Nad Śródziemiem zaległ cień. Sauron chce
odzyskać swój pierścień o potężnej mocy. Ludy z różnych krajów i ras zbierają więc
drużynę, która ma jeden główny cel: zniszczyć potężny artefakt.
Po „Władcę pierścieni” pierwszy raz
sięgnęłam po raz pierwszy około 10 lat temu, wypożyczając książki ze szkolnej
biblioteki. Zrobiłam to jednak raczej z poczucia obowiązku, niż szczerej chęci.
W końcu wszyscy tak mówią o tym Tolkienie, każdy wie, że jest istotny dla
fantastyki, a ja ją przecież czytam, prawda? Musiałam go poznać. I przyznaję,
że wtedy kompletnie nie miałam narzędzi, aby tę powieść odpowiednio ocenić.
Lata minęły, a choć dalej nie uważam się
za specjalistę od Tolkiena i jako taki nie mam zamiaru się wypowiadać, w końcu
wydaje mi się, że mam narzędzia, które pozwalają mi na lepszą analizę tego
dzieła. Nie wybitną, ale lepszą, która pozwala mi na przynajmniej częściowe
zrozumienie fenomenu „Władcy pierścieni” i rozłożeniu książki na drobniejsze
czynniki. Nie powiedziałabym przy tym, że na „części pierwsze”: aby tego
dokonać, musiałabym wiedzieć więcej choćby o konstrukcji baśni.
Władca Pierścieni J. R. R. Tolkien wyd. Muza, 2012 |
Nie jest to typowa recenzja i nie ma nią
być – takowymi niech zajmują się literaturoznawcy, bo najzwyczajniej w świecie
nie odważyłabym się tego zrobić. Ale być może moje spostrzeżenia po
przeczytaniu książki po latach po prostu komuś w jakimś stopniu pomogą.
Przede wszystkim niewątpliwe jest jedno
– Tolkien posługiwał się absurdalnie przepięknym stylem. Poetyckim, wzniosłym i
bardzo baśniowym, choć w niektórych momentach przełamywanym drobnym żartem czy
po prostu bardziej „ludzkimi” elementami. To historia stworzona z wielkim
kunsztem, wyczuciem i świetnym warsztatem.
Warsztat Tolkiena świetnie widać też w
samej konstrukcji powieści. Tu każdy rozdział jest konkretną historią, którą
można swobodnie poznać osobno i też mniej-więcej zrozumieć, o co chodzi. Współczesna
literatura to często poplątane ze sobą wątki, chaotycznie rozłożone postacie,
ogrom emocji i myśli. „Władca pierścieni” zaś sprawia wrażenie bardzo
klarownego, idealnie czystego, wypieszczonego wręcz. W tej historii nie da się
zgubić.
Tu dochodzimy do kolejnej różnicy między
fantastyką współczesną a historią stworzoną przez Tolkiena. „Władca pierścieni”
pod kątem fabularnym jest… zaskakująco prosty. Przyznaję, że w ciągu tych
dziesięciu lat kilkukrotnie obejrzałam filmy, w związku z czym fabułę
mniej-więcej pamiętałam dość dobrze, ale tam, ta prostota nie rzuca się aż tak w
oczy. Tak naprawdę gdyby z rozdziałów wykluczyć pieśni czy opisy świata, „Władca
pierścieni” byłby co najmniej o połowę krótszy i fabularnie nie straciłby
właściwie nic. Przy tym warto zauważyć, że wydanie zawierające wszystkie trzy
części to ok. 1200 stron, gdzie dzisiaj jeden tom książki fantasy potrafi mieć ich
bez problemu 600-800. To epicka, ale naprawdę zaskakująco krótka i konkretna
historia.
Oczywiście to, czemu tak się stało, jest
dość oczywiste. Tolkien, pisząc swoje dzieła, pracował ręcznie lub na maszynie.
Musiał więc znacznie bardziej ważyć stawiane słowa i nie mógł pozwolić sobie
nawet na odrobinę grafomaństwa, co jest zmorą wielu dzisiejszych twórców.
Zresztą, ktoś o takim wykształceniu i wiedzy jak on, chyba nie zrobiłby tego
nawet współcześnie.
Choć ponowne przeczytanie „Władcy
pierścieni” sprawiło, że zaczęłam doceniać Tolkiena jeszcze bardziej, nie mogę
ukryć tego, że w dalszym ciągu preferuje raczej współcześnie pisaną fantastykę.
Czemu? A no właśnie przez baśniowość tego świata i języka. Jest przepiękny,
owszem, ale osobiście wolę, gdy autor skupia się bardziej na bohaterze. Gdy
mogę w niego w pełni uwierzyć i po prostu się do niego przywiązać. W tej
historii zaś postacie są przede wszystkim figurami, które służą autorowi do
wypełnienia historii. One deklamują, nie rozmawiają. Mają konkretne cechy
charakteru, ale tak naprawdę czytelnik musi dopowiedzieć sobie relacje między
nimi, bo w narracji Tolkiena nie ma dłuższych opisów myśli bohaterów, ich bardziej
„prywatnych” chwil ze sobą.
