne postacie


Gdy umiera ciotka Tommy’ego, Tuppence ma przeczucie. Coś chyba jest nie tak z domem starców, w którym jej krewna spędziła swoje ostatnie lata. Próbuje odnaleźć miejsce namalowane na obrazie, który zmarła dostała wkrótce przed śmiercią.

Poirot i panna Marple to nie jedyni detektywi Aghaty Christie. Autorka tych klasycznych bohaterów stworzyła także Tommy’ego i Tuppence: dopełniające się wzajemnie małżeństwo, które razem wplątuje się w liczne zagadki. I chociaż „Dom nad kanałem” nie jest wybitnym dziełem to po moim pierwszym spotkaniu z tymi postaciami mogę stwierdzić, że zdecydowanie są moimi ulubionymi bohaterami, których stworzyła Christie.
Tytuł: Dom nad kanałem
Tytuł serii: Tommy i Tuppence
Numer tomu: 4
Autor: Aghata Christie
Tłumaczenie: Anna Bańkowska
Liczba stron: 256
Gatunek: kryminał
Wydanie: Dolnośląskie, Wrocław 2015
Poza jednym wyjątkiem, wszystkie książki tej autorki, które przeczytałam, wypadają w moich oczach raczej neutralnie i ta raczej nie jest wyjątkiem. Christie daje nam zagadkę, chwilami może nieco naciąganą, ale dalej stosunkowo ciekawą i podsuwając nam tropy, pozwala rozwiązywać tajemnicę razem z bohaterami. To się raczej nie zmienia.
Tak samo styl Christie jest „taki jak zawsze”. Prosty i bazujący na dialogach, pozbawiony poetyckiego piękna i niezwykłego klimatu, za to na tyle klarowny, że doskonale wiemy kiedy autorka podsuwa nam podpowiedź do rozwiązania zagadki. Pytanie brzmi tylko, czy po nią sięgniemy?
Tę powieść jednak „robią” Tommy i Tuppence właśnie. On – raczej zdystansowany, ale jednocześnie pewny siebie. Ona – to „terier”, jak nazywa ją mąż. Gdy ma przeczucie, lub gdy się w coś wplącze to nie odpuści, dopóki nie dopnie swego. A że Tommy doskonale wie, że jej nie powstrzyma to nie próbuje tego robić i w razie potrzeby, lub prośby, wkracza do akcji. Ich relacja jest naprawdę ciepła i urocza.
Szczerze mówiąc, to te postacie sprawiały, że miałam ochotę czytać „Dom nad kanałem”. Bo sama zagadka naprawdę wypada bardzo neutralnie.  Jest poprowadzona zgrabnie i płynnie, ale jej zakończenie szczególnie nie zaskakuje, a ona sama też nie wciąga jakoś szczególnie. Po prostu jest wystarczająco angażująca, by można było czytać tę powieść w pociągu, czy hałaśliwym miejscu, gdy nie możemy w pełni się skupić, ale jednak chcemy coś poczytać. Mocnych wrażeń trzeba będzie poszukać jednak gdzieś indziej.
Dodać muszę, że Christie w tej powieści pokazała dobry obraz starości. Wprawdzie nie pogłębiała go (w końcu nie pisze literatury psychologicznej), ale zdecydowanie kilka interesujących myśli dotyczących tego tematu w czwartym tomie tej serii się pojawiło.
„Dom nad kanałem” to po prostu przyjemne „czytadło” – książka nie wybitna, ale sympatyczna, z bohaterami, których nie da się nie lubić. I cóż... chyba tu po prostu nie ma nic więcej do dodania. Jeśli szukacie lekkiego kryminału warto na niego zerknąć, jeśli jednak to jest dla Was za mało – po prostu wybierzcie inną lekturę.

* * *

Natomiast starsze osoby nie kierują się logiką, wolą, żeby im powtarzać to, w co chciałyby wierzyć. I byle co je cieszy. Mam tu bardzo miły personel. To ludzie cierpliwi, pogodni,niezbyt inteligentni, bo ci myślący zbyt prędko się denerwują.

Fragment „Domu nad kanałem” Aghaty Christie

niedziela, 25 marca 2018

Mydło i mazidło: Zostań czarownicą i twórz własne kosmetyki


Stań się czarownicą i zadbaj o swoją urodę! „Mydło i mazidło, czyli jak zostać czarownicą” zawiera rady dotyczące dbania o skórę oraz liczne przepisy na domowe kosmetyki, dzięki którym nauczysz się, jak wyczarować idealne dla siebie produkty.

