niedziela, 16 stycznia 2022

Franeknstein: czy klasyka dalej się broni?



Wiktor Frankenstein postanowił oddać się nauce. W trakcie swoich studiów odkrywa tajemnicę życia i postanawia, że samodzielnie je stworzy. Tak powstaje potwór, który zaczyna siać spustoszenie w jego życiu.


Są historie, które po prostu trzeba znać, jeśli człowiek próbuje poznać zakamarki jakichś konkretnych dziedzin literatury. „Franeknstein” bez wątpienia taką historią jest. Napisany w 1818 roku przez 19-letnią Mary Shelly wszedł do kanonu literatury i jest uznawany za jeden z pierwszych współczesnych horrorów. I w moim odczuciu takie opowieści można oceniać (co najmniej) dwojako.

Frankenstein
Mary Shelley
wyd. Vesper, 2013

Po pierwsze, jako dzieło klasyczne, które wniosło wiele do kanonu i które go zrewolucjonizowało. Jako twórczość romantyczną, którą można analizować przez wzgląd na jej przesłanie, czy to, co autor miał na myśli. Bo „Frankenstein” ma sporo do przekazania na takiej warstwie, choć nie są to dziś myśli szczególnie nowatorskie.

Z tym że ze mnie żaden literaturoznawca, a już na pewno nie od spraw romantyzmu, a więc mogę tę historię przede wszystkim oceniać po prostu jako współczesny czytelnik. I gdy spojrzy się na tę opowieść tym okiem, to ona po prostu nie ma jak się obronić.

„Franeknstein” przybiera formę relacji. Pewien podróżnik spotyka Wiktora Frankensteina na odległej północy, a ten zaczyna opowiadać mu swoją historię. To sprawia, że narracja – choć raczej prosta w przyswojeniu – po pewnym czasie zaczyna nużyć. Autorka prowadzi powieść w tym samym tempie, niezależnie od tego, czy główny bohater opowiada o swoim życiu rodzinnym, czy o tworzeniu potwora. Rozumiem, że w XIX wieku to mogło robić wrażenie. Książka Shelley miała udawać dziennik, sprawić, by czytelnik uwierzył w istnienie nadnaturalnej bestii. Ale dzisiaj, gdy wszyscy wiemy, że to po prostu fikcja, to po prostu przestało działać. Niestety, nie zestarzał się ten klasyk najlepiej.

Kolejną kwestią jest sama fabuła: prostolinijna i wręcz głupia. Wiktor Frankenstein to typowy bohater romantyczny, który bezustannie odczuwa ból istnienia. Który tworzy potwora i przez kolejne kilka miesięcy nie tylko leży w chorobie, ale też nikomu o tym nie mówi. Który traci wszystko, bo podejmuje złą decyzję za złą decyzją i w ogóle nie uczy się na swoich błędach. Jest protagonistą inteligentnym i głupim jednocześnie. Nie potrafię go lubić i wydaje mi się, że współcześnie mogę mieć w tym wielu zwolenników.

Najciekawszą postacią jest, bo jakby inaczej, sam potwór. Istota, która wzbudzała grozę w ówczesnym czytelniku, a która jest bohaterem o wiele bardziej tragicznym, niż Wiktor (bo on sobie trochę zasłużył). Niestety, jest go po prostu mało. Skryta w cieniu potworność to oczywiście klasyczny dla powieści grozy zabieg, ale biorąc pod uwagę, jak nieprzyjemnym antagonistą jest jego stworzyciel, to osobiście wolałabym, by jednak autorka skupiła się na jego wątku. Niemniej, to klasyk i klasyki tak czasem mają.

Już w chwili stworzenia, „Franeknstein” był stosunkowo lekką opowieścią, która po prostu miała przestraszyć czytelnika i pobudzić jego wyobraźnię. Dziś też przyswaja się go bez większego problemu, a że nie jest długi to moim zdaniem poznać go po prostu warto. Ale szczerze przyznaję: myślałam, że spodoba mi się bardziej. Że w tej historii i tych bohaterach coś mnie chwyci. Niestety, to po prostu „klasyk, który trzeba poznać”, przynajmniej dla mnie jako osoby zajmującej się fantastyką. 



1 komentarz:

Nie, nie zaobserwuje Twojego bloga w zamian za obserwację mojego - wolę mieć garstkę zainteresowanych blogiem czytelników, niż tysiąc zapychaczy.
Usuwam spam.

Nomida zaczarowane-szablony