niedziela, 11 lutego 2018

Zaklinacz koni: Podobno o tragedii i koniach. Podobno


Zimowego poranka Grace wybiera się na konna przejażdżkę z przyjaciółką. Ta kończy się tragicznie: przypadkiem jeden z koni się poślizgnął i obydwie dziewczynki znalazły się pod kolami wielkiej ciężarówki. Tylko Grace i jej koń, Pielgrzym, pozostają przy życiu. Matka dziewczynki, Annie, postanawia odratować psychicznie i fizycznie okaleczone zwierze, szukając zaklinacza koni, mając nadzieje, ze pomagając jemu, uda się też pomoc jej córce, która w wypadku straciła nogę.

Czasem, przy posiłku, włączam telewizor. Jeśli jest to weekend, często trafiam na starszy film, lub serial. Obyczajowy, dość niskobudżetowy, którego target to albo przeciętna rodzina, albo zwykła, szara kobieta. Czyli – zdecydowanie nie ja. Ale w tle może sobie lecieć, prawda? I właściwie czymś takim okazał się dla mnie „Zaklinacz koni”, tyle, że jako książka, wymagał ode mnie więcej skupienia i czasu, a co za tym idzie, przyprawił mnie o trochę irytacji.
Sięgnęłam po książkę głownie przez te „konie” w tytule. Poza tym już dawno obiecałam sobie, że się z nią zapoznam i w końcu miałam na to chwilę. Moja irytacja powieścią zaczęła się bardzo szybko, na początku przez samo tłumaczenie.
Tytuł: Zaklinacz koni
Autor: Nicholas Evans
Tłumaczenie: Paweł Witkowski
Liczba stron: 352
Gatunek: powieść obyczajowa
Wydanie: Zysk i S-ka, Poznań 2008
Choć konno nie jeżdżę, co nieco wiem i o tych zwierzętach, i o jeździeckim słowniku. Wychodzę z założenia, ze osoba, która taka powieść tłumaczy także powinna. Ale, niestety, w tym przypadku nie odrobiła nawet podstawowej pracy domowej i nie zajrzała do słownika, by sprawdzić znaczenie na przykład takiego słowa jak „cugle”, które wcale nie są zamiennikiem „wodzy”. Poza tym nie mam pojęcia, kto wpadł na pomysł, by z „toczka”, czy „kasku” zrobić „usztywnioną czapkę jeździecką”. Już pomijam takie drobnostki, jak próba przetłumaczenia na polski amerykańskiego nazewnictwa maści koni, które w tamtych latach po prostu nie miały dobrych odpowiedników w naszym języku (i część z nich nadal nie ma). To niby szczegóły, które osobie niezaznajomionej z końmi nie będą przeszkadzać, ale mnie po prostu niemiłosiernie wyprowadzały z równowagi.
Gdy przywykłam do myśli, ze to jednak nie będzie najlepiej przetłumaczona książka na świecie, miałam nadzieje, ze chociaż pod względem fabularnym w jakiś sposób mnie zaskoczy. Wprawdzie oceniając po sposobie narracji autora, widziałam, ze to raczej obyczajówka, z końmi w tle, a nie na odwrót, jednak przecież dalej taka powieść możne nas czymś zaskoczyć. Niestety, jeśli zaskakiwała to raczej irytując jeszcze bardziej.
Teoretycznie naszym głównym tematem jest wychodzenie z traumy dziewczynki i jej konia, a także jej rodziny. Niestety, w tej książce ten temat często schodzi na drugi plan, na przykład przez... rozbudowane opisy przeszłości każdego z bohaterów.
Narracja w „Zaklinaczu koni” jest trzecioosobowa, a jej perspektywa jest dość chaotycznie zmieniana, co jest bolesne zwłaszcza przy pierwszych chwilach czytania. Czemu? Bo Evans streszcza nam życiorys  każdej z postaci, teoretycznie pozwalając nam je poznać, a w praktyce przynajmniej mnie cholernie nudząc. Z jednej strony rozumiem ten zabieg, ale z drugiej w ten sposób autor odebrał nam możliwość stopniowego poznawania bohaterów i odkrywania ich „tajemnic”. Chociaż, zupełnie szczerze mówiąc, tu takowych nie ma i to, czy znamy tak dokładnie przeszłość bohaterów, czy nie, nie ma najmniejszego wpływu na fabule.
Poza tym do opowieści musiał się oczywiście wkraść kompletnie niepotrzebny romans, przez który, zamiast skupiać się na Grace, obserwujemy, jak para gołąbków wybiera się na jeździeckie wycieczki i zastanawia się, czy bycie razem na pewno jest w porządku, czy może jednak nie, bo przecież mamy już własne życia, które są w miarę poukładane.
Nie rozumiem też ilości w miarę dokładnie opisanych scen erotycznych, które tu występują. Wiem, ze to nie jest powieść dla młodzieży, ale naprawdę można było je zdecydowanie ograniczyć...  Bo teoretycznie to nie romans jest tu wątkiem przewodnim.
Teoretycznie dużą zaleta tej powieści powinno być budowanie relacji zaklinacza, czyli Toma, z bardzo problematycznym koniem. Pielgrzym i praca z nim jednak naprawdę szybko stają się tylko tłem wydarzeń. Szczerze mówiąc, więcej klimatu tej sielskiej, amerykańskiej wsi, żyjącej w zgodzie z naturą, wyczulam w „Prawie Mojżesza” Harmon, a nie w „Zaklinaczu koni”, a już same tytuły sugerują, ze powinno być na odwrót.
Dla mnie to po prostu bardzo zwyczajnie napisana powieść obyczajowa, w której nie rusza mnie ani styl – bardzo przeciętny, prosty i dość bezbarwny – ani sama historia. Zwłaszcza, ze samo zakończenie wydawało mi się nad wyraz wymuszone, tak, jakby autor chciał po prostu dowalić jakąś „bombą” na koniec, mimo ze nic mądrego właściwie nie wniosła. Chociaż z drugiej strony, Evans tak pociągnął linie fabularna, ze tego się po prostu chyba nie dało sensownie, w jednym miejscu, zakończyć...