Pielęgnacją naturalną jestem zaledwie trochę zainteresowana: staram się wybierać kosmetyki z głową, ale że nie jestem alergikiem to nie mam obaw przeciwko spontanicznym zakupom. Nie przeczę jednak, że zdarza mi się oglądać kanały na Youtube dotyczące tworzenia kosmetyków: nieczęsto zdarza mi się robić cokolwiek, ale lubię czasem na coś takiego popatrzeć w tle. Dlatego sięgając po ten poradnik miałam już jakąś wiedzę teoretyczną na ten temat. Jak wypadł? Dla kogo to jest książka? Już opowiadam!
Tytuł: Mydło i mazidło, czyli jak zostać czarownicą
Autor: Anna Maria Januszczyk, Joanna Kłak
Liczba stron: 272
Gatunek: poradnik
Wydanie: Dlaczemu, Warszawa 2017
Zacznijmy może od samej strony merytorycznej książki. „Mydło i mazidło” to poradnik podzielony na dwie główne części. Na początku dostajemy dawkę podstawowych informacji na temat pielęgnacji skóry. To rzeczy na tyle podstawowe, że bez problemu znajdziemy je również w sieci, jednak wiadomo, że zwykle przyjemniej takie rzeczy czyta się w formie wydrukowanej, po korekcie. Przy okazji w tej dawce informacji można znaleźć też kilka spisów z podstawowymi składnikami, które zawierają podstawowe opisy dotyczące tego, czym są, skąd pochodzą i jakie mają zastosowania. Druga część książki to przepisy, podzielone na stopnie trudności, które możemy wykonać samodzielnie w domu: wiele z nich zawiera zaledwie kilka składników, z których część na pewno macie w domu, a jeśli nie – często znajdziecie je bez problemu w drogerii.
Nie znalazłam w treści jakiś konkretnych, wielkich błędów: autorki książki wiedzą, o czym piszą. Na dodatek wszystko podane jest bardzo lekko i sympatycznie, przez co wiedzę jest łatwo przyswoić. Zdecydowanie podoba mi się konwencja, przybrana przez twórczynie: „Mydło i mazidło” to swoista księga do „eliksirów”. Tekst nawiązuje bezustannie do bycia czarownicą, co z jednej strony może wydawać się infantylne dorosłym czytelnikom, ale z drugiej – ma szansę bardzo dobrze trafić do grupy docelowej. Bo tą określiłabym na młodzież i studentki, a przecież wśród takich dziewczyn kobieca fantastyka jest czymś całkiem popularnym. Wizja zastania czarownicą właśnie może być więc dla nich czymś bardzo kuszącym.
Muszę dodać, że ta lektura kojarzy mi się trochę z książkami kucharskimi dla dzieci: niby przepisy dorosłym są znane, niby są proste i podstawowe, ale przez to, że są inaczej nazwane i niosą w sobie interesującą dla dziecka historie (np. Kubuś Puchatek najbardziej lubi na obiad… itd.) zachęcają do jedzenia. W tym przypadku wygląda to podobnie: jedynie całość jest jednak podana w nieco bardziej żartobliwym tonie. Autorki wiedzą w końcu, że nie piszą dla dzieci i mają świadomość, że to nie jest coś zupełnie na poważnie.
Sama książka wygląda naprawdę ładnie i zachęcająco. Znajdziecie w niej wiele ilustracji i niebrzydkich zdjęć. Jest przejrzysta i bardzo wygodna. Jej format jednak jest dość duży, więc choć książka nadaje się do kuchni, to do podróży już niekoniecznie, niemniej, w tym przypadku nie sądzę, aby to był problem. Brakuje mi jedynie twardej oprawy, jednak podejrzewam, że to zdecydowanie wpłynęłoby na cenę, a i tak ta podana z tyłu okładki nie należy do bardzo niskich.
Wydaje mi się, że to naprawdę przyjemny poradnik dla osób, które chcą zacząć przygodę z naturalnymi, domowymi kosmetykami. Nie ważne, czy to po prostu Twoje widzimisię, czy masz na tyle duże problemu skórne, że szukasz alternatywnych metod dbania o tą – chęci do rozpoczęcia takiej zabawy są jednak kluczowe i jeśli ich brakuje, nie ma po co po taką lekturę sięgać. Chętnym jednak mogę ją polecić, zwłaszcza, jeśli podoba się Wam motyw przewodni tego poradnika.

Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu Dlaczemu!


piątek, 23 marca 2018

Bo książka jest zawsze lepsza od filmu

Nie będę kłamała: jest sporo elementów, które w stereotypowym książkoholiku mnie irytują. O niektórych z tych rzeczy już pisałam: na przykład o tym, jak książka wywyższana jest nad inne dzieła, służące głównie rozrywce. Kolejną taką rzeczą jest odwieczne porównywanie książki do filmu i równie odwieczne stwierdzanie, że „książka jest zawsze lepsza, niż film”. I o tym sobie dziś pogadamy.
Na pierwszy rzut oka takie zdanie wydaje się całkiem logiczne. W końcu zwykle filmy powstają na bazie książek, a oryginał jest tym lepszym, o czym często wspominam, gdy mówię o tym, że wole polskich autorów. Ale... problem polega na tym, że dwa tak inne sposoby przekazu po prostu nie powinny być oceniane tą samą miarą, a mam wrażenie, że „książkoholicy” często to robią, uznając swoje hobby za jedyne słuszne. Bo przecież oglądanie kolorowego ekranu jest głupsze od składania literek, nie?



