wtorek, 31 maja 2016

Szubienicznik. Falsum et verum: Szlacheckie rozmowy przy stole


Mój ulubiony pan Piekara... z drugim tomem Szubienicznika (recenzje pierwszego znajdziecie TUTAJ)... książka sobie trochę u mnie poleżała, nim się za nią zabrałam. Myślałam, że od razu pochłonę dwa tomy, a jednak nie, odkładałam ten ile mogłam. Czemu i jak wyszło moje spotkanie z nią? O tym niżej ;)

Okładka książki Szubienicznik. Falsum et verum
Tytuł: Szubienicznik. Falsum et verum
Tytuł serii: Szubienicznik
Numer tomu: 2
Autor: Jacek Piekara
Liczba stron: 400
Gatunek: kryminał historyczny

Jacek Zaręba został oskarżony o popełnienie wielu okropieństw.
Czy zarzuty są prawdziwe? Czy może ktoś próbuje go wrobić...? Jakie zagadki skrywa szlachecki dwór i kto wysyła do stolnika Ligęzy kolejnych gości?

Nie sądziłam, że kiedykolwiek tak powiem o dziele Jacka Piekary... ale ta książka jest na prawdę bardzo słaba. Przynajmniej z punktu widzenia zwykłego zjadacza popkultury, który chce się przede wszystkim dobrze bawić na seansie z książką...
Z ledwością przebrnęłam przez tą powieść, nawet teraz nie do końca wiedząc o co w niej chodziło, bo po prostu stylizacja językowa obrana przez autora zaczęła mnie niezwykle męczyć. Choć owszem, sama w sobie jest dalej na wysokim poziomie, niewątpliwie klimat tamtych czasów oddany jest bardzo dobrze, to bez konkretnej akcji i ciekawych wydarzeń trudno utrzymać uwagę czytelnika, a tu tego zdecydowanie brakuje. Nasi szlachcice w dalszym ciągu przede wszystkim jedzą razem, rozmawiają, czasem tylko ujawniając jakieś mroczne sekrety, które mnie szczerze mówiąc już wcale nie interesowały, na tyle byłam tą historią znudzona. 
I choć owszem, sekrety są, ale przynajmniej dla mnie odkrywanie ich nie było niczym fascynującym. Ba, wręcz irytowało mnie, że muszę obracać konkretne kartki, że muszę to skończyć, skoro już zaczęłam... 
Jeśli już miałabym wymienić jakiś jasny punkt tej powieści, to niewątpliwie byłaby to opowieść o Plamce, klaczy Stolnika... niemniej, to na prawdę było ledwie kilka stron, które mnie jakkolwiek zainteresowały.
Zdecydowanie, moje drugie spotkanie z Szubienicznikiem nie skończyło się najlepiej dla mnie.... Nie mogę wytykać tu autorowi jakiś błędów logicznych, czy błędów w stylu - bo ich tu nie ma, Niemniej, wydaje mi się, że ta historia spodoba się właściwie tylko tym, którzy są zafascynowani naszymi polskimi sarmatami. Innych może, tak jak i mnie, po prostu śmiertelnie znudzić. Poza tym drugi tom powinien zawierać nieco więcej fabuły, która powinna pędzić do przodu... a nie stać w jednym dworku, bezustannie rozważając właściwie te same kwestie.


niedziela, 29 maja 2016

Szpital Nadziei. Sezon 1: Naiwny i ezoteryczny

źródło

Dziś stuknęło mi 100 obserwatorów! Bardzo dziękuję za to, że tak wielu chce tu wpadać i mnie obserwować, zwłaszcza, że nie organizuje żadnych konkursów i rozdań :) Przynajmniej na razie. Jeśli ktoś z Was wpada tu regularnie, a nie ma go jeszcze na tej liście, zapraszam na dół bloga, tam znajdziecie obserwatorów. Chciałam przerzucić to na bok, by było łatwiej dostępne (bo wiem, że nie każdy może to zauważyć), niestety, szablon jest tak stworzony, że po prostu nie jestem w stanie tego zmienić.
Szpital Nadziei. Sezon 1
2012
Serial medyczny

W każdym razie, przejdźmy do dzisiejszego postu! Oglądaliście Ostry Dyżur? Choćby pojedynczymi odcinkami? Jeśli tak, większość serialów medycznych swoją formą Was nie zaskoczy. Podobnie jest ze Szpitalem Nadziei, którego pierwszy sezon stworzony został w 2012 roku.

