niedziela, 10 listopada 2019

Zakon Drzewa Pomarańczy: Królestwo bez dziedziczki, Shannon bez warsztatu



Po tysiącu lat pokoju ze snu budzi się pradawny zły. Sabran IX, pozbawiona dziedziczki władczyni Inys, musi stawić czoło niebezpieczeństwu wraz ze swoim dworem. Nie ma pojęcia, że jedna z jej dam, Ead, skrywa magiczną tajemnicę. W tym samym czasie na drugim końcu świata młoda Tane jest gotowa zrobić wszystko, aby dostąpić zaszczytu i stać się smoczym jeźdźcem.

Tytuł: Zakon Drzewa Pomarańczy
Autor: Samantha Shannon
Tłumaczenie: Maciej Pawlak
Liczba stron: 1104
Gatunek: high fantasy
Wydanie: SQN, Kraków 2019
Samantha Shannon to młoda (bo zaledwie 28-letnia) pisarka, która niewątpliwie jest bardzo sympatyczną osobą. Dane było mi ją spotkać jeszcze przed przeczytaniem „Zakonu Drzewa Pomarańczy” i muszę przyznać, że ta autorka niewątpliwie uwielbia swój pomysł na tę historię, jak i po prostu: swoje dzieło. Jak sama mówi, ta powieść to jej próba napisania własnej wersji legendy o świętym Jerzym zabijającym smoka, choć sama książka czerpie z wielu różnych kultur. Sama widzę w powieści jednak największe wpływy krajów Azjatyckich oraz europejsko-brytyjskiej kultury. Po lekturze odnoszę jednak wrażenie, że zakręcenie na punkcie tematyki i własnego dzieła to jednak trochę za mało. Shannon zabrakło umiejętności, aby z „Zakonu Drzewa Pomarańczy” zrobić coś więcej, niż tylko kolejną powieść.
Nim jednak przejdę do wymieniania błędów czy nieścisłości, muszę powiedzieć jasno. To nie jest zła powieść. „Zakon Drzewa Pomarańczy” czyta się szybko i bez większego bólu. Przy tym przez dość młodzieżowy klimat całości naprawdę wierze, że wielu osobom ta książka po prostu niezwykle się spodoba i przyjmą ją w całości. Próg wejścia książki Shannon nie jest wysoki i wydaje mi się, że szczególnie młode dziewczyny powinny się w niej odnaleźć. Wydaje mi się też, że ta powieść może być doskonałą książką przejściową pomiędzy romansami fantasy, a nieco poważniejszymi treściami. Jeśli więc czegoś takiego szukacie nawet nie czytajcie tego tekstu dalej, tylko bierzcie się za lekturę. Na pewno będziecie zadowoleni.
Teraz może przejdźmy do nieco głębszej analizy. Choć „Zakon Drzewa Pomarańczy” ma wyraźny, młodzieżowy klimat to nie wątpię, że autorka w trakcie pisania myślała o niej szerzej. To, podobnie jak „Marzyciel” Taylor, najpierw literatura fantastyczna, a dopiero potem  młodzieżowa. Target ma w jej przypadku drugorzędne znaczenie, przynajmniej w moim odczuciu. Dlatego też pozwalam sobie tę książkę traktować właśnie w ten sposób. I niestety, wtedy ta młodzieżowość trochę tę powieść zaczyna gubić.
Shannon próbowała odwrócić niektóre ze znanych nam tropów i w typowo męskich rolach osadziła kobiety. Silne, wojownicze, pewne siebie… i zachowujące się jak nastolatki. O ile Tane jestem w stanie to wybaczyć (bo poznajemy ją w naprawdę młodym wieku), o tyle Ead absolutnie na taryfę ulgową nie zasługuje. Ta bohaterka to z założenia wyszkolona czarodziejka, która w tym co robi, powinna być profesjonalistką. Niestety, popełnia często głupie błędy i naprawdę nie zachowuje się jak ktoś po wieloletnim szkoleniu. W książce Shannon narracja często mówi nam o postaci jedno, a jej zachowanie i sposób mówienia coś zupełnie innego. Przy okazji, mam wrażenie, że w kulturze ogółem im bardziej „feministyczna” próbuje być książka, tym bardziej postacie kobiece są rozlazłe i irytujące. Wprawdzie w tym przypadku aż tak źle nie jest, ale jak wspominałam, młodzieżowość postaci tę książkę gubi. Ta kwestia dotyczy też innych bohaterów (np. nadwornego szpiega), ale w przypadku postaci pierwszoplanowych to najbardziej zwraca uwagę.