Bo film coś zmienia!
To zwykle jest największy zarzut do nawet bardzo udanych ekranizacji. Film coś zmienia... i robi coś inaczej, niż książka. Wprawdzie bardzo często wynika to z budżetu produkcji, ale czasem to po prostu inwencja twórcza reżysera. Ale książkoholik będzie płakał, bo ktoś coś zmienił w jego ukochanej lekturze, nawet, jeśli fajnie działa jako pełna historia. Niestety, nie potrafi zrozumieć, że to jest inny rodzaj przekazu, więc gdyby twórca przeniósł książkę na ekran 1:1 efekt byłby taki, że albo film mogliby oglądać tylko ci, którzy czytali już oryginał, albo po prostu całość straciłaby na sensie i na płynności. Bo to, co działa w książce niekoniecznie będzie działało w filmie i na odwrót. 

Książkoholik w połowie zadowolony: bo jest jak w książce, ale...
... czegoś mi tu brakowało. No właśnie. Czegoś brakowało. Może właśnie dlatego, że twórca filmu postanowił potraktować książkę jak gotowy scenariusz? Nie dodał nic od siebie, nic nie zmienił. Albo zabrakło w tym pomysłu i pasji, bo scenarzysta i reżyser tylko odwalali robotę zleconą przez producenta, albo twórcy potraktowali książkę tak, jakby chciał tego książkoholik: jak świętość, której nie można ruszać. A że – jak wspominałam – to, co jest w powieści, niekoniecznie będzie działało w filmie, efekt tych starań wyszedł bardzo przeciętnie.


To inne historie – a jednak tak dobre
W moim odczuciu jako filmy najlepiej działają właśnie te ekranizacje, które są bardziej inspirowane książką, a nie są jej wersją filmową. Chyba moim ukochanym przykładem jest „Łowca androidów”. Jego książkowy odpowiednik, „Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?” Dicka, opowiada zupełnie inną historię. Twórcy zaczerpnęli z niej tylko trzon i pojedyncze elementy, tworząc coś swojego. I dzięki temu ta opowieść wypadła tak dobrze.
Innym znanym przykładem jest „Lśnienie” Kubricka, które okazało się przełomowym filmem, chociaż autor oryginału, Stephan King, narzekał, że przecież to dzieło tak inne od oryginału.
Powiedziałabym, że taką próbą przeniesienia historii 1:1 na ekran jest Harry Potter. I co z tego wyszło? Cóż, całość jako tako działała, dopóki nie okazało się, że książki są zbyt długie, jak na jeden film. I tak wyszła nam „Czara ognia”, która może i będzie podobać się fanom, ale gdy rozmawiam z osobami, które najpierw widziały filmy, albo oglądały tylko je, okazuje się, że całość była dość mocno pocięta i niekoniecznie zrozumiała.

Film NIE jest gorszy od książki!
To zupełnie inne dzieło. Książka to tekst pisany; film to obraz i dźwięk. Odbieramy go innymi zmysłami, oceniamy w inny sposób. Tak jak książka, może rozwijać, jeśli oglądamy go świadomie, analizując historię, kadry, muzykę. I tak jak książka, może sprawić, że staniemy w miejscu, jeśli będziemy w kółko oglądać ten sam typ filmu, kompletnie się przy tym wyłączając. Także... nim skrytykujesz takie dzieło zastanów się, czy nie robisz tego tylko dlatego, bo to nie Twoja ukochana książka.

Jestem hipokrytą?
Tak, zdarza mi się powiedzieć, że jakieś dzieło filmowe jest lepsze od książki, albo na odwrót. Ale zwykle mam na to konkretne argumenty. Przykłady?
Wolę filmowego „Marsjanina” od książkowego. Powód jest prosty: najpierw widziałam ekranową wersję tej historii, więc czytając, znałam już zakończenie. Jednocześnie film jest po prostu... bardziej radosny, bardziej dynamiczny. W obydwu dziełach muzyka odgrywa dużą rolę, tylko gdy ją słychać, to jakoś lepiej działa. Jednak wolę muzykę słyszeć, niż o niej czytać.
Uważam, że serialowa „Gra o tron” robi się straszna gdzieś około piątego sezonu. Powód? Prosty! Twórcy serialu mogą sobie zmieniać uniwersum Martina jak tylko im się to podoba, dopóki ma to logiczny sens. Rozumiem, że zrobili z Daenerys „ognioodporną” – w książkach jest inaczej, ale hej, to inne dzieło, więc... niech już sobie będzie ognioodporna, nie mam zamiaru na to narzekać. Takie zmiany naprawdę krzywdy nikomu nie robią. Niestety, gdy bohaterowie zaczynają się teleportować, gdy ich wybory przestają być uzasadnione i logika całej historii zaczyna sypać to jednak „Pieśń lodu i ognia” Martina będzie dla mnie lepszym dziełem. Bo nie ma nic gorszego, niż pozbawiona logiki treść.

