czwartek, 13 stycznia 2022

Galeony wojny: w poszukiwaniu bałtyckiego Lewiatana

XVII wiek. Arendt Dickmann był holenderskim kapitanem, który przeniósł się do Gdańska. Jednak w trakcie ślubu obiecał swojej ukochanej, że na stałe osiądzie już na lądzie. Siedemnaście lat później ta jest ciężko chora. Pogrążony w długach mężczyzna, chcąc zapewnić żonie odpowiednie warunki, wyrusza znów na Bałtyk, aby odnaleźć tajemniczego Lewiatana – potwora, który morduje załogi niewielkich statków handlowych.


Galeony wojny
Jacek Komuda
wyd. Fabryka Słów, 2014

Pierwszą styczność z twórczością Jacka Komudy miałam jakieś 6-7 lat temu. Sięgnęłam wówczas po jego zbiór pirackich opowiadań fantasy, które wydały mi się naprawdę klimatyczne. Jednak dopiero po dłuższym czasie w moje ręce wpadła jego kolejna książka. Jako że poprzednie morskie opowieści wydały mi się niezłe, to „Galeony wojny”, kolejna rzecz rozgrywająca się na morzu, jawiła się jako potencjalnie dobra rzecz. Jednak mimo tego… wcale nie uważam, aby była to wybitna lektura. Opowiadania dalej wydają mi się zdecydowanie lepsze.

Zacznijmy jednak od tego, że tak ogólnie rzecz biorąc to kompetentna przygodówka. Z fabułą prostą jak budowa cepa, ale tu wszystko jest na (prawie) swoim miejscu. Jednak diabeł tkwi w szczególe, także w tym przypadku.

Sam początek wydał mi się naprawdę interesujący. Dickmann to historyczna postać, o której jednak nic wcześniej nie wiedziałam. Autor zaś kreuje go na bohatera, który po prostu był dla mnie ciekawy. Bo to w gruncie rzeczy dobry, poczciwy człowiek, który kocha swoją żonę i chce, aby ta po prostu wyzdrowiała. To proste, ale zarazem po prostu bardzo ludzkie, dzięki czemu to dobry fundament na postać. A jeśliby do tego dodać fajną przygodę to przecież mogłaby to być po prostu przyjemna, dobra opowieść, może nawet w niektórych momentach wzruszająca.

Problem polega na tym, że Komuda w swojej narracji wypada na… niezłego buca. To wygląda czasem tak, jakby sam ze sobą ścigał się w to, kto włoży do tekstu więcej marynistycznego słownictwa i historycznych ciekawostek. I o ile szanuje jego wiedzę to tak po prostu nie robi się dobrej ekspozycji. Oczywiście, takie podejście będzie niektórym odpowiadać, ale mnie ani nie kręcą militaria, ani suche ciekawostki, które do fabuły niewiele wnoszą. A to też jest sztuka – sprzedać czytelnikowi wiedze w sprawny sposób, który go nie zmęczy, a wręcz przeciwnie. Zaciekawi historią, zaciekawi opowieścią przeszłości.

Mam wrażenie, że gdyby trochę popracować nad językiem autora ta historia mogłaby od razu o wiele, wiele więcej zyskać. Ale jednocześnie muszę przyznać, że koniec końców, fabularnie też ta historia niewiele wnosi. Jest tak sztampową morską przygodówką, jak to tylko jest możliwe. Nawet plot twist związany z Lewiatanem nic ciekawego nie przynosi. Ja tego rozwiązania spodziewałam się właściwie od samego początku. A przez rozmemłaną akcję i bohatera, który po dobrym starcie, w tym wszystkim po prostu się gubi, mam poczucie, że przeczytałam… trochę nic. Coś pustego, sztampowego, typowego, co nie wzbudziło we mnie żadnych większych emocji.

„Galeony wojny” są specyficzną powieścią. Z jednej strony kompletnie typową, z drugiej – wcale nie aż tak lekką. Bo choć czyta się ją generalnie bez problemu to nadmiar obcego słownictwa może skutecznie zepsuć przyjemność z lektury. Dlatego raczej polecałabym ją osobom, które nie są zbyt oczytane, ale lubią zagłębiać się w historię, które uwielbiają Gdańsk albo XVII wiek – takim powinna spodobać się zdecydowanie bardziej, niż mi.


3 komentarze:

  1. > jakby sam ze sobą ścigał się w to, kto włoży do tekstu więcej marynistycznego słownictwa i historycznych ciekawostek<

    To samo jest w jego opowieściach sarmackich - własnie dlatego polecam z jego książek "Jaksę", bo to never never land, więc nie ma np. dłuuugich starć na szable dających możliwość popisania się znajomością XVII-wiecznych realiów, słownictwa, stylów walki itp.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To może kiedyś sobie sprawdzę, ale na razie nie śpieszno mi, szczerze mówiąc. Właśnie te jego pirackie opowiadania też były osadzone nie do końca wiadomo gdzie i tam nie widziałam aż tak mocnej tendencji do przechwalania się wiedzą.

      Usuń
  2. Kocham piratów i tak sobie myślę, że zdecydowanie zbyt rzadko sięgam po pirackie książki, ale ta konkretna jakoś mnie nie zacheca.

    OdpowiedzUsuń

Nie, nie zaobserwuje Twojego bloga w zamian za obserwację mojego - wolę mieć garstkę zainteresowanych blogiem czytelników, niż tysiąc zapychaczy.
Usuwam spam.

Nomida zaczarowane-szablony