czwartek, 18 czerwca 2020

Wspominkowo o "Wiedźminie": książka, gra i serial


Zorientowałam się ostatnio, że właściwie nigdy nie napisałam tu niczego więcej o “Wiedźminie” Sapkowskiego (“Sezonu burz” do tego nie wliczajmy, nie będę go brała pod uwagę w tym tekście w ogóle). Ten cykl czytałam jeszcze przed założeniem Drewnianego Mostu i po prostu nie było ku temu okazji. Jednocześnie czasu na ponowne czytanie całości raczej nie mam, granie w gry zajęło mi więcej czasu, niż przypuszczałam, a choć serial obejrzałam w trakcie premiery to wtedy nie miałam ochoty, aby o nim pisać. Uznałam więc, że skoro całkiem niedawno skończyłam swoją pierwszą rozgrywkę w “Wiedźmina 3: Dziki Gon” to może… po prostu napiszę Wam zbiorowy post? Taki wspominkowy, po trochu i o oryginale, i o adaptacjach. 

UWAGA: TO NIE TYPOWA RECENZJA. Mogą wystąpić spoilery. 



Zacznijmy więc może od oryginału. Czytałam go w całości dwukrotnie, najpierw z dużymi przerwami pomiędzy tomami, a potem hurtem. Pamiętam stosunkowo niewiele, a przynajmniej tak mi się wydaje. Wracałam jedynie do niektórych opowiadań po premierze serialu Netflixa. I choć nie mogę powiedzieć, jak odebrałabym tę serię teraz, tak wtedy absolutnie te książki uwielbiałam. Wydaje mi się jednak, że wiele by się mimo wszystko nie zmieniło, bo same opowiadania Sapkowksiego są naprawdę bardzo dobrze napisane. 

Pamiętam, że uwielbiałam Cahira. Dziś widzę, że to chyba najbardziej pozbawiona charakteru postać Sapwkoskiego, ale wtedy! Gdy jest się nastoletnią dziewczyną łatwo się zauroczyć w rycerzu, który robi wszystko, aby przynajmniej żyć w otoczeniu swojej ukochanej. Cóż. To wydawało mi się wtedy bardzo romantyczną fantazją. Bardzo lubiłam też Milvę, bo choć elfką nie była, to z elfami miała sporo wspólnego. No i strzelała z łuk. A moja ukochana postać z MMORPG też była elfką strzelającą z łuku. To zawsze było takie moje małe “marzenie”. Milva więc była mi bliska pod tym względem.

Wtedy nie doceniałam Regisa. Wtedy też nie widziałam problemu z podróżą Ciri przez pustynię, choć teraz widzę, że wiele osób to krytykuje. W tym wątku wystąpił przecież jednorożec, a mi to absolutnie wystarczało do tego, aby go uwielbiać. Samo zakończenie też często jest krytykowane, a mi po prostu było smutno, że Cahir umiera, więc nie zwróciłam wtedy na to uwagi. Gdybym dziś czytała to po raz pierwszy i pisała typową recenzję pewnie również bym ten aspekt krytykowała.

Ogólnie więc rzecz ujmując: lubiłam i lubię, a opowiadania uwielbiam. Są doskonale pod względem języka, pomysłów i tempa akcji. 




Przejdźmy więc do gier. Początkowo zaczęłam od “Wiedźmina 2: Zabójców królów”, jako że na jednym z sylwestrów mój kolega po prostu włączył grę na konsoli, a ja jakoś podłapałam i bardzo chciałam sprawdzić, jak trzyma się pada w rękach. Porzuciłam jednak po czasie, bo mój stary laptop nie był w stanie dobrze udźwignąć gry, a pierwszy bos na poziomie łatwym okazał się dla mnie zbyt trudny (i dalej jest zbyt trudny).

Zabrałam się więc potem za pierwszą odsłonę i… o mój Boże, jak mnie ta gra wymęczyła. Widzicie, ja nie jestem typowym graczem. Owszem, gram sobie w gry, ale żaden ze mnie koneser tej sztuki. Nie chcę się więc w trakcie nudzić i męczyć, a ta część nie dość, że ma swoje lata i miała stosunkowo niski budżet (więc nie wyglądała) to jeszcze ma masę zadań pokroju: zbierz dziesięć kwiatków do zupy dla wiedźmy. Czułam się, jakbym krążyła w kółko, często się gubiąc, często irytując… Aż w końcu porzuciłem grę przed ostatnim (ponoć najlepszym) aktem. Pod kątem fabularnym to była całkiem ciekawa historia, ale po prostu nie potrafiłam w nią grać.