Nie uważam, że porównywać zupełnie nie można. Nie uważam też, że zakazane jest wolenie jednego dzieła od drugiego. Możemy mieć własne preferencje, jeśli chodzi o rozrywkę: jeden bedzie wolał czytać, inny oglądać, a kolejny grać w nogę na dworze. Najzwyczajniej w świecie irytuje mnie głupota i ignorancja. Bo przecież wszyscy wiemy, że książkom powinniśmy stawiać pomniki.


środa, 21 marca 2018

Różaniec: Życie w Pierścieniu Warszawa


Ziemia już dawno opustoszała. Ludzie mieszkają na Pierścieniach, składających się w Różaniec, a rytm ich życia dyktuje elektroniczny system, który stwierdza, czy są w stanie żyć w społeczeństwie, czy nie. Jeśli nie, czeka na nich Eliminacja. W Pierścieniu Warszawa nuzzler Harpad jako jeden z niewielu potrafi sprawdzać, ile komu zostało czasu. Przez swoją umiejętność zostaje wplątany w Sprawę, przez którą może ucierpieć jego córka.

Przyznam szczerze – bałam się „Różańca”. Gdyby nie wygrana w konkursie u  Ducha Lasu prawdopodobnie nigdy bym się z nim nie zapoznała, zwłaszcza po moim spotkaniu z „Verticalem” tego autora, którego – jak się okazało jakiś czas po lekturze – wcale nie zrozumiałam. Ale książka trafiła w moje ręce... i nie żałuje. Wcale nie żałuje!
Nim jednak przejdę do samej treści, wydaje mi się, że temu wydaniu należy się kilka słów. Choć nie jest to najpiękniejsza książka, jaką trzymałam (po części przez biały papier wewnątrz, którego nie lubię) to bardzo dobrze leży w ręce i jest... po prostu klimatyczna. A fakt,  że sam Kosik projektował okładkę tylko to wrażenie potęguje. Naprawdę, to jest ładnie wydana pozycja.
Gdy już skończyłam podziwiać „Różaniec” i w końcu go otworzyłam pierwsze co poczułam skojarzenie z „Psycho-Passem”: tak jak i w tamtym anime, tak i tu na wolności mogą przebywać tylko osoby, które według obowiązującego systemu mają wystarczająco niską ilość punktów. Oczywiście od razu rzuca się w oczy to, jak niemoralne jest takie wyjście: wystarczy być nerwowym człowiekiem, by zostać uznanym za niepasującego do społeczeństwa. Osobiście lubię ten motyw, dlatego to skojarzenie uznaje za naprawdę pozytywne.
Tytuł: Różaniec
Autor: Ian Tregillis
Liczba stron: 510
Gatunek: dystopia, thiller
Wydanie: Wydawnictwo Powergraph, Warszawa 2017
W „Różańcu” Kosik wydaje się nieco czerpać z Zajdla: tak jak i u tego autora, naszym głównym „zadaniem”, jako czytelników, jest zrozumienie systemu i odkrycie zagadek, jakie się za nim kryją. Z tym, że Janusz Zajdel pisał raczej książki dość krótkie, a ta powieść to ponad pięćset stron. Dlatego tu poza samym opisem rzeczywistości dostajemy pełnoprawną, dobrą fabułę, utrzymaną w klimacie thillera.
I... ta historia poprowadzona jest naprawdę bardzo dobrze. Choć motywy wykorzystane w książce nie są mi obce to „Różaniec” ma w sobie sporo świeżości. Wyjścia fabularne naprawdę zaskakują, zwłaszcza po pierwszej połowie powieści. Tu wiele się dzieje i wszystko składa się w jednolitą całość, zarówno jeśli spojrzymy na wątek związany z Harpardem, jak i na wątek związany z polityką.
Gdybym miała określić styl Kosika najbardziej pasowałoby mi słowo „czysty” – widać w tym dobry warsztat autora. Mam jednak jeden drobny zarzut do niego: w pierwszej połowie „Różańca” odczułam lekkie dłużyzny.
Postacie, z którymi się tu spotykamy, są dobrze wykreowane i jak najbardziej, są realistyczne. Z tym, że przy powieściach tego typu osobiście traktuje ich jako „narzędzia w rękach Boga”, których rolą jest po prostu prowadzenie fabuły, dlatego sama się do nich mocno nie przywiązałam. Niemniej, naprawdę, pod względem postaci ta pozycja też nie zawodzi i wydaje mi się, że sporo czytelników znajdzie wśród nich osobę, której będzie kibicować. Nawet. Jeśli nie będzie to Harpad, mimo że trudno nie wspierać rodzica, który przez właściwie całą historię próbuje przede wszystkim pomóc swojej córce.
„Różaniec” to inteligentna, ciekawa powieść, obok której każdy fan nieco poważniejszej fantastyki nie powinien przejść obojętnie. Wprawdzie nie jest to lektura bardzo lekka, ale w końcu to przede wszystkim dystopia, a takie pozycje raczej nie należą do najprzyjemniejszych i najmilszych. Niemniej, już dawno jakaś książka nie zaskakiwała mnie tak często i nie sprawiała, że byłam naprawdę zainteresowana pomysłami autora. To naprawdę była dobra przygoda.