Jesli jesteście delikatnymi kobietami, które lubią zwykle obyczajówki i dla których to wystarcza, naprawdę wierze, ze się w tej pozycji odnajdziecie. Bo to książka napisana właśnie dla Was. Ale... ja mówię jej „nie” i szukam dalej mojej doskonalej pozycji z końmi na pierwszym planie.

* * *

Kiedy pracowałem dorywczo, nie mogłem się po prostu doczekać, by wieczorem wrócić do tego, co czytałem. Książki posiadały jakiś magiczny urok. Ale ci nauczyciele tutaj, z całą ich gadaniną, cóż... Wydaje mi się, że jeśli zbyt dużo mówi się o tych sprawach, urok znika i szybko pozostaje tylko gadanina. Niektóre rzeczy po prostu... są.


Fragment „Zaklinacza koni” Nicholasa Evansa

9 komentarzy:

  1. Szkoda, że wątek wychodzenia z traumy konia i dziewczyny schodzi na drugi plan, bo nie ukrywam, że kiedy słyszałam o tej książce, to miałam nadzieję, że jest ona w dużej mierze poświęcona koniom, które kochaaaam!
    Teraz jednak nie mam na tę książkę ochoty przez te sceny erotyczne, przeciętny styl i zrezygnowanie z najważniejszego wątku-konia!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Te konie niby tu są, ale naprawdę, najważniejsze zdecydowanie nie są.

      Usuń
  2. Czytałam tą książkę dawno temu i mimo wszystko nadal jest bliska memu sercu. Mnie kilka razy doprowadziła do łez i wzruszenia.
    Zapamiętałam tą historię mimo upływu kilku lat, a to chyba zaletą dla bohaterów i fabuły

    OdpowiedzUsuń
  3. Znam osoby zachwycone tą książką i filmem, ale sama jakoś nie mam ochoty.

    OdpowiedzUsuń
  4. Pozycja wydawała się ciekawa zanim przeczytałam Twoją opinię, teraz raczej sobie ją odpuszczę. ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. Chyba nie zdziwi cię, że się nie skuszę.
    Och, współczuję - mnie przy tłumaczeniu najnowszej książki Flanagana szlag trafiał :(

    OdpowiedzUsuń
  6. Moja mama i ciocie mimo wszystko były zachwycone zarówno filmem jak i książką. ;)

    OdpowiedzUsuń
  7. Nie jestem koniarą, więc pewnie tych wad w tłumaczeniu bym nie zauważyła, ale po Twojej recenzji straciłam ochotę na tę powieść.

    OdpowiedzUsuń
  8. Muszę w końcu przeczytać, mimo wszystko...

    OdpowiedzUsuń

Nie, nie zaobserwuje Twojego bloga w zamian za obserwację mojego - wolę mieć garstkę zainteresowanych blogiem czytelników, niż tysiąc zapychaczy.
Usuwam spam.

Nomida zaczarowane-szablony