Serial ten opowiada o szpitalu Hope Zion z dwóch perspektyw: z perspektywy Alex Reid, młodej, acz utalentowanej pani doktor oraz z perspektywy Charlie Harrisa, jej narzeczonego, który przez wypadek samochodowy zapadł w śpiączkę i obserwuje życie w szpitalu ze strefy duchowej, rozmawiając z osobami, które zmarły, lub które są w takim stanie jak on. Poza przypadkami medycznymi twórcy pokazują nam perypetie innych pracowników szpitala, ich relacje oraz trudne wybory.

Lubicie medyczne, niewymagające seriale, które może nie są genialne, ale wykonane są w typowym, amerykańskim stylu? Saving Hope, czyli Szpital Nadziei powinien przypaść Wam do gustu. Nie mam w nim właściwie nic zaskakującego, główny wątek byłam w stanie przewidzieć od początku do końca już po pierwszych odcinkach serialu, a same wątki medyczne nie są pokazywane zbyt szczegółowo. To nie dr House polegający na rozwiązywaniu zagadek medycznych, a serial przedstawiający w miarę zwyczajne, szpitalne życie. No, może poza tym, że w naszych ośrodkach zdrowia lekarze nie chodzą z tabletami firmy Apple i są wiecznie uśmiechnięciu i gotowi walczyć o swoich pacjentów... 
źródło
Alex Reid to postać, która kocha swojego Charliego wręcz doskonałą miłością. Tak doskonałą, że aż trudno w nią uwierzyć - i to samo, bądź co bądź, muszę powiedzieć o jej ukochanym. Ta relacja jest bardzo naiwna i przesłodzona, niemniej fanki romansów nie powinny na nią narzekać. Z pozostałych bohaterów zapałałam sympatią do dr. Joela - zadziornego, pewnego siebie faceta oraz do psychiatry szpitalnego, dr Gavina Murphy. To wyraźne postacie, o własnych charakterach, choć niezbyt głębokie, jak z resztą na tego typu serial przystało. 
Nie do końca podobał mi się wątek z tym całym wychodzeniem z ciała dr Harrisa. No wiecie... to bardzo typowy motyw w przypadku osób w śpiączce... i choć można to fajnie wykorzystać (np. dodając do serialu nutkę grozy), to w tym przypadku taki zabieg na prawdę wiele nie wnosi do całości, przy tym niszcząc wiarygodność Hope Zion i tworząc z serialu połączenie Ostrego Dyżuru i Zaklinaczki Duchów. A to nie jest coś, co w pełni kupuje...

Szpital Nadziei, a przynajmniej jego pierwszy sezon to nie jest tragiczny serial, ale czy przy tym jest dobry? Nie powiedziałabym. Jest raczej bardzo typowy, zwyczajny - dobry dla osób, które po ciężkim dnu pracy mają ochotę na coś niewymagającego i lekkiego, bez specjalnego klimatu i bez specjalnych wydarzeń. Ten serial spokojnie można puścić w tle w czasie prasowania, czy jedzenia, ale... nie ma w nim nic więcej. Zainteresowanych czymś takim,. albo fanów Ostrego Dyżuru zapraszam do oglądania, inni jednak spokojnie mogą sobie go odpuścić :)

źródło

sobota, 28 maja 2016

Zwiadowcy. Ruiny Gorlanu: O Willu, który chciał być rycerzem

źródło
Uznałam, że ta książka od tak dawna mnie śledzi, że w końcu muszę po nią sięgnąć. Jest zbyt znana, by przejść obok niej obojętnie, a że była krótka, to postanowiłam w końcu zabrać się za nią online (wiedziałam, że jak będę miała wybór - pożyczyć/kupić ją, a coś na co mam prywatnie ochotę stanie na tym drugim). Na całe szczęście, to lekka lektura na dosłownie jeden wieczór, więc moje oczy za bardzo nie cierpiały, a w końcu mogę z czystym sumieniem powiedzieć - znam odrobinę twórczości Flanagana.

