wtorek, 7 marca 2023

Miasto, którym się staliśmy: potknięcie czy upadek?


W drodze do Nowego Jorku zapomina swojego imienia. Wkrótce odkrywa, że jest żywym wcieleniem jednej z jego dzielnic – Manhattanem. Szybko okazuje się, że w mieście dzieje się coś niepokojącego.



Na tę powieść Nory K. Jemisin czekałam jeszcze przed jej wydaniem w USA. Nie sądziłam jednocześnie, że aż dwa lata zajmie wydanie polskiego tłumaczenia „Miasta, którym się staliśmy”. Ale w końcu się udało: nowa książka autorki, której dwa cykle okazały kilka lat temu książkami dla mnie, w końcu trafiła w moje ręce. Niestety, mam wrażenie, że albo autorka w tym tomie naprawdę gdzieś się pogubiła i coś po prostu jej nie wyszło, albo po prostu te kilka lat temu miałam zupełnie inne wymagania.

Miasto, którym się staliśmy
N. K. Jemisin
wyd. SQN, 2022
Cykl Wielkie miasta

Zaczyna się dość typowo jak na Jemisin. Autorka nie wykłada wszystkiego od razu. Wrzuca czytelnika prosto w świat przedstawiony, tłumacząc tylko niektóre elementy. Jednocześnie akcja osadzona we współczesnym, istniejącym mieście i sposób prowadzenia narracji sprawia, że czyta się to początkowo jak jakieś weird fiction. Naprawdę początkowo zastanawiałam się, czy mogę to klasyfikować jako po prostu fantasy. 

Po przeczytaniu mogę jednak z czystym sumieniem stwierdzić, że początkowo ta powieść udaje, że jest czymś więcej, niż jest naprawdę. Ale po kolei.

Zacznijmy od rzeczy, które mi do końca nie pasowały, ale do końca są błędem autorki. Po pierwsze, to książka o Nowym Jorku. Mam wrażenie, że jest w niej wiele podtekstów, które zrozumieją wyłącznie ludzie z tym miastem związane albo się nim interesujące. Ja kompletnie nie jestem w tej grupie.

Po drugie, wydaje mi się, że część rozdziałów była napisana w oryginale slangiem aforamarykanów i że przez to momentami ta książka po prostu nie brzmi. Acz nie mam zamiaru tego aktywnie weryfikować.

Z rzeczy już częściowo związanych z warsztatem jako takim, nie podoba mi się wybór narracji w czasie rzeczywistym. Wiem, że Jemisin ją lubi, ale w tym przypadku na dłuższą metę była po prostu dość męcząca i kompletnie zbędna, niepotrzebnie udziwniająca bardzo prostą powieść.

Sam motyw przewodni, który skupia się na tym, że wiara ludzka przebudza do życia bogów (i nie tylko), a wśród nich są miasta, jest jednocześnie interesujący i wcale nie aż tak nowatorski, jakbym się po Jemisin spodziewała. No bo w gruncie rzeczy czy to miasto, czy grecki bóg – to nie robi nam aż takiej różnicy, a sama moc wiary to motyw wałkowany w fantasy wielokrotnie. Ale w dalszym ciągu da się go naprawdę dobrze ograć, jeśli ktoś ma na to pomysł.

Z tym że Jemisin nie wyciska z tego motywu zbyt wiele. W gruncie rzeczy ta początkowo dziwna powieść to bardzo prosta fabuła o ratowaniu świata przez ludzi, którzy przypadkiem dostali super moce. Ot, tyle. To bardzo prosta rozrywka. Ale zaznaczmy, że to dalej może do pewnego stopnia bronić się jako hołd oddany Nowemu Jorkowi. W końcu USA to kraj superbohaterów, więc wybór takiej linii fabularnej da się uzasadnić.

To jednak, czego nie mogę Jemisin wybaczyć to ostateczne traktowanie czytelnika jak idiotę. Po mrocznym początku narracja przechodzi do właśnie typowej przygodówki ze zbieraniem drużyny i ratowania wszystkiego, gdzie bohaterzy ganiają od punktu, do punktu. I na tym etapie, jeśli ktoś nie domyślił się, o co chodzi, co chwilę będzie zasypywany prostacką ekspozycją w stylu: on wygląda jak mieszanka wszystkich ras ludzkich i dlatego jest Manhattanem, a ona to ruda Hinduska, dlatego jest Bronksem (ona nie jest rudą Hinduską, to tylko przykład). 

Ponadto pomimo tego, że charaktery, wygląd, pochodzenie itd. bohaterów mają oddawać pewne miasta to po nich nie do końca czuć jakikolwiek charakter. Wyglądają jak figury, stworzone tylko po to, by pasowały do koncepcji Jemisin, którą autorka chyba sama bardzo, bardzo polubiła, ale jednocześnie nie jest na tyle dobra, by nadawała się na tak pozornie górnolotną powieść.

W opiniach innych widzę trochę zarzutów o kwestie związane z powiedzmy, poprawnością polityczną. Osobiście nie mam z tym w przypadku tej powieści większych problemów. Autorka oczywiście porusza tu tematy gdzieś tam związane z kwestią gorszego traktowania osób czarnoskórych, ale należy zauważyć, że ona sama do takowych należy. Na dodatek mieszka od lat w Nowym Jorku i ma pełne prawo mieć do tego swoje własne, osobiste przemyślenia. To jej świat, jej poglądy i jej opowieść. Cudze spojrzenie na świat wydaje mi się zaś cenne.


Ponadto warto zwrócić uwagę, że w historii Jemisin nawiązuje do Lovecrafta, który był nomen omen rasistą. W związku, z czym choćby w postaci Kobiety w Bieli raczej dolatywałabym się pstryczka w nos w jego stronę, niż krytyki wszystkich osób odmiany kaukaskiej. 

To nie tak, że „Miato, którym się staliśmy” jest powieścią złą. Odbieram ją w tym momencie jako potknięcie Nory Jemisin, które miewa każdy pisarz. Autorka chciała napisać ponownie dużą historię, jednocześnie chcąc chyba zachować rozrywkowy sznyt i po prostu ten koncept okazał się nie do końca trafiony. Na tyle, aby w trakcie czytania ta książka czasem wzbudzała rozdrażnienie, czy nawet irytacje. Ale jednocześnie widać, że jest to powieść napisana przez wprawną osobę, która potrafi pisać. I pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że się nie mylę.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Nie, nie zaobserwuje Twojego bloga w zamian za obserwację mojego - wolę mieć garstkę zainteresowanych blogiem czytelników, niż tysiąc zapychaczy.
Usuwam spam.

Nomida zaczarowane-szablony