Ponadto „Zakon Drzewa Pomarańczy” wydaje mi się powieścią niedokładną. Niedopracowaną. Jakby autorka, ciesząc się własnym pomysłem, leciała czasem na łeb na szyję, nie zwracając uwagi na pozornie drobne, ale istotne elementy. Mamy tu zarówno problemu konstrukcyjne świata, jak na przykład fakt, że piraci mają pistoletu, gdy na lądzie nikt o nich nie słyszał, jak i problemy z nazewnictwem (wprawdzie to akurat może być częściowo winą tłumacza). Autorka osadza swoją książkę w okolicach „naszego” XVII wieku. Mimo tego jej postacie używają kosmetyczek (nie sądzę, by wtedy istniały w obecnej formie), a przy królowej zwracają się do własnych matek per „mamo”. Językowi tej książki brakuje po prostu pewnej oficjalności tamtych czasów, co też wpływa na jej odbiór. Ponownie, jeśli traktujemy tę powieść jako młodzieżową, to nie jest problemem, ale gdy chcę ją ocenić po prostu jako fantastykę… już nim zaczyna być.
Na szczęście w nieszczęściu moja najgorsza obawa dotycząca tej powieści nie została spełniona. Obawiałam się tego, jak Shannon wyjaśni fakt zasiadania na tronie Inys tylko przez królowe, a akurat to wyszło jej całkiem nieźle. Wprawdzie nie wszystkie kobiece role są tu doskonale rozpisane i uzasadnione, ale ponieważ ta najważniejsza rzecz w miarę trzyma się kupy to nie mam zamiaru szczególnie narzekać.
Jeśli spojrzymy na samą fabułę, „Zakon Drzewa Pomarańczy” nie jest niczym szczególnym. Ot, mamy wielki świat, wielkie legendy (które są chyba tu najciekawszym elementem), wielki zły i dążenie do wielkiej bitwy, w której trzeba pokonać wroga. Autorka tylko pozornie odwraca pewne schematy, ostatecznie tworząc historię na bazie doskonale znanych nam tropów. I tu się pojawia mój kolejny drobny problem z tą powieścią. Ja, jako czytelnik, mam świat przedstawiony w czterech literach, więc nie jestem w stanie czerpać pełnię satysfakcji z przedstawionej historii. Już wyjaśniam, o co mi dokładniej chodzi!
Wiele „potężnej” fantastyki zaczyna od drobnych historii. Tolkien najpierw stworzył „Hobbita”. Sapkowski i Wegner – zbiory opowiadań. Nawet „Gra o tron” Martina wprowadza nas w świat powoli i stopniowo. Shannon zaś śpieszy się, by natychmiast opowiedzieć nam największą z możliwych historii, zamiast powoli odkrywać świat przedstawiony. [SPOILER] To niestety w tego typu fantasy nie działa najlepiej i zamyka autorce szanse na stopniowe budowanie napięcia u czytelników. Wszak największe zło obecne w świecie przedstawionym zostaje pokonane już w tym tomie. [KONIEC SPOILERA].
Powtórzę to jeszcze raz: to naprawdę nie jest zła książka. „Zakon Drzewa Pomarańczy” czyta się prędko i sprawia pewną radość. Nie żałuję sięgnięcia po nią, mimo że to jest jednak kawał powieści, który zajął mi dłuższą chwilę. Doskonale sprawdzi się jako literatura dla pewnego targetu. Odnoszę jednak wrażenie, że Shannon zabrakło umiejętności, aby zrobić to tak, jak tego by chciała. Oby autorka z wiekiem się rozwinęła i w przyszłości dała nam coś naprawdę ponadczasowego, bo wierze, że naprawdę byłaby w stanie to zrobić. Tylko jeszcze nie teraz.