* * *

Przeszli do kopuły jurajskiej, gdzie po skrzypowym lesie przechadzały się mechaniczne dinozaury. [...]
–  Pancerne świnie giganty – powiedział.
– Śmierdzi tutaj.
– To sztuczny zapach – wyjaśnił. – Tak chyba śmierdział wtedy cały świat. Kiedy żyły dinozaury.
Nie dodał,  że nie tylko zapach, ale i zwierzęta były sztuczne, i to nie tylko tutaj, ale w całym zoo.

Fragment „Różańca” Rafała Kosika

poniedziałek, 19 marca 2018

Gdańskie Targi Książki z mikrofonem z ręku


 
Wróciłam do domu. Przejrzałam na szybko sieć, robiąc herbatę, bo przecież na dworze panuje minusowa temperatura i trzeba było się czymś rozgrzać. Potem przyszedł czas na „Wiedźmina 3”, na którego od tygodnia „marnuje” swoje wolne chwilę. W końcu zasiadłam, by skończyć post dla Was o jednotomowych powieściach science-fiction: był już napisany, musiałam tylko przygotować go do publikacji. Jest gotowy, pojawi się pewnie w okresie letnim. Więc w końcu, gdy trochę ochłonęłam, mogę usiąść i spokojnie dla Was napisać kilka słów „prywaty”. Bo mam na to ochotę. Jest przed jedenastą. Ciekawe, o której skończę?
Dane było mi dziś odwiedzić pierwsze targi książkowe w moim życiu. Z resztą, dla nich to też był w pewnym sensie „debiut” – Gdańskie Targi Książki odbyły się po raz pierwszy. Szczerze przyznam, nie miałam większej ochoty na nie iść. Przede wszystkim sama idea nie do końca do mnie przemawia. Książek i tak mam za dużo, a w rynku orientuje się na tyle, by wiedzieć, że wyjątkowo tanio niczego tam raczej nie kupię. Poza tym miałam po prostu kiepski tydzień: pełen marudzenia i tych drobnych rzeczy, które mój zły nastrój po prostu potęgowały. Jakby tego było mało na te targi nie miał przybyć żaden interesujący mnie autor, więc nawet nie miałam ochoty wpaść po autograf.
Och, zapomniałam o herbacie. Jest prawie zimna. Cóż, trudno. Zdarza się.
Ale wracając… na targi iść musiałam: już wcześniej obiecałam, że się na nie wybiorę i odmowa w ostatniej chwili z tak błahego powodu jak „nie chce mi się” jest czymś, czego po prostu nie robię. Poza tym miałam tam iść jako radiowiec, po części – do pracy. Co tam, że nieodpłatnej, w końcu to radio studenckie. Ale takich rzeczy się nie zawala, bo – jak sobie wmawiam – gdy nie dam rady teraz, to nie dam rady w poważnej instytucji. Więc jak mam coś zrobić… to mam zrobić. I już.
Nie zmienia to faktu, że nie miałam absolutnie żadnego pomysłu na to, co na tych targach robić. Umówiłam się z kilkoma blogerkami na krótkie wywiady i właściwie na tym moja idea się kończyła. Wyszłam z domu o jedenastej rano, chciałam tam być około dwunastej – niby powinnam być od otwarcia, ale nie potrafiłam się zmusić, by wstać na tą dziesiątą.
I tu zaczęły się schody. Widzicie, studiuje w Trójmieście już drugi rok, ale to nie zmienia faktu, że Gdańska zupełnie nie znam. Standardowo pojechałam więc z Sopotu na Dworzec Główny i na miejscu ustawiłam Google Maps na adres targów. Zawsze się gubię w tym centrum i nie mogę dojść do Starego Miasta, bo nie bywam tam zbyt często, więc wolałam nie ryzykować.
Z tym, że… mapa albo źle mnie poprowadziła, albo ja skręciłam w złą stronę. I tak z dwudziestu minut drogi zrobiło mi się co najmniej czterdzieści. Na zewnątrz panowała minusowa temperatura, ja szłam bez rękawiczek, bo w końcu musiałam trzymać ten cholerny telefon. Gdy w końcu dotarłam byłam więc zziębnięta, z oczami załzawionymi od wiatru i jeszcze bardziej dobita tymi całymi głupimi targami.
