środa, 3 czerwca 2020

Amerykańscy bogowie: Gaiman na równi z Kingiem i Straubem?


Gdy po trzech latach Cień opuszcza zakład karny, dowiaduje się, że jego żona zmarła w wypadku samochodowym wraz ze swoim kochankiem Załamany mężczyzna podejmuje się pracy u tajemniczego Wendsday’a, który zdaje się prowadzić niebezpieczne interesy.


Istnieje pewna grupa książek, które swoim mrocznym klimatem od ręki mnie odrzucają. Horrory Strauba czy Kinga albo trylogia dla dzieci i młodzieży Zafona to powieści utrzymane właśnie w takiej stylistyce. Nawet jeśli obiektywnie są dobre to mi najzwyczajniej w świecie ten konkretny klimat nie do końca odpowiada i nie pozwala w pełni cieszyć się lekturą. Podobnie było z “Amerykańskimi Bogami” Gaimana.

Co prawda wiedziałam, że po tego autora w końcu sięgnę, jednak nie czułam presji związaniem z czytaniem jego książek, mając (jak się okazało całkiem słuszne) przeczucie, że jego dzieła mogą mi nie do końca się spodobać. “Amerykańskich bogów” dorwałam jednak na wymianie książek jesienią 2019… i w końcu musiałam się za nich zabrać.

Właściwie podejścia miałam dwa. Przy pierwszym po kilku stronach odłożyłam książkę, uznając, że jakoś nie mam ochoty na tę lekturę. Za drugim podejściem było lepiej. Sam początek okazał się całkiem zadowalający. Podobała mi się zabawa słowem, postacie prowadziły całkiem iskrzące dialogi, a jak już przysiadłam do lektury to nie miałam problemów ze wsiąknięciem w ten świat, mimo że też nie pochłaniałam powieści na raz. Im jednak brnęłam w lekturę dalej, tym większe znużenie i zmęczenie tekstem odczuwałam. 

Wydaje mi się, że kluczowym problemem w tym przypadku jest właśnie ten nieco horrorowy klimat całości. Choć “Amerykańscy bogowie” to urban fantasy to autor dość często idzie w mrocznym kierunku. Gaiman stara się budować niepokojący, nieco absurdalny świat, tyle tylko że ja właśnie taką konstrukcję odbieram raczej jako męczącą i nużącą, niż fascynująco brutalną i mroczną.

Ponadto sam koncept na powieść, choć początkowo pozornie intrygujący, prędko zaczął w moich oczach tracić. Być może, gdy “Amerykańscy bogowie” ukazali się po raz pierwszy (około 2001 roku) byli pozycją dość świeżą. Dziś jednak tego typu pozycji nie brakuje, także na polskim rynku. Mamy choćby “Kłamcę” Jakuba Ćwieka, który wręcz zdaje się inspirować Gaimanem, mamy twórczość Anery Jadowskiej, Mai Lidii Kossakowskiej, czy chociażby znany serial “Supernatural” (“Nie z tego świata”). Te wszystkie dzieła w mniejszy czy mniejszy sposób wykorzystują podobne motywy, co Gaiman, często wrzucając mitologicznych bogów do naszego, zwykłego świata i nie raz poruszając problem wygasającej wiary. Nie dziwię się, że tak wielu twórców po ten motyw sięga, bo jest i ciekawy, i całkiem popytny, niemniej: efektu świeżości w przypadku tej historii po prostu nie odczułam.

Kolejną kwestią, która chyba nie do końca mi odpowiadała jest sam główny bohater. Cień jest takim dość typowym, raczej oschłym typem, podobnym do Geralta z “Wiedźmina” czy Vuko z “Pana Lodowego Ogrodu”. Postacią, która sprawdza się w narracji, ale (zwłaszcza w tym przypadku) nie jest nadzwyczaj ciekawą i skomplikowaną personą. To raczej postacie otaczające go zwracają uwagę, a nie sam Cień. Mimo tego, to on jest głównym bohaterem i to z nim spędzamy najwięcej czasu. Wprawdzie nie jest bohaterem obleśnym i irytującym, ale w pewnym momencie i on zaczął mnie nużyć, co w połączeniu ze wtórnym dla mnie światem przedstawionym i nie do końca odpowiadającym mi klimatem wcale w lekturze nie pomagało. 

Na dodatek “Amerykańscy bogowie” są powieścią drogi, w której nasze postacie podróżują przez USA, wypełniając coraz to kolejne zadania. Choć intryga jakaś się tu rozgrywa, to w gruncie rzeczy jej zakończenie nie jest przecież jakąś wielka tajemnicą, a sama podróż do końca celu po prostu była dla mnie średnio intrygująca. To z resztą często przypadek w chwili, w której czytam tego typu powieści: jeśli nie odpowiadają mi bohaterowie, czasem trudno utrzymać moją uwagę w przypadku takiej konstrukcji historii.

Oczywiście zdaje sobie sprawę, że w tym przypadku powieść nie przypadła mi do gustu przez moje gusta, a nie przez samo jej wykonanie. Wprawdzie technicznie na pewno nie jest książką idealną (coś chyba jest nie tak z tempem akcji), ale ogólnie i obiektywnie patrząc… to po prostu poprawnie napisana powieść, która ma pełne prawo podobać się innym. Tylko z moim gustami trochę się rozminęła. I tyle.

