Na Północy czai się zło: wie o tym
każde dziecko mieszkające na wybrzeżu. Żarek ma piętnaście lat, gdy niecne siły
zakradają się do jego wioski. Razem ze swoimi bliskimi musi poradzić sobie w
starciu z mocami ciemności pod postacią wilkołaków, strzyg, świdrzaków i innych
nieprzyjaznych stworzeń.
Czasem
zdarza mi się dawać autorom kolejne szanse wręcz „na siłę”, bo po prostu chcę sprawdzić,
czy są w stanie napisać jakiś dobry tekst. Po części było tak z Piotrem Patykiewiczem:
dwa tomy jego cyklu „Dopóki nie zgasną gwiazdy” nie były czymś, co wspominam
nadzwyczaj dobrze. Nie chcąc tego pana skreślać sięgnęłam po jego debiut, „Zły
brzeg” i szczerze mówiąc – chyba dawno nie zawiodłam się na książce tak bardzo.
Dlaczego?
Powód jest prosty: pierwsze sto pięćdziesiąt stron właściwie w całości mnie „kupiło”.
Dopiero potem zrobiło się znacznie gorzej.
Tytuł: Zły
brzeg
Autor: Piotr
Patykiewicz
Liczba
stron: 480
Gatunek: fantasy
Wydanie: SuperNowa,
Warszawa 2006
|
„Zły
brzeg” to mocno słowiańskie fantasy z 2006 roku: właśnie nasza rodzima
mitologia jest dla tej powieści bazą. I tak też na początku książki autor
wrzuca nas do niewielkiej wsi na wybrzeżu. Nie wiemy, gdzie dokładnie leży: to
mała osada, w jakimś księstwie i na tym kończy się nasza wiedza. Nie dostajemy
nawet jej nazwy. Historia, która zaczyna się w niej rozgrywać jest mocno
baśniowa i jednocześnie bardzo swojska. Wprawdzie główny bohater, Żarek, jest
nastolatkiem, jednak widzimy, że to nie on tu rządzi: wszystko, co robi,
wykonuje właściwie na czyjeś polecenie.
W
stylu autora początkowo mamy bardzo dużo treści: niby nic takiego w tej wsi się
nie dzieje, ale jednocześnie jeśli zaczniemy rozpisywać wszystkie zdarzenia
okaże się, że opisów ataków potworów i radzenia sobie z nimi naprawdę jest
niemało.
Niestety,
potem cała powieść zaczyna się „sypać”. Żarek wyrusza w podróż w trakcie której
przeżywa przygody, bezustannie jęcząc i marudząc. Fabuła traci na kameralności,
a historia zaczyna powielać znane nam schematy z młodym wybrańcem, prowadząc do
absolutnie głupiego zakończenia (choć przyznaje: scenka zamykająca była absolutnie
klimatyczna). I choć w dalszym ciągu same opisy potworów, jakie napotyka Żarek
są całkiem ciekawe to jednak autorowi najzwyczajniej w świecie na złe wyszła
zmiana tonacji i miejsca akcji.
Ponadto
uderzyła mnie dość mocno jedna, teoretycznie drobna, lecz dla mnie istotna
sprawa. „Zły brzeg” początkowo wydaje się być powieścią osadzoną w innym
świecie, który jest pewną alternatywą naszego. Nie mamy podanych nazw, więc
możemy podejrzewać, że w tej alternatywie absolutnie wszystko wygląda inaczej.
Z czasem zaś dowiadujemy się, że bohaterowie są… katolikami. To absolutnie
nijak nie ma się do całości: brakło mi tu konkretnego stwierdzenia dotyczącego
w jakim świecie odbywa się akcja. W naszym? Czy jednak zupełnie wymyślonym?
Muszę
też dodać, że w trakcie czytania miałam czasem wrażenie, że jednak wróciłam do „Dopóki
nie zgasną gwiazdy”: choć tematyka jest inna to sam główny bohater wydał mi się
stosunkowo podobny do Kacpra z pierwszego tomu cyklu. Ponadto tak jak i tam,
tak i tutaj znajdują się mocne nawiązania do religii chrześcijańskiej. Z tym,
że w tym przypadku pierwsza część powieści jest dość mięsista i widać w niej
pewną… pasję do tego tekstu. W nowszej powieści autora chyba właśnie tego mi
zabrakło.
