Jestem osobą, która zdecydowanie woli mieszkać na wsi - w miastach szybko się gubię, duża ilość ludzi sprawia, że czuje się nieswojo. W lasach, czy w polach bez większego trudu znajduje drogi do miejsc, do których chce trafić, a cisza wokoło sprawia, że mogę spokojnie pogrążyć się we własnych myślach. Oj tak, nie chce mieszkać w mieście, w nich jest mi źle.
No, z jednym wyjątkiem, a jest nim pewne niezwykłe (przynajmniej dla mnie) miasto we Włoszech, o którym prawdopodobnie słyszała większość z Was. Wenecja. Oj tak, to miasto marzeń. Nie będę podawać danych, czy ciekawostek o tym miejscu bo je spokojnie możecie znaleźć w sieci, poza tym, nie chcę Was takimi szczegółami zanudzać, bo nie o to mi chodzi.
Od czego to się zaczęło?
kadr z filmu "Złodziejaszki" (2006) |
Wizyta
W 2011 roku moi rodzice postanowili pojechać do znajomej hodowczyni psów, mieszkającej nieopodal Florencji. Niestety, był to środek roku szkolnego, a jeszcze tak daleko nie byliśmy, przy okazji miało to być przyjechanie i wyjechanie - wiedzie, przyjeżdżają, śpią chwilę w aucie, załatwiają co mają załatwić i wracają, dlatego postanowili, że pojadą sami. Ubolewałam troszkę nad tym, ale wiedziałam, jak się sprawy mają, także nie naciskałam.
Latem 2012 zdarzyła się ponowna okazja... i tym razem pojechaliśmy całą rodziną, na kilka dni. Co prawda nie mieliśmy jechać do Wenecji, tylko do Florencji, ale i tak to już coś. Co prawda nie zwiedziliśmy tam praktycznie nic od środka, ale trudno się mówi. Pojechaliśmy także do niedalekiej Pizy, a ja bezustannie próbowałam namówić rodziców, by zobaczyć moje wymarzone miasto...
I udało mi się. Wenecja była nam w miarę po drodze, także mieliśmy do niej wjechać na maksymalnie 2-3 godziny, tylko po to, by to miasto zobaczyć. Oczywiście, nikt z nas nie przewidział, że samochód w Mieście na Wodzie trzeba zostawić na parkingu przed wejściem do niego... i wszędzie trzeba dość pieszo, także to nieźle zaskoczyło nas już na samym początku. Po zostawieniu samochodu ruszyliśmy, z psem na smyczy, ogarnąć co i jak w tym mieście wygląda. Ja co prawda o samej Wenecji niewiele czytałam (wolałam sobie o tym mieście myśleć i marzyć, niż zagracać sobie głowę opowieściami innych o niej), ale wiedziałam jedno - najważniejsze, to zobaczyć Plac św. Marka! Szybko wyczaiłam, że w różnych miejscach w mieście znajdują się tablice informacyjne, mówiące do jakiego placu kierować się mamy w którą stronę... więc prowadziłam wszystkich, przy okazji będąc w siódmym niebie: co prawda ogrom turystów przerażał, ale samo miasto było przepiękne! Te kanały, te budynki, place, kościoły! Weszłam tylko do jednego co prawda, ale wnętrze było tak cudownie urządzone, że niemal oniemiałam. Nie wiem, czy teraz zrobiłoby to na mnie takie wrażenie, wtedy jednak na prawdę chciałam tam po prostu zostać i się z tego miasta nie ruszać. Nawet te klaustrofobiczne, mające nawet niecały metr szerokości uliczki wydały mi się cudowne. Sklepy z maskami i przebraniami odebrałam jako niesamowite, a widząc ławeczkę, pod murkiem porośniętym bluszczem chciałam po prostu mieszkać w budynku na przeciwko niej i móc codziennie rano na nią spoglądać.
Po jakimś czasie doszliśmy na Plac Św. Marka i o ile moich rodziców on zachwycił, mnie nieco przeraził swoim ogromem i ilością ludzi. Znacznie bardziej podobały mi się rzadziej uczęszczane miejsca, niemniej, nie mogłam na pewno odmówić mu pewnej... magiczności. Nie wchodziliśmy nigdzie, przy okazji posprzeczałam się niestety nieco z rodzicami (nie przepadam za robieniem takich hmm typowych, wycieczkowych zdjęć - wiecie, osoba z sztucznym uśmiechem, na tle jakiegoś monumentu... brrr, nie to okropne. Oni są jednak nieco innego zdania, a że ja jestem fotografem...), ale no nic, opuściliśmy Plac inną drogą i jakoś trzeba było powrócić do samochodu...
I tu okazało się, że pojęcia nie mamy jak wrócić... Długo po prostu szliśmy, mając nadzieję, że po prostu trafimy do samochodu.. ale jako, że Wenecja to istny labirynt, dopiero po dłuższym czasie, gdy spytaliśmy się kogoś o drogę zaczęliśmy iść we właściwą stronę. I... by nie było, mi to w pełni odpowiadało. Bo z 3 godzin, zrobiło się prawie sześć! Nogi wprawdzie odmawiały mi posłuszeństwa, ale nie zwracałam na to większej uwagi, nie mając wcale ochoty na opuszczenie tego miasta. Szczególnie, że wracaliśmy już nocą, gdy miasto było niemal opustoszałe...
Nie sądzę, bym w tym roku miała okazje, by do Wenecji znów pojechać... ale wiem, że rodzice planują wyjazd do Florencji i przy okazji zatrzymanie się na 2 dni w Mieście na Wodzie... więc cóż, mam nadzieję, że uda mi się tam wrócić.
Co prawda chyba nie chciałabym mieszkać tam na stałe - na prawdę lubię duże przestrzenie, a to miasto jest ich całkowitym zaprzeczeniem, ale tak mieć tam własne mieszkanie, do którego mogę przyjechać w wolnej chwili... oj tak, na to byłabym jak najbardziej chętna.