środa, 13 czerwca 2018

Łowca androidów (1982): Tak inny od oryginału, a jednak... tak dobry


Na Ziemię trafia kilka androidów. Rick Decker (Harrison Ford) ma je wyeliminować. Okazuje się jednak, że to nie są zwykłe jednostki: to najnowszy model sztucznej inteligencji, która niemal niczym nie różni się od ludzi.


„Łowca androidów” z  1982 roku to już klasyka kina science-fiction. Nie muszę chyba nikomu tłumaczyć, że to po prostu dobry film. Dlatego też tym razem, zamiast skupić się zupełnie na jego analizie, pozwólcie, że porównam go z książką, na bazie której powstał, czyli na „Blade runnerze. Czy androidy marzą o elenktycznych owcach?” Dicka.
„Łowca androidów”  (1982)
ang. „Blade Runner”
reż. Ridley Scott
film science-fiction
Nim jednak do tego przejdziemy, muszę powiedzieć parę słów o wyglądzie tego filmu. „Łowca androidów” ma ponad trzydzieści lat. Mimo to.... wygląda cudownie. Widać, że twórcy naprawdę przyłożyli się do swojej pracy: większość lokacji została naprawdę zbudowana, dlatego i dzisiaj mogą zachwycać. Poza tym mroczny, ciężki klimat, w jakim utrzymana jest całość, jest po prostu wspaniały.
Wracając już do fabuły, zacznijmy od tego, że historia, którą przedstawia film jest zupełnie inna, od tego, co stworzył Dick. Twórcy wzięli z książki wiele motywów, a potem po prostu przerobili je na własną modłę. I właśnie dzięki temu „Łowca androidów” wypada aż tak dobrze.
Przede wszystkim nasz główny bohater, Rick Decker, w wersji książkowej jest podrzędnym łowcą, którego największym marzeniem jest posiadanie żywego zwierzęcia. Ma rodzinę i właściwie „klepie biedę”. Filmowa wersja tej postaci jest w pewnym sensie jego przeciwieństwem. To samotny człowiek, o którego ciągotach do zwierząt nic nie wiemy. Jest przy tym po prostu najlepszy w swoim fachu.
Samych androidów też mamy nieco mniej, a wątki z nimi związane zostały jednak nieco zmienione. Ich motywacje są inne, niż książkowe. Powiedziałabym, że są wręcz bardziej rozbudowane, a ich motywacje są bardziej ludzkie. Jednocześnie to, jak się ruszają i to, jak okrutne potrafią być sprawia, że osobiście czułam się w trakcie seansu o wiele bardziej zmieszana, niż w trakcie czytania powieści. Dick wprawdzie lubi poruszać się na granicy absurdu, ale ostatnie sceny „Łowcy androidów” moim zdaniem zdecydowanie przewyższają jego dzieło pod tym kątem.
Słabiej, niż w książce, wybrzmiewa jednak wątek Reachel (Sean Young). W filmie zabrakło miejsca na rozważania dotyczące religii i moralności, dlatego o ile w powieści ta postać jest wprowadzona właśnie po to, by pokazać nam jak te wartości funkcjonują w świecie, o tyle w ekranizacji ona... po prostu jest. Nie zrobiła na mnie większego wrażenia, a już na pewno daleko jej było do tego, co zrobił Rutger Hauer z postacią swojego androida, Roy’ego Batty’ego.

Świat Philipa K. Dicka nie jest światem z „Łowcy Androidów”, choć mają wiele punktów wspólnych. W przypadki tego filmu to jednak tylko zaleta: to po prostu osobne dzieła, z których każde wypada bardzo dobrze. Chociaż być może nie jest to film, który pokochałam całym sercem, to nie potrafię go nie docenić i nie szanować. Ta produkcja jest naprawdę jedną z tych, którą każdy powinien poznać, choćby dlatego, jak ważna jest dla światowej filmografii.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Nie, nie zaobserwuje Twojego bloga w zamian za obserwację mojego - wolę mieć garstkę zainteresowanych blogiem czytelników, niż tysiąc zapychaczy.
Usuwam spam.

Nomida zaczarowane-szablony