Gdy umiera ambasador niewielkiej stacji
kosmicznej, Mahit Dzmare zostaje wysłana do stolicy potężnego imperium, aby go
zastąpić. Młoda kobieta, wyposażona w pamięć swojego poprzednika, musi odkryć,
co tak naprawdę stało się w kraju Teixcalaan i jednocześnie powstrzymać jego
rządzących przed odebraniem suwerenności jej rodzinnego domu.
Mam wrażenie, że ostatnio cały czas
narzekam na książki. Bezustannie coś mi nie pasuje: a to książka jest słaba, a
to przegadana, a to kompletnie nie moja… Na całe szczęście „Pamieć zwana
imperium” przerwała tę niezbyt szczęśliwą dla mnie serię książek. Ten debiut
stworzony przez Arkady Martine jest czymś, czego zdecydowanie potrzebowałam i
kompletnie nie dziwię się, że wydana po raz pierwszy w 2019 roku powieść rok
później zdobyła Nagrodę Hugo.
Pamięć zwana imperium Arkady Martine wyd. Zysk i s-ka, 2021 Teixcalaan, t. 1 |
Warto chyba zacząć od tego, że to jest
dokładnie taki poziom „trudności” w fantastyce, jaki sama lubię. To
zdecydowanie nie jest powieść młodzieżowa, ale to też nie jest bardzo trudne
hard SF, którego zrozumienie by mnie przerastało. Język ma więc swój ciężar i przeczytanie
„Pamięci zwanej imperium” może zająć dłuższą chwilę, ale nie jest w tym
absolutnie męczący, a przynajmniej – nie dla mnie.
Zwłaszcza, że w moim odczuciu przez tę
opowieść po prostu się płynie. W języku Arkady Martine jest coś, co sprawia, że
ją się po prostu dobrze czyta. Co prawda mam wrażenie, że tłumaczenie mogłoby
być w niektórych miejscach lepsze, np. Three Seagrass zostało przetłumaczone
jako Trzy Trawa-Morska. To specyficzne imię mogłoby brzmieć ładniej, gdyby
drugi człon był jakimś gatunkiem rośliny (bo „seagrass” i „trawa morska” nie do
końca się pokrywają). Niemniej, nie przeszkadzało mi to jakoś szczególnie.
Kolejną kwestią jest światotworzenie na
całkiem wysokim poziomie, okraszone sporą dawką dobrych pomysłów. Były na tyle
oryginalne, abym czytając o nich na chwilę przystanęła i zrobiła: „o, to fajna
rzecz!”, ale jednocześnie nie na tyle udziwnione, abym nie wiedziała, o co
chodzi. A to wcale nie jest takie proste do wyważenia.
Ponadto Arkady Martine robi jeszcze
jedną rzecz, którą ja bardzo w powieściach lubię. Wchodzi głębiej w bohatera, przedstawia
go i sprawia, że czytelnik chce martwić się jego losami. Wydawca promuje
książkę recenzjami oraz opisami mówiącymi o tym, jak bardzo „intymna” jest ta
historia i właściwie mogę się z tym do pewnego stopnia zgodzić. Mahit Dzmare
jest główną bohaterką i w tym przypadku to naprawdę czuć. To ona jest tu
centrum wydarzeń, nie jest jedynie narzędziem do przedstawienia świata.
Zresztą, relacje między postaciami też są budowane w naprawdę solidny sposób.
Jeśli chodzi o fabułę to „Pamięć zwana
imperium” może być chyba określona jako thriller polityczny. „Może być chyba”,
bo jednak ta dziedzina w literaturze realistycznej nie jest czymś, na czym się
znam. W każdym razie przy tych wszystkich zaletach i ona nie zawodzi. Historia
Arkady Martine ma naprawdę nieźle rozpisaną warstwę fabularną, wciąga i… zamyka
się w jednym tomie. Bo choć jest to cykl to główny wątek jak najbardziej
znajduje tutaj swoje zakończenie.
Chyba już dawno nie czytałam tak dobrego debiutu, zwłaszcza amerykańskiego. I wydaje mi się, że nie tylko ja z tej powieści będę zadowolona. Choć może nie poleciłabym jej tym, którzy szukają czegoś zupełnie lekkiego to fani dojrzalszej fantastyki być może znajdą w niej kawałek dobrej rozrywki. Ponadto, wydaje mi się, że przez skupienie się na bohaterze (co nie jest takie typowe w fantastyce naukowej) ta historia może też spodobać się także tym, którzy raczej preferują fantasy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Nie, nie zaobserwuje Twojego bloga w zamian za obserwację mojego - wolę mieć garstkę zainteresowanych blogiem czytelników, niż tysiąc zapychaczy.
Usuwam spam.