* * *

– W ciemności jesteśmy nadzy [...] Przeobrażamy się w swoją najprawdziwszą postać. To w nocy przychodzi do nas największy strach, bo wówczas nie możemy się przed nim bronić. – A on zrobi wszystko, by wsączyć się w nasze serce. Czasem mu się to udaje. Ale strach ma wielkie oczy, królowo. Sam tchórzy przed promieniami słońca.
Fragment „Zakonu Drzewa Pomarańczy” Samanthy Shannon


14 komentarzy:

  1. Oooo, a dopiero co zastanawiałem się nad zakupem. Dzięki - zaoszczędziłem parę groszy :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. I trochę miejsca na półce też, to jest naprawdę długa książka. XD

      Usuń
  2. Raczej wypożyczę, ale jestem ciekawa. Świadoma błędów autprki pewnie z większym dystansem podejdę do lektury ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Grunt, to nastawiać się na coś dla młodzieży. :)

      Usuń
  3. Słyszałam same dobre opinie o tej książce i tak czułam, że gdzieś musi być haczyk! Całą tą młodzieżowością i feminizmem wplatanym na siłę autorka mogła sobie strzelić w kolano. Szkoda, że nie jest to debiut, któremu można byłoby wybaczyć brak warsztatu.

    Ale sam fakt, że Shannon tak bardzo ekscytuje się swoim dziełem widzę jako coś pozytywnego! Nie znoszę zblazowanych autorów, którzy nie cieszą się z wydawanej właśnie pozycji.

    Na książkę pieniędzy nie wydam, skoro takie kwiatki się w niej znajdują. Ale jako fanka smoków jednak gdzieś ją dopisuję na marginesie listy książek do przeczytania.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Odnoszę wrażenie, że Shannon po prostu pisanie dla młodzieży przychodzi naturalnie - to wygląda tak, jakby nigdy się nie nauczyła tworzyć dla dorosłego czytelnika. Ale kto wie, może kiedyś.
      Ta ekscytacja jest jak najbardziej pozytywna. Tyle tylko, że naprawdę chciałabym, aby za tym szedł warsztat. Jak by co - nadmiaru smoków w tej książce w sumie nie ma. Pojawiają się, ale to nie tak, że są głównymi bohaterami.

      Usuń
    2. Masz rację, jak warsztat jest dobry to i inne mankamenty się wybaczy. Muszę się sama zapoznać z jej twórczością i zobaczymy, co mi z tego wyjdzie ;) A smoki, nawet w tle, i tak kupię ;)

      Usuń
  4. Chyba sobie daruje - zwłaszcza, że nachalny feminizm ciężko mi podchodzi (a mam wrażenie, że z tym właśnie mamy tu do czynienia). Inne braki o których wspomniałaś, również nie zachęcają :P. Ale będę autorkę obserwował - może się wyrobi, to wtedy sięgnę.
    W sumie, może i po to sięgnę. Ale z biblioteki, jak już, bo własnych pieniędzy to mi szkoda :P.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Co tu kryć, trochę tu tego nachalnego feminizmu faktycznie jest, co w polskim tłumaczeniu dodatkowo negatywnie się wybija. Np. w powieści występuje słowo "Queendom", co w języku angielskim ma w sumie sens - skoro królowe zawsze władały państwem to oczywiście, że nie dostało oficjalnej nazwy od króla. W Polsce mamy... królowiectwo. Co w moich uszach brzmi jak wymyślone na siłę słowo, które wcale z królową mi się nie kojarzy. Co gorsza, tam gdzie w oryginale jest "royal" (ponoć), tam w Polskiej wersji jest "królowiecki".
      Sprawdzić możesz, tragedii nie ma, czyta się to naprawdę całkiem płynnie. Ale to w dalszym ciągu nowoczesna powieść młodzieżowa.

      Usuń
    2. Aj, straszne potworki :P. Nawet u Jordana, gdzie też było królestwo, w którym było dziedziczenie po kądzieli, nie było czegoś takiego jak "Queendom". Nawiasem mówiąc, Jordana bardzo polecam ;)

      Usuń
    3. Wiesz, on wyraźnie nie był aż tak przełomowy. XD Może kiedyś się uda, ale popkultury jest za dużo, by znać wszystko. :( Zauważyłam, że ostatnio z "nowych" autorów sięgam albo po rzeczy, które trafiają do mnie trochę z przypadku (recenzenckie, promki itd.), albo jak się z kimś przez dłuższy czas opatrzę i stopniowo rodzi się we mnie chęć poznania twórczości. A tak zbieram cykle, które mam rozpoczęte.

      Usuń
    4. Nie był, chociaż jak na amerykańskiego, białego faceta, który, o zgrozo, ćmił fajkę, to i tak jego cykl jest bardzo kobiecy :P. Strzelam, że mógłby może nawet spodobać się pani Shannon (jak feminizm nie wszedł za mocno).
      W tym sensie, że jest sporo silnych charakterem kobiet. Jednak, trzeba też dodać, że są zróżnicowane - są w tym gronie zarówno idiotki, ale mające przebicie, jak i rzeczywiście bardzo inteligentne i pełnokrwiste postacie.
      Powiedziałbym, że Jordan to już bardziej klasyka fantasy (na pewno anglosaskiej). Teraz Zysk wznawia, jak coś :P

      Usuń
    5. Nawet feministyczny Martin ma przecież takie bohaterki. Danki chyba nawet on nie lubi do końca. W ZDP podział jest niestety za prosty na odcienie szarości.
      Może być klasykiem, ale nie zwróciłam na niego uwagi wcześniej, więc jest wśród tych "nowych". :P

      Usuń
  5. Mam problem z tą książką - z jednej strony masa pozytywnych opinii, z drugiej już nie tak bardzo. Mimo wszystko jestem na tyle ciekawa, że chyba po nią sięgnę.

    OdpowiedzUsuń

Nie, nie zaobserwuje Twojego bloga w zamian za obserwację mojego - wolę mieć garstkę zainteresowanych blogiem czytelników, niż tysiąc zapychaczy.
Usuwam spam.

Nomida zaczarowane-szablony