Dlatego też nie do końca rozumiem narzekania na “Zabójców królów”. Bo gdy już pokonałam… to znaczy - ktoś pokonał za mnie - tego pierwszego bosa (to ile razy ja słyszałam “złap go w yrden, Geralt!!!” przechodzi ludzkie pojęcie) to po prostu wciągnęłam się w historię. I całkiem dobrze się bawiłam. A potem przeszłam całość całkiem szybko, przynajmniej jak na moje standardy. 

W “Wiedźmina 3: Dziki Gon” zaczęłam grać jakoś w 2016 roku, a dopiero jakieś dwa tygodnie temu skończyłam “Wino i krew”. Nigdy, ale to nigdy nie przechodziłam żadnej gry tak długo, mimo że to naprawdę dobra produkcja, która sprawiła mi sporo frajdy. To miła historia, dobra muzyka, ciekawe postacie, ogromny świat… Nie mam właściwie nic szczególnego tej grze do zarzucenia. Choć moją “grą życia” raczej nie była i nie jest. Mogę jedynie dodać, że takich rzeczy jak "Krew i wino" mogłoby wyjść dużo, dużo więcej. To był dobry dodatek.




No i w końcu parę słów o ekranizacjach! Zacznijmy może od tej polskiej, bo tu będzie krótko. Nie obejrzałam tego nigdy w całości, nie czaiłam do końca o co w ogóle w tym chodzi, ale piosenki Jaskra były przyjemne. Czasem ich słucham. Polecam.

A teraz przejdźmy do netflixowego “Wiedźmina”, którego obejrzałam w całości w dniu premiery. I który ma elementy, które zarówno cenię, jak i takie, które mnie bardzo irytują. Aż kusi, by użyć tu niekoniecznie ładnego słówka.

Zacznijmy od tych udanych elementów. Henry Cavil to mój Geralt. Wygląda w tej roli naprawdę świetnie. Medalion też ma fajny. Jego relacja z Jaskrem wypada bardzo fajnie, choć ta postać jest na mój gust jednak ciut za bardzo “rockowa”, a za mało “bardowa”. Ale tak tylko “ciut”. Po prostu brakowało mi kapelusza z piórami. Ciri gra prześliczna dziewczyna, doskonale pasująca do swojej roli. Yennefer z resztą również wygląda urokliwie, ale o niej będzie mimo wszystko trochę później. Gdzieś kiedyś przeczytałam, że te elementy, które są zgodne z powieścią, wypadają naprawdę dobrze - i tak jest. Gorzej z tym, co twórcy próbowali zmienić albo dodać od siebie.

Najpierw więc taki “pół-minus”, bo też wiem, że to sprawa bardzo kontrowersyjna. Aktorka grająca Yennefer jest naprawdę śliczna, ale mimo wszystko… ta postać oryginalnie słynęła z tego, jak zimna była, co podkreślało absolutnie wszystko w jej wyglądzie. Kolor skóry, kolor włosów, ubrania, sposób mówienia, ruchów. A w roli obsadzono dziewczynę o indyjskim pochodzeniu, a więc o bardzo ciepłym odcieniu skóry. Niby nic, ale… jednak trochę mnie to razi. Często kolor skóry czy włosów nie ma wpływu na fabułę, ale w tym przypadku to w moim odczuciu jest istotny element. Yennefer powinna być zimną, arogancką i pełną seksapilu kobietą, a Chalotrze i za miło z oczu patrzy, i jednak sprawia zbyt “ciepłe” wrażenie przez sam swój wygląd. 

No to teraz przejdźmy do minusów-minusów. Nie będę mówić tutaj o zmianie linii czasowych, bo akurat ten zabieg rozumiem i nie mam nic przeciwko niemu. Zacznijmy więc może o czymś, co doprowadzało mnie do białej gorączki, mimo że koniec końców nie miało wcale tak dużego znaczenia fabularnie. Mianowicie: CALANTHE. Z książki kojarzę ją jako pewną siebie, władczą, ale rozsądną kobietę. Elegancką. Pełną gracji. A ta serialowa zachowuje się - w moim odczuciu - jak baba ze wsi, która nie potrafi usiedzieć prosto. Albo jak władca ze Skellige, a nie królowa Cintry, najpotężniejszego z imperiów w tamtym czasie. Na Boga, jak ona mnie irytowała! Z resztą, wątek powiązanego z nią Myszowora też poszedł w jakimś dziwnym kierunku… a to przecież tak przyjemna postać/ 

Kolejnym problemem jest wątek Yennefer. Oryginalnie ta postać faktycznie miała problem z zajściem w ciążę. Sapkowski jednak po prostu o tym czasem wspomina, stopniowo buduje tę postać, ale nie ciągnie tego jako głównego wątku. Serial jednak rozbudowuje przeszłość Yen (to samo w sobie nie jest złym pomysłem) i skupia się właśnie na tym aspekcie. Tyle, że tutaj nasza bohaterka ZGADZA SIĘ DOBROWOLNIE na wycięcie macicy w całości (książkowo - nie do końca wiemy, czemu czarodziejki przestają być płodne), a potem przyjmuje postawę ofiary, uznając, że to wina całego świata, że ona dzieci nie może już mieć. Sapkowski pociągnął ten wątek z klasą - serialowi jej zabrakło. I zrobiło z Yennefer niezła hipokrytkę. 

