Light Turner (Nat Wolff) staje się
strażnikiem Notatnika Śmierci, zeszytu pozwalającego na uśmiercanie osób po
wpisaniu do niego ich nazwiska. Nastolatek zaczyna zabijać przestępców. Policja
próbuje odkryć, kto stoi za tajemniczymi śmierciami, gdy do akcji wkracza L
(Lakeith Stanfield) – genialny detektyw.
Nie
znam wielu anime. Nie dlatego, że ich nie lubię – raczej po prostu nie mam na
nie czasu. Nie zmienia to faktu, że „Death note” to jedna z niewielu historii,
które naprawdę na długo zapadły mi w pamięć i ciągle gdzieś mi towarzyszą: ta dość
stara już animacja niewątpliwie należy do moich ulubionych, dlatego gdy dowiedziałam
się, że ma wyjść filmowa wersja tej historii byłam jej niezwykle ciekawa. A
potem, po premierze, zaczęły sypać się negatywne opinie. Uznałam więc, że chyba
nie ma sensu zabierać się za netflixowego „Death Note’a”. Po czasie jednak złamałam
się w tym postanowieniu i… och, jak bardzo tego żałuję.
„Death note” (2017) reż. Adam Wingard horror, dark fantasy |
Co
sprawia, że oryginalny „Death note” działa? Właściwie… wiele elementów, bo to
po prostu dobrej jakości dzieło. Ale zacznijmy może najpierw od samych głównych
bohaterów. Oryginalny Light to chłopak, który właśnie kończy liceum. Jest
bardzo inteligentny, pewny siebie i elegancki. Trochę znudzony życiem – bo po
prostu wszystko przychodzi mu bardzo łatwo – ale jednocześnie lubiany, z bardzo
silnym kręgosłupem moralnym. A kim jest Light z wersji z 2017? 16-letni Luzer,
który odrabia za innych zadanie domowe, kompletnie niestabilny psychicznie, z
moralnością o której nie możemy powiedzieć absolutnie nic. Filmowy L wypada
nieco lepiej: mniej więcej do połowy filmu faktycznie jest tym dziwnym
geniuszem, który chce rozwiązać sprawę, choć ma kilka dziwnych wpadek (np. wychodząc
przed tłum w golfie, bez podawania swojego imienia potrafił wywnioskować, że morderca
do zabójstwa potrzebuje twarzy i imienia właśnie). Gdy jednak w połowie „Death
note’a” dzieje się pewien… kompletnie bezsensowny plot twist (biorąc pod uwagę,
jak wiele lepszych rozwiązań było w oryginale) z chłodnego introwertyka zmienia
się w impulsywnego agresora. Naprawdę? Przepraszam, ale to nie jest „mój” L.
Postacie
drugoplanowe również wypadają nie najlepiej, jeśli porównamy je do oryginału. Ryuk
(Wiliem Dafoe), czyli shinigami to w animowanym serialu znudzony życiem bożek
śmierci, który nie jest ani dobry, ani zły: jest wprawdzie postacią, która
sprawiła, że całe domino związane z zabójstwami Lighta ruszyło, ale poza tym
raczej trzyma się z boku, je jabłka i rzuca śmiesznymi tekstami. W tym
przypadku zrobiono z niego czarny charakter, który w absurdalny, „straszny”
sposób zachęca naszego niestabilnego nastolatka do robienia złych rzeczy. A
Misa Misa, czy raczej Mia (Margeret Qualley)? Cóż, to właściwie intrygantka,
często bardziej niestabilna od Lighta, której ani nie da się szczególnie lubić,
ani która nie robi niczego nadzwyczajnego. Po prostu.
Filmowy
„Death Note” nie zawiera jednak nie tylko znanych z oryginału postaci,
rywalizacji pomiędzy dwójką geniuszy, czy śmiesznych wtrąceń Ryuka (który i tak
w tej produkcji wypada nieźle), ale nie porusza też tematyki moralności: ot,
zabijamy, bo fajnie, a im bardziej krwawo – tym lepiej. Film jednak nie idzie
jednak w stronę gore aż tak bardzo, by widz w pełni to „kupił”. Ponadto często
twórcy w kompletnie bezsensowny sposób zmieniają niektóre elementy, które w
oryginale świetnie działały i mogłyby działać także tutaj. Przykład?
Oczywiście! W oryginale Ryuk upuszcza notes, bo… mu się nudzi. Miał dwa. Jeden upuścił,
by zobaczyć, co się stanie, po czym chodził przyczepiony do Lighta z czystej
ciekawości – bogowie śmierci po prostu nie mają za dużo do roboty. W przypadku
filmu z 2017 zeszycik ma „strażnika” do którego przyczepiony jest shinigami, bo…
bo tak.