Choć o akredytacje pisałam, nie dostałam od organizacji targów maila zwrotnego. Uznałam więc, że mi jej nie udzielili… czy coś. Kupiłam więc normalny bilet, płacąc te 5zł, bo co mi szkodzi. Ruszyłam na poszukiwanie dziewczyn, z którymi byłam umówiona. Z rozmowy z nimi wyszło, że one również pisały o akredytacje. Dostały odpowiedź. Mają plakietki. Zrobiło mi się więc głupio: hej, ja tu mam latać z mikrofonem i nie mam oznaczenia? A co, jak ktoś mnie zaczepi? I powie, że mam nie nagrywać?  Zrobiło mi się jeszcze gorzej. Wszystko szło nie tak, jak powinno.
Gdy kończyłyśmy nagranie wpadł na mnie kolega z mojego radia, który razem ze mną miał ogarniać całość. I tu okazało się, że ma dla mnie dobrą wiadomość: jemu na zgłoszenie też nie odpisali, ale plakietkę dostał, jest na liście. Z jednej strony kamień spadł mi z serca. Z drugiej: poczułam ukłucie żalu, bo… już sobie wymyśliłam, że skoro nie mam plakietki to nie mogę nagrywać, więc idę do domu. A bardzo chciałam wrócić jak najszybciej.
Następnie przyszło się nam pokręcić trochę po targach. Szukałam jakiś dyskontów, czy tanich książek, by poprawić sobie humor znajdą za dwa złote, ale niczego ciekawego nie wypatrzyłam. Ech, cholerne, głupie targi, no nie?
Na kolejną blogerkę chwilę czekaliśmy, ale i z nią rozmowa się odbyła. I… od niej było już lepiej. Naprawdę! Dziewczyna miała znajomą z biblioteki w Gdyni, więc podeszłam z nią na stoisko, by porozmawiać kimś z ich stoiska. Okazało się, że chwilę mam poczekać, więc uznałam, że nie będę stać bezczynnie i czekać. Poszłam szukać jakiś wystawców, z którymi mogę pogadać. Bo materiał w końcu sam się nie zrobi.
Dotarłam do stoiska, które było dość mocno osaczone przez gości, przez co nikt z niego nie miał czasu, aby zamienić ze mną kilka słów. Czekałam więc grzecznie, nie mając ochoty znów biegać. Obok, przy stoliku dla autorów, siedział starszy pan. Właściwie z nikim nie rozmawiał, nic nie podpisywał, więc zagadałam. Jest pan autorem? Nie? Ach, tłumaczem. Z islandzkiego! Porozmawia pan ze mną? Oczywiście!
I… wkręciłam się. Wiecie, czasem ludzie boją się mikrofonu: zdarzają się nieśmiałe osoby, albo takie, które „nadmiernie” chronią swoją prywatność, lub takie, które mają wadę wymowy, albo po prostu uznają, że nie potrafią sklecić zdania. I takie osoby trzeba zachęcać do rozmowy, ciągnąć za język, a i tak nie zawsze się zgodzą. Ale… to targi. Wystawa. Na wystawie każdy jest po to, by podzielić się tym, co ma. Więc akurat w tym przypadków problemu z rozmową z ludźmi nie było. Poza pojedynczymi przypadkami, każdy zgadzał się na rozmowę, po nagraniu zwykle też zamieniał kilka słów. Czasami byłam wysyłana od jednej, do drugiej osoby, czasem sama podchodziłam. I zrobiło się po prostu miło.
Nie powiem, często tak mam: gdy wchodzę gdzieś, niby przygotowana, niby z pytaniami, jestem po prostu cholernie spięta i całość nagrania wychodzi sztucznie. Jestem introwertykiem i chwilę zajmuje mi  zwykle dostosowanie się do takiej sytuacji. Ale gdy trochę się rozruszam, pogadam z ludźmi, pójdę na spontan, przestanę planować: to robi się lepiej. W pracy radiowej najtrudniejszy jest dla mnie ten pierwszy odruch, który każe mi nie zbliżać się do nieznajomych. Bo co oni o mnie pomyślą? Bo przecież nie chcę nikomu przeszkadzać! Ale gdy już trochę popracuje naprawdę często robi się sympatycznie. Zwłaszcza, gdy ludzie – tak jak w tym przypadku – współpracują i pozwalają mi zbierać dźwięki.
Nie czekałam do końca targów. Około szesnastej zebrałam się do domu. I tak powrót zajął mi godzinę, a najzwyczajniej w świecie nie czułam potrzeby, by siedzieć tam dłużej, tak po prostu. Zwłaszcza, że trzeba było jeszcze zrobić zakupy. Na szczęście robienie obiadu mnie ominęło – uznałam, że gotować mi się nie chce i dawno nie byłam w żadnym fast-foodzie, więc po drodze zahaczyłam o Maca na Monte Casino. W końcu prawie go mijam, idąc do mieszkania. Koniec końców… był to więc całkiem dobry dzień.