Na sam koniec chcę powiedzieć jeszcze kilka słów o samym jej tłumaczeniu. Nie wiem, jak wypada nowa wersja i czy była zmieniana, ale w mojej z 2017 roku nie do końca rozumiem poczynania tłumaczki. Paulina Braiter niektóre nazwy tłumaczy, inne nie, robiąc to tak, jak jej się podoba i jak jej pasuje. Mamy więc Wielkanoc i Cienia, ale mamy również Wensdaya i Lyesmitha. Co prawda rozumiem, że w tych dwóch przypadkach istotna jest zabawa słowem autora, ale skoro tak… to czy nie lepiej byłoby zostawić wszystkie nazwy w oryginale? “Cień” brzmi przecież gorzej od oryginalnego “Shadow”. Rozumiem, że czasem dobrze jest coś przełożyć na język polski, ale gdy autorzy próbują za bardzo to później wychodzą nam takie “Łaziki” czy “Królowiectwa”... A gdy wkrada się tego typu dwujęzyczność w nazwach to przynajmniej mnie ten fakt nieco wybija z lektury.


11 komentarzy:

  1. Ja to w ogóle od Gaimana odbiłam się cztery razy i nie dostanie ode mnie kolejnej szansy, nie ma opcji. Inna sprawa, że mam niski próg tolerancji na absurd w tym wydaniu. A Amerykańskich bogów nie czytałam i tylko liznęłam serial ;) I też nie podszedł, więc kolejnych znaków, że twory Gaimana nie są dla mnie nie potrzebuję.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A faktycznie, jest w Gaimanie sporo specyficznego absurdu, chociaż w tej powieści chyba nie ma go za dużo. No ale ten taki "vibe" jest. Zobaczymy, może jeszcze kiedyś coś od tego pana sobie sprawdzę, ale na razie mi się raczej nie śpieszy.

      Usuń
  2. Chciałam się obrazić za porównanie Gaimana do Kinga, ale po przeczytaniu początku już rozumiem, o co ci chodzi. Nie lubię Kinga i choć co jakiś czas do niego wracam, to absolutnie nie nazwałabym jego książek horrorami... Gaimana wręcz przeciwnie - bardzo lubię, choć do Amerykańskich Bogów akurat podchodzę jak pies do jeża i mimo, że ta książka regularnie do mnie wraca, to ani jej do tej pory nie przeczytałam, ani nie obejrzałam serialu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No, nie chodziło mi raczej o to, że piszą identycznie czy cokolwiek, to jednak zupełnie inni twórcy i bądź co bądź - wolę Gaimana od Kinga, to na pewno. Nie znam wielu horrorów, więc nie mam rozeznania, ale King w tym wydaniu jest taki... nieprzyjemny i odrzucający, przynajmniej dla mnie. Gdzie np. "Letnia noc" Simmonsa, czy opowiadania Lovecrata lubię, więc to nie tak, że gatunek jest "totalnie nie dla mnie". Może kiedyś sprawdzisz "Amerykańskich bogów" to wtedy możesz mi dać znać, czy ta powieść odstaje od jego twórczości, czy nie. :P

      Usuń
    2. King nie pisze horrorów, a na pewno nie tylko - raczej bazuje na motywach z horrorów i tylko chwilami straszy. A co obserwuję - jego gadulstwo nie każdemu podchodzi. A ta łatka króla horrorów to bardzo jednak myląca jest w przypadku jego twórczości.

      Usuń
    3. Ja znam i jego bardziej horrorowe rzeczy (Christine, Czarny Dom, Lśnienie, które w sumie faktycznie bardziej próbuje czasem straszyć) i mniej (Oczy smoka, Misery, Roland). Te bardziej horrorowe to te ogółem - gorsze w moim odczuciu.

      Usuń
    4. Są u niego elementy grozy i czasem nawet takiej z pogranicza gore bym powiedziała (Buick 8), ale najlepsze książki Kinga to dla mnie np. Zielona mila i Mroczna wieża, które w sumie nie mają za wiele z horrorem wspólnego ;)

      Usuń
    5. No mi "Roland" akurat w ogóle nie podszedł. :/ Choć dalej było lepiej, niż w przypadku "Lśnienia".

      Usuń
  3. Czytałam wiele rzeczy Gaimana i "Amerykańscy bogowie" strasznie mnie wymęczyli, jak dla mnie jest to dość nużąca i przegadana historia. Z kolei w "Gwiezdnym Pyle" brakowało mi rozwinięcia pewnych wątków. Jednak z dwojga, wolę Gaimana w krótszym wydaniu. Podobało mi się jeszcze "Nigdziebądź", a czytałam jeszcze "Mitologię nordycką" i "Księgę Cmentarną" i obie te książki było tylko w porządku. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "Nigdziebądź" zawsze czytał jako "Niełabędź" i zawsze zastanawiam się przez chwilę o co chodzi w ogóle. XD Może Amerykanie go uwielbiają przez taki dość prosty przekaz mimo wszystko? Jednak twórcy sprzedający się masowo nieczęsto są wybitni.

      Usuń

Nie, nie zaobserwuje Twojego bloga w zamian za obserwację mojego - wolę mieć garstkę zainteresowanych blogiem czytelników, niż tysiąc zapychaczy.
Usuwam spam.

Nomida zaczarowane-szablony