Jak informowałam w czerwcu przez cały sierpień byłam nieobecna. Ci, którzy nie doczytali postów z informacją mogli to zauważyć, bo moja działalność zarówno na blogu, jak i w blogosferze była zdecydowanie zmniejszona. Nie wyjaśniałam jednak do końca powodów mojej nieobecności - aż do teraz! Od końca czerwca do początku sierpnia byłam w Holandii z racji pracy sezonowej. Na studia zarobić trzeba, a akurat trafiła mi się taka szansa, więc po prostu z niej skorzystałam :) W tym poście przybliżę Wam nieco jak to wyglądało: głównie dla samej siebie, choć mam nadzieję, że komuś z Was ten tekst trochę pomoże.
Niestety, własnych zdjęć z wyjazdu nie mam, bo postanowiłam nie brać aparatu - dlatego musicie zadowolić się tymi znalezionymi w sieci.
Co było przed wyjazdem?
Koniec liceum i wizja wyjazdowych studiów sprawiła, że chcąc nie chcąc musiałam myśleć o pracy na wakacje, tak, by choćby po części być niezależna finansowo od października. Wysyłałam więc CV gdzie się dało, niemniej o możliwości wyjazdu do Holandii wiedziałam gdzieś od lutego. Było to jednak na tyle niepewne, że choć chciałam tam wyjechać, na siłę szukałam czegoś innego. Problem pojawił się jednak, gdy już musiałam dawać znać ludziom z Polski czy chce u nich pracować, czy nie, a sprawa Holandii cały czas była nierozwiązana... A mając do wyboru pracę za granicą, a u nas, w kraju, oczywistym było, że wolałam pracę wyjazdową. Nieźle się rozczarowałam, gdy okazało się, że na wyjazd już miejsca nie ma, a ja akurat tego samego dnia odmówiłam wszystkim zainteresowanym zatrudnieniem mnie... Na całe szczęście parę dni później okazało się, że możemy jechać. Wyjechaliśmy więc czteroosobową grupą, w której skład wchodził także mój tata: sam nie wiedział, gdzie do końca jedziemy i jak to będzie wyglądało, dlatego nie chciał puścić nas samych.
W jaki sposób trafiła się praca? Przez znajomych rodziny. Nie przez biuro, ani wysyłanie CV. Przez to miejsce, w które jechaliśmy było sprawdzone, pewne. Co nie zmienia faktu, że chwilami naprawdę cholernie się bałam tego, co będzie. Na szczęście jechaliśmy własnym samochodem więc gdyby coś było nie tak, moglibyśmy od razu wrócić do kraju.
Jak wyglądała praca?
Przed wyjazdem wiedziałem tylko, że będę robić coś związanego z cebulkami kwiatów. Na miejscu okazało się, że wylądowaliśmy w rodzinnym gospodarstwie. Ale rodzinnym wcale nie oznacza małym! Szefostwo składało się z dwóch braci oraz ich żon i w całości miało ok. 200hA ziemi. Nasza praca zaś była podzielona na dwie części.
Pierwsza, której było najwięcej polegała na obróbce cebulek kwiatów, głównie tulipanów. Cebulki wysypywane były na taśmę, a my musieliśmy je obierać z liści i zanieczyszczeń, wyrzucać zgniłe i nienadające się do sprzedaży z innych powodów. Na końcu taśmy wpadały do małych, lub dużych skrzyń. W przypadku małych, ktoś musiał stać i układać je na palecie. Nie było to najbardziej lajtowe zadanie - skrzynki były ciężkie, leciały bardzo szybko, a układało się je w kolumny do 13 sztuk. Zajmowali się tym oczywiście panowie, bo panie po prostu nie dałyby rady. Poza tym na hali fabrycznej działała zwykle co najmniej jedna dodatkowa taśma z innym gatunkiem kwiatów, niż główny.
Drugi rodzaj pracy był powszechnie nazywany polem. A na polu robiło się to, co zażyczył sobie szef. Albo plewiliśmy pola kwiatów, głównie lilii, albo obrywaliśmy kwiaty (również lilii), aby cebulki mogły się rozwinąć. Czasami mężczyźni szli też aby nakrywać folią pola, co przy dużym wietrze i deszczu było zadaniem cholernie trudnym.
