Gdy nawiedza go wampirzy, królewski historyk, Gabriel nie ma wyjścia. Jeśli chce wydłużyć swoje życie, musi zacząć snuć swoją historię. Opowiada o swoich czasach młodości, gdy stał się łowcą wampirów, a także o poszukiwaniu świętego Graala, ostatniej nadziei ludzkości.
Tematyka wampirów jest ostatnio czymś, co trochę mnie interesuje, toteż gdy Mag zapowiedział książkę właśnie w takich klimatach, to najzwyczajniej w świecie zaczęła za mną chodzić. „Wampirze cesarstwo” jest pierwszą książką Jaya Kristoffa, jaka wpadła mi w ręce, toteż to była po prostu dobra okazja, aby z tym całkiem popularnym ocenie autorem się zapoznać. I wyszło… no nie bardzo wyszło, choć wyjść mogło.
Wampirze cesarstwo Jay Kristoff wyd. Mag, 2021 Wampirze cesarstwo, t. 1 |
Zacznijmy najpierw od targetu tej powieści. Byłam już przez kilka osób przekonywana, że jest to książka dedykowana osobom dorosłym. Niestety, nie mogę się z tym w pełni zgodzić. Dla mnie to historia targetowana do chłopców i młodych mężczyzn w wieku +16. To trochę odpowiednik romansu fantasy NA. Z tym że dziewczyny w tym wieku lubią bohaterki młode (16-30 lat, cżęściej 18-25), a chłopcy już nie. Oni chcą Geralta z Rivii, który jest smutny, poważny i zabija potwory swoją ironią. I Gabriel właśnie taką postacią jest, bądź być próbuje.
To nie oznacza oczywiście, że starszy czytelnik się w tej lekturze nie odnajdzie. Taka literatura jest znacznie bardziej uniwersalna, niż typowo dziewczyńskie fantasy (dorosły bohater robi swoje). Nie zmienia to faktu, że ja w tej powieści elementy młodzieżówki po prostu widzę.
Teraz przejdźmy do treści. Sam początek wydał mi się interesujący. Może nie nadzwyczaj oryginalny, bo podobny schemat wykorzystał np. „Wywiad z wampirem”, ale mam wrażenie, że relacja Gabriela i przesłuchującego go wampira jest najciekawszą w całej książce, a ich wymiany zdań co jakiś czas są klimatyczne. Gorzej zaczyna się robić później.
Czytając opis, spodziewałam się książki z jakąś polityczną intrygą. Może „Gry o tron”, tylko w mrocznej, wampirzej wersji? Miałam nadzieję na ciekawe dylematy dotyczące ludzkości, być może na jakieś brutalne sceny z tym związane. A dostałam w gruncie bardzo mhroczny (bo nie mroczny, to jest taki nastolatkowy, smutny i pełen cierpienia mhrok) quest fantasy, z dość generycznym przedstawieniem wampirów.
Na dodatek to jedna z tych książek, która jest po prostu niemiłosiernie przegadana. Kristoff stworzył klocek liczący niemal 900 stron, gdzie fabuły było tu może na 400, jeśli nie na mniej. To byłoby do wybaczenia, gdyby przy okazji w ciekawy sposób prowadził relacje między bohaterami, ale niestety, to też wypada naprawdę typowo i jest pisane bez większego polotu. W trakcie czytania nasunęła mi się myśl, że on tę książkę powinien stworzyć w duecie z autorką „Krwi i popiołu”. Bo on ogółem jest lepszy literacko, lepiej ogarnia światotworzenie (choć idealnie nie jest), ale jest zdecydowanie słabszy właśnie w pisaniu dialogów. Gdyby połączyli siły, to może wyszłoby z tego coś ciekawszego. W tej formie ta powieść po prostu jest niezwykle przewidywalna i nudna, jeśli człowiek przeczytał już kilka serii high fantasy.
Liczyłam na tę książkę. Naprawdę! Zwłaszcza że wydanie nie jest wcale złe. Książka ma sporo ilustracji, w stylu dość unikatowym jak na polski rynek, a przy tym raczej się podobającym (to taka zamerykanizowana manga), twarda oprawa też robi swoje i tę książkę, jako sam produkt, dobrze trzymało mi się w ręce.
Poza tym przez pierwsze ok. 300 stron cały czas powtarzałam sobie (i innym też), że to wydaje się przegadane, ale to tak ogółem prosta, acz solidna rozrywka. I naprawdę byłam przekonana, że ten przeciągający się wstęp rozwinie się w coś potencjalnie ciekawego. W ogóle właśnie początek wydał mi się najciekawszy: dzieciństwo Gabriela i to, jak musiał poradzić sobie z traumami, było po prostu bardziej interesujące, niż przedłużające się szkolenie bohatera, a potem nudny quest, w którym postacie tylko podróżują i biją się w dość nudny sposób.
W ogóle doszło do tego, że „Wampirze cesarstwo”, w chwili, w której miało mnie zasmucić i wywołać u mnie jako czytelnika łzy, wywołało reakcję „ok, bardzo mnie to nie obchodzi”. I na nic zdały się łzy innego bohatera. A niby na tych setkach stron autor powinien mnie do postaci przywiązać.
Czuję się po prostu trochę zawiedziona. Wydawało mi się, że jeśli sięgnę po coś popularnego, ale wydanego przez Maga, którego przecież naprawdę szanuję, to będę bawić się co najmniej dobrze. Nie oczekiwałam niczego nadzwyczajnego, a szukałam dobrej rozrywki, która czegoś mi dostarczy. A okazało się, że choć to czytać się niby da, to naprawdę wolałabym poświęcić ten czas na jakąś inną, ciekawszą lekturę. No ale cóż, chyba pozostaje mi się cieszyć, że te wampiry przynajmniej się nie świecą…
Ta książka zbiera strasznie skrajne opinie! Mnie trochę odrzuca objętość, może po trochu też wampiry, bo czy da się jeszcze coś nowego w tym temacie opowiedzieć? Czytałam też kilka lat temu jedną pozycję od Kristoffa i się nie polubiliśmy
OdpowiedzUsuń