Czy
jednak ta odsłona „Death note” ma szansę się podobać? Tak, ale tylko pod
warunkiem, że widz nie należy do wymagających. Twórcy z naprawdę głębokiej historii
zrobili niskiej klasy, niestraszny horror o młodzieży i dla młodzieży. Relacje
między postaciami rodzą się nienaturalnie szybko, z wyborami bohaterów zgodzić
się chyba mogą często tylko młodzi ludzie (jeśli w ogóle ktoś jest w stanie im
przytaknąć) i to samo dotyczy utożsamiania się z nimi. Nie zdziwię się więc,
jeśli nastoletnia osoba powie mi, że to jest absolutnie świetny film, ale
jednocześnie po prostu nie będę w stanie się w tym zgodzić.
Naprawdę
nie wiem, co autorzy w tym przypadku mieli na myśli. Mając tak dobry materiał
źródłowy naprawdę nie trzeba było wiele, by zrobić także niezły film.
Wystarczyło wyciąć z oryginału najważniejsze fragmenty, albo nawet – wymyślić
własną historie, zostawiając tylko główny motyw oraz głównych bohaterów bez
których „Death note” raczej nie jest w stanie funkcjonować. Być może ktoś uznał,
że młody widz, do którego kierują serial nie powinien nawet myśleć o dołączeniu
do Lighta (bo w oryginale ten ma naprawdę niezłe argumenty związane z tym, co
robi)? Może Ryuk wydał się im zbyt sympatyczny jak na postać niosącą śmierć?
Trudno mi powiedzieć. W każdym razie, jeśli chcecie obejrzeć, albo przeczytać
coś dobrego polecam oryginał. „Death note” produkcji Netflixa to po prostu
niezła strata czasu.
100% poparcia. Wyobraź sobie, że anime nie oglądałem wcześniej (serio, tego akurat nie, nie pytaj... :D) a i tak z samych strzępków informacji, jakichś memów, które w życiu obejrzałem i opowieści znajomych, którzy anime oglądali zebrałem do kupy jako taki obraz oryginału. No i się okazało, że film jest raczej kiepski. Nawet jako po prostu film, dla człowieka, który z oryginałem nie miał wcześniej nic wspólnego. Tak jak napisałaś – horror dla młodzieży o młodzieży.
OdpowiedzUsuńTen film był zły, bardzo zły! też nie mam nic przeciwko, gdy adaptacja idzie we własną stronę, o ile ma to swój sens i mam parę takich adaptacji, które kocham, mimo, że kompletnie rozmijają się z książką. Ale death note? Nie, nie, nie, nie. I sorry, ale wpychanie na siłę wszędzie czarnych nie przejdzie!
OdpowiedzUsuńKolor skóry akurat w tym przypadku nie jest istotny. W przypadku tej postaci kluczem jest jej umysł, nie wygląd.
UsuńWersja amerykańska kompletnie nie przypadła mi do gustu :c
OdpowiedzUsuńhttp://whothatgirl.blogspot.com
Nie znam żadnej wersji tego filmu i poznać nie zamierzam, co chyba cię nie dziwi. Ogółem nie lubię horrorów, nie są dla mnie straszne...
OdpowiedzUsuńNo nie dziwi, ale trochę szkoda, bo oryginał to jest coś. :P Ach, oryginalne anime to w żadnym razie nie jest horror: raczej takie low fantasy (jedyny element fantastyczny to ten notes i shinigami)/thriller. Tu twórcy nie mam pojęcia, co chcieli osiągnąć, serio.
UsuńPodobnie jak KittyAilla nie znam tego filmu i nie poznam. Nie lubię tego gatunku ;)
OdpowiedzUsuńGatunek w tym przypadku to najmniejszy problem tego filmu.
UsuńAle również ma znaczenie w wyborze filmu do obejrzenia ;)
UsuńEh, masz rację. Ja oglądałam anime kilka lat temu i byłam zachwycona. A film... no cóż zawiera wszystko złe o czym piszesz. Ja też nie kupiłam tej produkcji i na pewno do niej nigdy nie wrócę, w porównaniu do anime :)
OdpowiedzUsuńDeath Note, to jedno z dwóch anime, które obejrzałam w całości, a które bardzo mi się spodobało. Kiedy usłyszałam o filmie, też zechciałam go obejrzeć, ale do teraz tego nie zrobiłam i mój zapał stale maleje zamiast rosnąć, jedynie ciekawi mnie czy serio jest taki zły. :P Może przynajmniej jedną osobę zachęcił do zapoznania się z oryginałem..., a to już plus. ;)
OdpowiedzUsuńFilm niestety nie dorównuje oryginałowi.
OdpowiedzUsuń