Pole było lepsze od pracy na hali, o ile pogoda dopisywała: bo czas leciał szybciej, bo nie było kurzu, bo sam holenderski klimat jest cudowny. Niestety, na pole wyszliśmy ledwie kilka razy: pracy na hali było bardzo dużo, a trzeba było wyrobić się z terminami zamówień.
Początkowo pracowaliśmy od 7:00 do 17:30, ostatecznie jednak czas pracy został przedłużony: od 6:30 do 18:00 z przerwami 30 minut co 2,5h. Dawało to w sumie 9 albo 10 godzin pracy na dzień i sprawiało, że po wszystkim człowiek był kompletnie wyczerpany. Siedzenie przez taki szmat czasu na taśmie wykonując tę samą czynność nie należy do najciekawszych i najbardziej motywujących rzeczy, zwłaszcza, że po tygodniu nie masz już kompletnie czym zająć myśli.
Warunki
Dobrych warunków dla pracowników zdecydowanie szefom odmówić nie można. Choć praca była długa i wymagająca sporej dawki cierpliwości oraz wytrzymałości Ci starali się jak mogli, byśmy tam nie pomarli z wycieńczenia ;) W części hali wydzielono część mieszkalną, w której znajdowało się dziesięć praktycznie nowych pokoi dla pracowników. Nie były duże, ale dzięki temu, że miały góra 2-3 lata były po prostu przyjemne dla oka i miło spędzało się w nich czas. Po wyjściu z nich wchodziło się do przedpokoju z toaletą i umywalkami. Prysznice znajdowały się kawałek dalej (trzeba było wyjść na halę), nad nimi zaś znajdowała się kuchnia i pokój rekreacyjny z telewizorem i komputerem. Oczywiście, cały kompleks wyposażony był w wi-fi.
Jeśli miałabym wskazać dwa minusy samych warunków mieszkalnych byłyby to prysznice i sama kuchnia właśnie.
Prysznice - bo były zaledwie trzy (na 20 osób) i na dodatek trzeba było do nich dojść. Niemniej, w kolejce stałam rzadko, dlatego dało się z tym jakoś przeżyć te parę tygodni.
Problem z kuchnią polegał na tym, że mieliśmy tylko dwa palniki średniej jakości na całą naszą grupę. Gotowanie było więc dość problematyczne... Na szczęście, szefowie zdawali sobie z tego sprawę i dlatego sześć razy w tygodniu (poza wolną od pracy niedzielą) dostawaliśmy jedzenie z cateringu. To, niestety, przez pierwsze trzy tygodnie było niemal niejadalne... Znów jednak szefostwo na to zareagowało i podjęło współpracę z inną, zdecydowanie lepszą firmą ;)
Niedługo przed wyjazdem szefowie zorganizowali również grilla dla wszystkich, poza tym średnio co drugi dzień dostawaliśmy od nich lizaki, a parę razy nawet w czasie przerwy dostaliśmy ciasto, także... często naprawdę traktowali nas bardziej jak swoich gości, niż jak pracowników.
Największy problem - komunikacja
Praca może i była męcząca - ale w końcu na to się pisałam, jadąc do Holandii i nie mogę na to narzekać. W końcu, za to mi właśnie płacili. Jak pisałam wcześniej, sami szefowie również byli bardzo fajnymi ludźmi. Niestety, jak to bywa w przypadku wyjazdów za granicę największym problemem okazała się komunikacja...
Choć szefowie mniej więcej rozumieli angielski i niemiecki tak naprawdę płynnie po angielsku mówiła tylko jedna szefowa, zaś miałam wrażenie, że niektórzy ludzie z naszego kraju ledwo co rozumieją którykolwiek z tych języków, o holenderskim nie wspominając. Efekt? Niekoniecznie ciekawy.
By zobrazować Wam, jak to mniej więcej wyglądało, pozwólcie, że przytoczę jedną z sytuacji, która miała tam miejsce.
Szefostwo zamówiło nowy catering, który trzeba było podgrzewać w mikrofali, dlatego jedna szefowa jeszcze drugiego dnia przyszła do nas, by pomóc z tym w razie problemu. Jedna z pracujących pań wzięła do ręki swoją porcje, podeszła do niej i zaczęła po polsku pytać: Łosoś? Łosoś? Szefowa oczywiście nie zrozumiała do końca, ale kiwała głową i mówiła: Salom (z angielskiego: łosoś ;D). Pani więc odeszła od niej, mówiąc do innych: nie, to nie łosoś, ona mówi, że to jakiś slom. Przy stole wszyscy byli pewni, że jedzą sloma, który wygląda jak łosoś, ale łososiem zdecydowanie nie jest.
