Do niewielkiej wsi na Jamajce przybywa
Apostoł. Szybko rości swoje miejsce w kościele, wyrzucając poprzedniego duchownego
na bruk. Między mężczyznami rozpoczyna się walka o wpływy. Pastor Hector
Blight, uznawany przez mieszkańców za rozpustnego alkoholika, zdaje się być
jednak na przegranej pozycji.
Są takie książki, które chodzą za mną
miesiącami. I choć wiedziałam, że „Diabeł urubu” Marlona Jamesa może być złym
wyborem lektury to od kiedy dowiedziałam się o jej premierze, cały czas miałam
ją z tyłu głowy. W końcu autor tej książki pochodzi z Jamajki i chociaż pisał
powieść w języku angielskim to ciekawiło mnie, co fantastycznego może zrobić
osoba z takim pochodzeniem (które pozwala na czerpanie unikatowych inspiracji
ze swojej kultury). Ale nie ma co się oszukiwać – nie pomyliłam się. Wymęczyła
mnie ta książka i okazała się, że jest lekturą kompletnie nie dla mnie.
Diabeł urubu Marlon James wyd. Literackie, 2019 |
W pewnym sensie klimatem kojarzy mi się
z „Baśnią o wężowym sercu” Raka. Akcja także rozgrywa się na wiejskim terenie i
też uznałabym, że jednak bliżej jej do realizmu magicznego niż fantasy (choć w
przypadku Raka byłam pouczana, że to jednak fantasy… ale przyznaję po czasie:
nie czuję tego). Z tym że nie ma go tutaj jakoś szczególnie wiele. Ot, mamy trochę
dziwności, trochę dziwnego klimatu, ale w moim odczuciu bez jakiegoś większego
wpływu na fabułę.
Styl autora łączy poetyckość z
wulgarnością. To pierwsze lubię, jeśli jest stosowane odpowiednio, to drugie
raczej mnie odrzuca. To połączenie w tym przypadku mogłoby wyjść i jest
właściwie całkiem ciekawe samo w sobie, gdyby nie to, że sama fabuła i ogólny
temat „Diabła utubu” w ogóle do mnie nie przemawia.
W trakcie fabuły obserwujemy głównie
Apostoła i pastora, którzy regularnie ścierają się ze sobą. Walczą o władzę,
mówiąc o swojej wierze, Biblii, obowiązujących zasadach itd. Obydwoje są
mętami, trudnymi do polubienia dla czytelnika, acz ten pierwszy po prostu ma w
sobie charyzmę, która przyciąga prostych, wiejskich ludzi. Samo starcie
duchownych mogłoby wyjść, gdyby dało się ich w jakikolwiek sposób polubić, bądź
gdyby same ich dyskusje były w jakiś sposób błyskotliwe, ale to się tu po
prostu nie dzieje. W tej formie to po prostu dość obleśne puszenie się dwóch
nieprzyjemnych kolesiów.
Na drugim planie mamy dwie kobiece
postacie, dość mocno różniące się od siebie. Każda z nich orbituje wokół
jednego z głównych bohaterów, każda ma jakąś swoją przeszłość, traumy. Łączą je
też wspólne wspomnienia. Ich historie wydają mi się ciekawsze, bardziej ludzkie
i łatwiejsze do zrozumienia, ale trzeba czegoś więcej, abym mogła uznać, że
książka po prostu mi się podobała.
Bohaterowie nieszczególnie więc działają…
ale co z fabułą traktowaną w oderwaniu od nich? Właściwie to… nic. Nie ma tu
żadnej ciekawej tajemnicy, niczego, co by mnie w jakiś sposób chwyciło, czy
zafascynowało. „Diabeł urubu” próbuje być powieścią pięknie napisaną, ale w gruncie
rzeczy nie ma w nim ciekawej treści. Gdyby był chociaż jakąś filozoficzną
analizą! Ale nie. Niestety.
Warto poznawać książki z różnych stron świata, więc przeczytania powieści Marlona Jamesa nie żałuję. Jednak gdyby „Diabeł urubu” był choć odrobinę dłuższy (ma ok. 250 stron) to prawdopodobnie po prostu nie skończyłabym tej lektury. Nawet trudno mi powiedzieć, komu tego typu powieść mogłaby na pewno się spodobać. Komuś zafascynowanemu kulturą Karaibów? Może tym, którzy za realizmem magicznym po prostu przepadają? Naprawdę nie wiem, bo nawet w tych dwóch ewentualnych przypadkach widzę sporo powodów, dla których powieść Jamesa mogłaby jedynie nudzić i irytować.
Mówisz o jamajskim pochodzeniu autora i już się napaliłam, ale jak mam się męczyć z wierzeniami, bibliami i apostołami, to chyba jednak odpuszczę, bo nie mogę przebrnąć przez takie książki :/
OdpowiedzUsuń