Po
przeczytaniu wstępu naprawdę wierzyłam, że będę mogła tę powieść wychwalać,
dlatego niezmiernie żałuję, że tak potoczyła się moja przygoda z nią. Nie jest
to wprawdzie zupełnie zła lektura. Zapewne sprawdzi się u czytelników
młodszych, mniej wymagających, lub szukających w literaturze przede wszystkim
mitologii słowiańskiej w formie licznych potworów w opowieści. Zaletą może
okazać się też fakt, że to jednotomowa powieść, o które dziś w tym gatunku
naprawdę trudno. Niemniej, ja się najzwyczajniej w świecie na „Złym brzegu”
zawiodłam.
*
* *
Kiedy to było? Z sześćdziesiąt lat
temu. Był chłopcem, kiedy smukłe statki z Północy pokazały się na tych wodach.
Wszystko zaczęło się o pierwszym brzasku, a przed południem był koniec. Ci, którzy
nie zdążyli dopaść lasu na pierwszy okrzyk trwogi, zginęli najpierw.
Fragment
„Złego brzegu” Piotra Patykiewicza
Lubię słowiańskie klimaty i na początku myślałam, że będę mogła po nią sięgnąć, ale raczej sobie ją odpuszczę Myślę, że te wady, na których się skupiłaś irytowałyby mnie zbyt mocno.
OdpowiedzUsuńTo nie dla mnie :)
OdpowiedzUsuńTo chyba najgorszy sposób, w jaki książka może rozczarować :/ Ja z kolei ostatnio staram się unikać polskich autorów piszących o światach inspirowanych słowiańskim folklorem. Chyba mam jakiś uraz. Zawsze przy takich lekturach mam wrażenie, że wszystkie są na jedno kopyto i generalnie wyglądają jak wyjątkowo udane fanfiction "Wiedźmina", a nie nawet jak przeciętna, jakoś tam udana powieść.
OdpowiedzUsuńGdyby "Wiedźmin" był jakoś szczególnie słowiański... :P
UsuńPatykiewicza dotąd nic nie czytałem, ale nie zachęciłaś :P. Zwłaszcza tymi katolikami - to wygląda prawie jak jakiś żart z czytelnika. A skojarzyło mi się z niesławnym serialem "Wiedźmin" - tam jak płonie świątynia w Ellander (pomińmy bezsens fabularny), słychać okrzyki "Jezu, pali się" :D
OdpowiedzUsuńNawet tego nie pamiętam szczerze mówiąc. xD Ale ja chyba serialu nie widziałam. Poprzestałam na filmie.
UsuńPomijając już to, że Patykiewicz jest bardzo słaby na poziomie budowania zdania - typową przypadłością jego powieści i opowiadań jest to, że zaczyna się dobrze, a kończy żałośnie.
OdpowiedzUsuńI taka bardzo zabawna rzecz - ten facet ma wielki problem z napisaniem wyrazu "usta", w dziewięciu przypadkach na dziesięć napisze "wargi". Tak przypomniało mi się, bo znowu te wargi widzę na wrzuconym przez Ciebie fragmencie.
Ta konkretna powieść Patykiewicza u mnie jest w ANTY-TOP 5 polskiej fantastyki. Autor może uznać za sukces, że jest to miejsce piąte, a nie pierwsze...
Dziwi mnie, że po "Złym brzegu" nie wyleciał z pisania w ogóle i że jednak SQN dało mu szansę. xD Szczególnie, że jakiegoś mocnego rozwoju między debiutem (któremu można sporo wybaczyć), a kolejnymi książkami nie ma.
UsuńNiby w tym przypadku "wargi" nie bolą, ale faktycznie, może coś w tym jest.
Ja chyba jednak czytałam gorsze rzeczy. XD Pomijam, że amerykańskie młodzieżówki są często w ogóle poza skalą, ale mam na półce trochę takich bezsensownych, polskich rzeczy, kupionych za grosze na wyprzedaży.
Mi się przypomina Ferrin, Katarzyny Michalak. Ona w ogóle pisać nie potrafi, a próba napisania przez nią fantasy ... Straszno i śmieszni xd
UsuńHuh, Michalak z jednej strony bym przeczytała, by się pośmiać, ale z drugiej... papieru kupić nie kupię, a czytanie tego na laptopie mija się z celem. Po co wzrok niszczyć.
UsuńA ja lubię pana Piotra, choć na tę konkretną pozycję nie mam ochoty :D
OdpowiedzUsuń