To, że moja wycieczka w końcu była raczej pozytywna nie zmienia faktu, że same targi… jako idea, dalej nie do końca do mnie przemawiają.
Ze wspomnianych przeze mnie wcześniej kwestii wszystko okazało się prawdą: tak jak przypuszczałam, ceny wcale nie były szczególnie rewelacyjne. W księgarniach internetowych kupię książki taniej. Na miejscu nie było ciekawych autorów, ani nawet szczególnie interesujących mnie prelekcji. Gdyby nie mikrofon, po piętnastu minutach nie miałabym co tam robić. Niemniej, same targi wydawały się udane. Ludzi było dużo, a wystawcy raczej chwalili sobie imprezę. Samo miejsce było i dobre, i złe zarazem. Dobre: bo piękne. W bardzo dobrej lokacji i w przepięknej filharmonii, miejscu o naprawdę niezwykłym klimacie. Złe: bo ciasne i z toną schodów, które na pewno przeszkadzały i niepełnosprawnym, i matkom, i starszym osobom. Ale chyba nie można mieć wszystkiego, prawda?
A co lokacji jeszcze… zbierając materiał, zauważyłam pana z małym pieskiem pod pachą. Oświeciło mnie, że hej, skoro można tu wprowadzać psy to może niech mi się ta osoba wypowie właśnie o tym? Bo przecież zawsze jest miło móc wejść gdzieś z czworonogiem, gdy na zewnątrz panuje takie zimno. Podeszłam. Zaczęłam rozmawiać. I nagle okazało się, że pan, poza możliwością wnoszenia psów, nie widzi w targach żadnych zalet. Ciasno tu, bardzo ciasno, a na dodatek tak tłoczno, że przecisnąć się nie da! Poza tym nie wszędzie da się płacić kartą i jest po prostu źle. Cóż… zdarza się i tak.
Jest za dwadzieścia północ. Miałam jeszcze czytać drugi tom „Bram Światłości” Kossakowskiej, a  w moim pliku z tym tekstem ponad dziewięć tysięcy znaków. Chyba na ten raz książkowo-dziennikarskich zwierzeń już wystarczy. A więc… powiedziałabym: dobranoc, ale prawda jest taka, że pewnie i tak zobaczycie te moje wypociny dopiero za kilka dni.

PS Zdjęć nie ma. Przepraszam, zbierałam dźwięki, nie fotografie. Relacja pewnie pojawi się 26.03 w Raporcie Literackim. I pewnie jeśli tak będzie, dam Wam znać.

sobota, 17 marca 2018

Exodus: Ucieczka w nicość


Ucieka. Zostawia swoje życie za sobą i zaczyna podróż. Jest człowiekiem bez twarzy. Nieznajomym. Pałęta się po świecie. Szuka. Odkupienia? Cierpienia? A może zatracenia?