Sama końcowa bitwa wypada jakoś tak… niemrawo? Wątku związanego z Cahirem chyba po prostu nie do końca czaję. Stroje nie zawsze wyglądają tak, jak powinny: brakuje im konkretnego charakteru i skupieniu się na jednej epoce. Raz są niczym z epickiego fantasy, a po chwili Yennefer wygląda, jakby właśnie szła na studniówkę. Ten serial ma naprawdę masę, masę elementów, które wyglądają, jakby nie zostały dopracowane. Nie mówię, że ogląda to się bardzo źle, bo koniec końców to taki przeciętny serialik, który miewa fajne żarty i ciekawe elementy, czasem też po prostu wygląda dobrze. Zakończenie niby ładnie skleja wszystko w całość, ale ten wielki przytulas Ciri i Geralta, który widzą się po raz pierwszy w życiu na oczy jest dla mnie zbyt przerysowany. Widzę tu potencjał na ciekawe wątki w przyszłości, ale ogółem całość wydaje mi się dość nieskładna i niedopracowana. Mimo że ogląda się go nawet miło. 

Niemniej - fajnie, że serial powstał. Bo fantasy nie dostaje zbyt wielu nawet “przeciętnych” produkcji, a przy okazji to w końcu nasze, polskie i miło jest wysłać coś takiego dalej w świat. 


Jeśli macie jakiekolwiek przemyślenia co do któregokolwiek z “Wiedźminów” - piszcie, dzielcie się. Możemy sobie o nim porozmawiać, bo czemu nie. W końcu to nasza największa, polska franczyza, a o takich często po prostu chce się gadać.



8 komentarzy:

  1. Ach "Wiedźmin"... Zrobiło mi się trochę sentymentalnie za sprawą Twojego wpisu. Kiedyś czytałam tę serię z wypiekami na twarzy. Dobrnęłam do czwartego tomu i... Się skończyło, bo znielubiłam fantastykę. Ot. :) Ale miło powspominać.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale... ot tak, po prostu, "znielubiłaś"? Tak się da? xD

      Usuń
  2. Książek nie znam, w gry nie grałam, serial za to znam! Ogólnie fanem nie jestem - nie rozumiem fenomenu, ale serial oglądało mi się bardzo dobrze.... Do ostatniego odcinka. Ten ostatni mi się mega nie podobał. Te skoki w czasie - dla mnie dramat, bo gdyby M mi nie tłumaczył, o co chodzi, to bym się zgubiła już na początku

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dla osób postronnych to naprawdę mogło być irytujące. :| Jednocześnie jednak mimo wszystko doceniam pewien zamysł artystyczny i to, jak całość się potem pod tym względem złożyła.
      A w ostatnim odcinku widać braki budżetowe. :(

      Usuń
  3. Temat na czasie, bo właśnie wyszła książka Adama Flammy "Wiedźmin. Historia fenomenu". Dla mnie ponadczasowe są opowiadania AS-a, z genialnymi trawestacjami bajek, nie cierpię zaś "Sezonu burz", bo to tylko marne popłuczyny w porównaniu z wcześniejszymi utworami. Serial Netfliksa jest ok, ale twórcy nie zrozumieli do końca twórczości Sapka, szczególnie w "Mniejszym złu".

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiem, wiem, że wyszła, muszę się za nią kiedyś w końcu zabrać. Trochę boli, że przy serialu siedział przecież nasz lokalny twórca, który powinien sens opowiadań w pełni rozumieć. :( No ale w końcu adaptacja to adaptacja, fajnie, że ktoś w ogóle tam w USA ekranizuje coś naszego.

      Usuń
  4. Wiedźmin, ten Wiedźmin... Opowiadania mnie zachwyciły, ale saga sama w sobie bardzo rozczarowała. Serial całkowicie z kolei mnie odrzucił. :/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Trochę rozumiem, Sapkowskiemu jednak najlepiej wychodzą krótkie formy. :( A seiral... no dziwny jest. XD

      Usuń

Nie, nie zaobserwuje Twojego bloga w zamian za obserwację mojego - wolę mieć garstkę zainteresowanych blogiem czytelników, niż tysiąc zapychaczy.
Usuwam spam.

Nomida zaczarowane-szablony