Raule w trakcie swojej podróży trafia na
Gwynna: znanego jej z rebelianckich lat łowcy nagród. Ruszają więc w drogę
razem, trafiając pod bramy jednego z największych miast, próbując w nim
rozpocząć nowe życie.
Zwykle opinię na temat danej książki
piszę w ciągu kilku dni od przeczytania, lub nawet zaraz po lekturze. „Akwaforta”
Kirsten Jane Bishop takiego szczęścia nie miała, bo od jej lektury minęło kilka
tygodni, a ja dopiero zaczynam o niej cokolwiek pisać lub w ogóle mówić. I
przyznaję, wcale mi nie jest łatwo tę książkę ot tak ocenić.
Akwaforta Kirstin Jane Bishop wyd. Mag, 2008 |
Ta powieść jest jedyną powieścią
napisaną przez autorkę. Bishop (nie mylić z Anne Bishop – Kirsten pochodzi z
Australii, Anne to Amerykanka) ma na swoim koncie trochę opowiadań, ale choć od
wydania „Akwaforty” minęło już trochę lat nie stworzyła niczego więcej. Mamy
więc tu do czynienia z debiutem, który jak na polskie realia jest dość
unikatowy: nieczęsto pojawiają się u nas książki łączące western z fantastyką.
Sama jestem w stanie wskazać poza tę książką może 3-4 podobne tytuły z rodzimego rynku (tj. napisane przez Polaków
lub przetłumaczone na nasz język).
A że klimaty westernowe są dla mnie
niezmiernie kuszące to i „Akwaforta” taka była. I początek historii naprawdę
był dostarczający. Pierwsza część, czyli dwa pierwsze rozdziały były
wyśmienite. Lekarka Raule doskonale grała z rewolwerowcem, czyli Gwynnem. Postacie
dobrze się od siebie odbijały, świat wyłożony był klarownie i ciekawie, wydawać
by się mogło, że całokształt będzie po prostu bardzo dobrą powieścią.
Ale nie.
Gdy postacie docierają do miasta i
rozpoczyna się już nieco bardziej konkretna fabuła, całokształt zaczyna się rozmywać.
Traci na tempie. Nie jest aż tak interesujący. Z podróży po „prerii”, z
rewolwerami i bandytami, książka zmienia się w opowieść typowo miejską. Gwynn,
rozdzielony z Raule, staje się właściwie dość nudnym typem od brudnej roboty. Z
Raule jest lepiej: jej historia jest ciekawsza. Jednak przecież to kobieta, nie
rewolwerowiec, a historia Bishop jest westernem więc… żeńskiej bohaterki jest
po prostu mniej. I gdy Gwynn się z nią spotyka, ponownie błyszczy, ale zwykle postacie
są od siebie odseparowane. W takim układzie ten bohater po prostu „nie działa”
tak jak powinien.
Więc dzieją się rzeczy. W teorii
ciekawe, w teorii brutalne i zwracające uwagę, w praktyce: ze strony na stronę
mniej interesujące. Wątek Raule nie dostaje odpowiedniego rozwiązania, historia
zaczyna dość szybko męczyć i coś w niej wyraźnie nie gra, mimo że sam styl
autorki wydaje się być naprawdę niezły.
Mamy więc dobrą bazę pod historie,
świetnie działająca na siebie postacie, możliwość wykreowania naprawdę czegoś
porządnego, a w praktyce… w teorii ważniejszy wątek nudzi i szybko staje się
dość mocno (przynajmniej dla mnie) irytujący, a to, co jest naprawdę ciekawe
zostaje zignorowane przez autorkę. Tak, jakby trochę nie wiedziała, gdzie
naprawdę zrobiła coś dobrego.
Dla tych pierwszych dwóch rozdziałów warto było po tę historię sięgnąć. Ale jeśli będę do „Akwaforty” wracać to na pewno nie do całości. Przeczytam początek, traktując go jako osobne opowiadanie i w ten sposób będę się nim po prostu cieszyć. Całość, choć mająca w sobie sporo ambicji, nie jest opowieścią, do której chce wracać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Nie, nie zaobserwuje Twojego bloga w zamian za obserwację mojego - wolę mieć garstkę zainteresowanych blogiem czytelników, niż tysiąc zapychaczy.
Usuwam spam.