Łukasz Orbitowski kusił mnie już od dłuższego czasu, głównie za sprawą felietonów jego autorstwa, które miałam okazje czytać. W końcu sięgnęłam więc po jego najnowszą powieść, „Exodus”. Głównie po to, by zobaczyć, jak wygląda jego styl i zorientować się, czy chce więcej. Po lekturze zaś… sama do końca nie wiem, na co się w przyszłości zdecyduje.
Zacznijmy od technicznej strony książki, bo ta wypada naprawdę dobrze. Powieść napisana została w narracji pierwszoosobowej i czytając łatwo wyczuć, że autor wie, jak pisać. Po prostu. To osoba z pewnym doświadczeniem, która wie, w jakiej kolejności składać słowa i zdania, dzięki czemu całość czyta się bardzo płynnie. Na dodatek doskonale wprowadza różne linie czasowe. W przypadku „Exodusu” mamy takowe w ilości dwóch, nie oddzielone od tekstu kompletnie niczym, ale narracja poprowadzona jest w tak dobry sposób, że po prostu nie da się w tym zgubić. Styl Orbitowskiego jest sam w sobie dość surowy i konkretny.
Jedyna rzecz, która mnie w warstwie czysto tekstowej irytowała to nadmiar współczesnych nazw: marek, filmów, gier, czy książek. Chociaż rozumiem, że taki był zamysł („Exodus” to powieść bardzo mocno zakotwiczona w naszej rzeczywistości), to jednak tego po prostu było czasami za dużo. Naprawdę, nie muszę wiedzieć, jakiej marki są buty, kurtka i czapka bohatera: nie jest mi to absolutnie potrzebne. Niemniej, taki był wybór Orbitowskiego i podejrzewam, że jestem wśród mniejszości, której to jednak trochę przeszkadza.
Tytuł: Exodus
Autor: Łukasz Orbitowski
Liczba stron: 445
Gatunek: powieść obyczajowa
Wydanie: SQN, Kraków 2017
Zwłaszcza, że ta książka ma w sobie inne rzeczy, które zadziałały na mnie zdecydowanie bardziej negatywnie. Przede wszystkim główny bohater, Jan, którego życie obserwujemy z pierwszej osoby, jest dla mnie postacią, której za żadne skarby nie jestem w stanie polubić. Wprawdzie jest postacią z krwi i kości, która ma naprawdę porządnie rozbudowany charakter i z którą wielu mężczyzn pewnie się utożsami, ale… to po prostu osoba, z którą nie chciałabym mieć prywatnie nic wspólnego. A tu okazuje się, że muszę spędzić ponad czterysta stron w głowie człowieka, który wzbudza we mnie sporo obrzydzenia… Cóż, przyznam, że „Exodus” nie był dla mnie zbyt sympatyczną podróżą właśnie głównie przez wzgląd na niego.
Jakby tego było mało, poza Jankiem nie dostajemy absolutnie żadnego bohatera, który wnosi do historii coś konkretnego i jest bohaterem z krwi i kości. Postacie pojawiają się i znikają, albo są stereotypami, które istnieją, bo są potrzebne historii. Na dodatek w nich też raczej nie ma niczego sympatycznego. Niczego, co czego mogłabym się przywiązać.
A co z historią w takim razie? Czytając kilka pierwszych stron czułam się naprawdę mocno zaintrygowana. Widzę człowieka, który gdzieś ucieka. Gdzie? Nie wiem. Po co? Nie wiem. Za to mam świadomość, że skrywa jakąś tajemnicę, którą faktycznie od początku chcę odkryć. Chcę wiedzieć, o co chodzi. Tyle, że to napięcie z początku utrzymuje się przez większość książki. Nasz bohater mota się po świecie, nie zaznając nigdzie miejsca na dłużej; główna linia fabularna trochę stoi w miejscu, tajemnicy długo nikt nie chce mi ujawnić. A napięcie stoi ciągle na tym samym poziomie, co w pewnym momencie po prostu zaczyna mnie męczyć. A zakończenie nie wynagradza mi tego dostatecznie. Zwłaszcza, że z całego „Exodusu” emanuje atmosfera cierpienia, szarości i obrzydliwości.
Wydaje mi się, że sporo moich problemów z tą książką dla innych może być zaletą. Osobiście nie lubię książek fabularnych, które mówią o tym codziennym, nudnym życiu. Mam je na co dzień, więc po co mam tego szukać w powieściach? Ja wiem, jak wygląda taki świat, nikt mi nie musi go przedstawiać. A w tej książce od tej szarości codzienności wręcz się roi. Niemniej, wiem, że wiele osób szuka w literaturze odbicia samych siebie, swoich problemów i swojego życia – i wierzę, że takim osobom „Exodus” spodoba się znacznie bardziej.
„Exodus” jest dla mnie książką dobrą i złą zarazem. Dobrą, bo widzę w niej, że Orbitowski pisać potrafi. To człowiek z dobrym piórem, którego książkę czytało mi się naprawdę płynnie. Ale jednocześnie złą, bo… przekazującą mi emocje, których w literaturze nie szukam. Złą, bo i historia sama w sobie, i bohater, to nie jest coś, do czego chcę wracać.

* * *

Idę przez siebie, pchany przez zimny wiatr i kulę światła w żołądku. Chcę się zmęczyć. Zduszę kulę, zduszę wiatr, dowlokę się do domu i zasnę. Przyjmie mnie brama, trawnik i chodnik. Przecież tutaj ludzie śpią pod pokotem, pod podświetloną reklamą nowego IPhone’a, zakutani w śpiwory, otoczeni przez białe jednorazowe kubki i wypchane plecaki.



Fragment „Exodusu” Łukasza Orbitowskiego

Za możliwość przeczytania książki dziękuję portalowi czytampierwszy.pl!

Czytam i recenzuję na CzytamPierwszy.pl
Nomida zaczarowane-szablony