Podobnych sytuacji - związanych z pracą, ale nie tylko - było wiele. To zdecydowanie potrafiło zirytować, bo nikt niczego nie był pewny... Zwłaszcza, że nasza ekipa w większości składała się z pań w wieku 45-70 lat, z których część wręcz kochała plotki...
Holandia!
Chciałabym móc zrobić Wam olbrzymi post na temat tego, jak to jest w Holandii... niestety, nieco ponad miesiąc pobytu praktycznie bez wolnego czasu sprawia, że nie mogę napisać o niej wystarczająco wiele. Niemniej, kilka różnic między Holandią, a Polską oczywiście udało mi się zauważyć :) Pozwólcie więc, że się z Wami nimi podzielę.
Przez cały miesiąc znajdowałam się właściwie nad morzem - miałam do niego 4-5km. Jedną z pierwszych różnic, jaką zauważyłam był więc inny klimat, niż w Polsce, na Śląsku, gdzie mieszkam :) Przede wszystkim było zdecydowanie chłodniej, a pogoda była bardzo, bardzo zmienna. Rano padało, by chwilę później świeciło słońce. A pod wieczór? Znów ulewa. Było bardzo wilgotno i zwykle bardzo wyczuwalna była przecudowna, niezwykle przyjemna, morska bryza. Zdecydowanie, pokochałam ten klimat. Nie za ciepły, nie za zimny. A że bardzo zmienny? Cóż, przynajmniej było ciekawie :D
Poza tym sam wygląd holenderskiej wsi oraz małych miasteczek różni się od naszych. Zauważyłam, że w tamtych rejonach królowały pojedyncze gospodarstwa otoczone polami i łąkami. Na polach zwykle rosły jakieś kwiaty, a nie zboża, czy choćby warzywa, a na łąkach wypadały się owce, krowy i olbrzymie ilości koni. Serio, 5 minut jazdy autem wystarczyło, by minąć kilka ośrodków jeździeckich, co było dla mnie ogromnym zaskoczeniem. Zabudowa w miasteczkach jest tworzona na jedno kopyto - wszystkie domki wyglądają podobnie do siebie, a że przy tym są dość zadbane wyglądają naprawdę ładne. Oj tak, Holandia wygląda uroczo :) Jeśli chodzi o holenderskie wiatraki - to tak, są, choć nie jest ich tak dużo, jak by się wydawało. Za to wiatraków produkujących prąd jest tona.
W samych marketach również można znaleźć trochę inne rzeczy niż u nas. Na przykład, płatki do mleka są tylko w kartonowych opakowaniach, zaś na półkach można znaleźć ogrom masła orzechowego i słodkiego mleka, zaś mieliśmy problem ze znalezieniem śmietany, albo białego sera. Wybór przypraw w Lidlu też był stosunkowo malutki. Ach, no i oczywiście Holandia cierpi na to samo, na co spora część krajów zachodnich - ich sklepy wręcz toną w gotowym jedzeniu, które wystarczy podgrzać. Za 3-4 euro można było kupić przeróżne, gotowe dania, czego u nas w takiej ilości po prostu nie ma.
Skoro jesteśmy przy jedzeniu, muszę wspomnieć o mojej nowej miłości - o holenderskim sosie saute robionym głównie z holenderskiego masła orzechowego. Można go kupić w formie gotowej, albo zrobić w domu i podaje się go głównie z kurczakiem i ryżem. To jest coś pysznego :) Na pewno będę próbowała zrobić go w domu.
Co jeszcze może zaskoczyć w Holandii? Pracujące dzieci. Choć w dużych miastach tego nie ma, to na wsiach dzieci od 12 roku życia są już zatrudniane. I widać to było w naszej firmie - nasi szefowie również zatrudniali dzieci, przydzielając im jakieś proste prace. Poza tym dzieci szefostwa (a było ich w sumie 8!) także pracowały i pomagały rodzicom. W jaki sposób? Cóż, wyobraźcie sobie 7-8 latka jeżdżącego na wózku widłowym i dokładającego roboty pracownikom... ;P Oczywiście, pracowały również na taśmie, czy w polu, a najmłodsza z dziewczynek zawsze przynosiła nam lizaki.