Co się z tym też wiąże, każdy punkt
podróży bohaterów ma właściwie taką samą długość. Organizowane jest przyjęcie
urodzinowe? Super. Będzie miało mniej więcej tyle samo uwagi autora, co
wyruszenie bohaterów w podróż, ranienie jednego z nich czy nawet śmierć, albo
sam finał historii. Nie da się ukryć, naprawdę wolę bardziej emocjonalne
podejście do narracji, ale jednocześnie: to po prostu moja osobista
preferencja, a nie wada „Władcy pierścieni”. Bo on, w gruncie rzeczy, wad jest
niemalże pozbawiony, jeśli chcemy oceniać historię obiektywnie.
Przyznaję też, że osobiście nie
przepadam za fragmentami opisującymi Sama i Froda. Znacznie bardziej wolę
przebywać z drugą częścią drużyny – tam się po prostu dzieje więcej istotnych
dla fabuły i świata przedstawionego rzeczy. Sam i Frodo po prostu wędrują, spotykając
na swojej drodze niewiele osób. Niemniej, ten sam problem mam zawsze także w
chwili, w której oglądam ekranizacje.
Cieszę się, że w końcu do tej historii wróciłam. Że teraz lepiej rozumiem jej fenomen. Jej konstrukcję, jej sposób narracji, jej wielkość, bo to historia prawdziwie wielka. Jednocześnie jednak jeszcze bardziej cieszę się, że będę mogła wrócić do współczesnego fantasy. Teraz, być może, z lepszym zrozumieniem tej odmiany fantastyki.
Ja już chyba do Tolkiena nie wrócę - czytałem to bodajże cztery razy, widziałem film... W ogóle mnie Tolkien nie ciągnie. Ale swego czasu bardzo mi się podobało, że kiedy teoretycznie powinien być koniec, Tolkien ma jeszcze do opowiedzenia dwie historyjki - o sprzątaniu w Shire z Sarumana i o odejściu Froda z elfami.
OdpowiedzUsuńMi raczej na razie też ten jeden powrót wystarczy. Koniec końców, naprawdę wolę współczesną twórczość.
UsuńTą historię znam tylko w filmowej wersji - przez książkę jakoś ciężko mi przebrnąć.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Natalia
Po prostu trzeba przysiąść i sie skupić. ;)
UsuńFajnie, że zdecydowałaś się wrócić do tej książki. Wydaje mi się, że nie raz wracając do danych historii, może się okazać, że odbierzemy je zupełnie inaczej. Ja zawsze obawiam się, że będę zawiedziona powrotami, więc dobrze, że Twój okazał się dobry!
OdpowiedzUsuńNa pewno był bardzo pouczający. :) Ja raczej nie mam zamiaru wracać do tych "nieistotnych" ksiażek, ale Tolkiena po prostu głupio prawie nie pamiętać, wciąż pisząc o fantastyce.
UsuńPróbowałam przeczytać książki, ale póki co udało mi się przebrnąć tylko przez pierwszy tom, ale też tylko dlatego, że go słuchałam i mogę stwierdzić jedno - że na początku to było fascynujące, w jaki sposób można coś opisać! Ale dla mnie osobiście Tolkien jest po prostu cholernie nudny, ale doceniam go jako całość. Na filmie zawsze zasypiam :)
OdpowiedzUsuńCzasem do niego trzeba podejść po prostu trochę literaturoznawczo. ;) Ja musiałam te parę lat jednak dorosnąć, by zacząć czaić. xD
UsuńW tym roku robię reread. Mam wrażenie, że od czasu, gdy czytałam Władcę pierwszy raz, czyli siedem chyba lat temu, odbiorę go zupełnie inaczej i będzie to dla mnie prawie jak nowa historia. Wiadomo, fabułę znam, wątki i postacie też, ale mimo wszystko zapoznałam się w międzyczasie choćby i z Listami.
OdpowiedzUsuńZ tym deklamowaniem to prawda - nie ma między bohaterami za wiele specyficznych interakcji i jakiegoś indywidualnego stylu wypowiedzi, ale ma to swój urok. Niedawno czytałam Dzieci Hurina i już zaczęłam inaczej patrzeć na styl wypowiedzi, ale i na cały świat stworzony przez Tolkiena.
No właśnie u mnie "Listy" sporo chyba zrobiły.
UsuńTo ma swój urok i obiektywnie jest dobrze zrobione. Ogólnie to jest po prostu absolutnie przepiękna książka książka i tyle. A że wolę bardziej "normalne" relacje między postaciami to już kwestia moich osobistych preferencji.
Całą trylogię przeczytałam w podstawówce i byłam oczarowana, ale wydaje mi się, że nie wyciągnęłam z niej wszystkiego i w żaden sposób nie analizowałam, po prostu czytałam, dlatego kiedyś również planuję do niej wrócić. :)
OdpowiedzUsuńTo warto zrobić!
Usuń