Tytuł: Zwiadowcy. Ruiny Gorlanu
Tytuł serii:  Zwiadowcy
Numer tomu: 1
Autor: John Flanagan
Liczba stron: 320
Gatunek: młodzieżowe fantasy, high fantasy

Will od urodzenia jest sierotą bez nazwiska. Baron, który sprawuje piecze nad jemu podobnymi, ma zdecydować, kim chłopiec - marzący o karierze rycerze - zostanie w przyszłości. Niestety, sny piętnastolatka nie spełniają się i Mistrz trenujący wielkich wojaków nie przyjmuje go... za to Halt, jeden ze Zwiadowców, proponuje mu rolę swojego ucznia. Will, nieco zawiedziony, przyjmuje tą rolę, poznając niezwykłą postać i prędko zdobywając niecodzienne umiejętności.

Ruiny Gorlanu to młodzieżówka, po którą sięgnęłam zdecydowanie zbyt późno.
Gdybym zabrała się za nią, będąc może nieco młodsza od Willa niewątpliwie bym ją uwielbiała i sławiła na wszystkie strony świata, ale teraz... choć z czystym sumieniem mogę uznać, że jest to bardzo dobra powieść fantasy dla młodzieży, to jednak przy tym muszę przyznać, że starszy czytelnik może uznać ją za zdecydowanie zbyt prostą i naiwną.
źródło
Wydaje mi się, że pierwszym tom Zwiadowców zdobył taki sukces wśród książek dla młodzieży z powodu bardzo prostego: wyróżnia się formą. Nie, nie chodzi mi o to, że Flangan stworzył coś, co łamie schematy, bo tak w żadnym razie nie jest. Mamy Willa, dzieciaka, który ma w sobie coś wyjątkowego i dlatego pnie się coraz to wyżej. Tego typu zabieg możemy obserwować m. in. w Dziedzictwie Paoliniego, Gwiezdnych Wojnach, czy Trylogii Czarnego Maga Canavan. Ruiny Gorlandu wyróżniają się przede wszystkim podejściem autora do bohatera. Choć owszem, będzie zbyt uzdolniony, będzie zbyt doskonały, to przy tym ma nauczycieli. Nie jest postacią, która ot tak, bez najmniejszego treningu, osiąga sukcesy. Will ćwiczy  Obserwujemy, jak się uczy, jak zdobywa informacje, a przy tym szanuje swojego mistrza i nie próbuje pokazać, że jest od niego lepszy. Przy tym często to właśnie osoby bardziej doświadczone od niego zdobywają honory, wygrywają - on im oczywiście pomaga, ale zostaje przy tym w cieniu. Takie podejście do bohatera w tego typu powieściach spotyka się rzadko i za to zdecydowanie mogę autora pochwalić. 
Poza tym obserwujemy w historii relacje Willa i jego przyjaciół, którzy stopniowo dojrzewają i dorastają, a akcja rozpędza się dość powoli, miarowo. To w sumie łączy się z tym, co napisałam wcześniej: chłopiec ma czas, by zdobyć jakieś umiejętności, nim wyruszy na jakąś większą wyprawę, a przy okazji nie jest ona tak olbrzymia, że może go przerosnąć, bo w tym tomie nie mamy żadnych wielotysięcznych bitew, czy pojedynków jeden na jeden.
źródło
Dodać muszę, że choć zakończenie było dość naiwne, na swój sposób mnie zauroczyło. Oczywiście, szczegółów zdradzać nie będę :)
Dobra, dość tych zalet. Czemu to nie jest książka dla dorosłych, albo bardziej wymagających pożeraczy fantastyki?
Po pierwsze, schematyczność. Tak, to kolejna typowa historia o chłopcu, który dorasta i jeśli człowiek przeczytał ich wiele - to może go po prostu nieco znudzić.
Po drugie, naiwność. Jak na tego typu historię przystało, Will uczy się stanowczo zbyt szybko. Wsiada na konia, by po chwili umieć doskonale jeździć, to samo tyczy się broni. Bohaterowi w sumie zawsze wszystko wychodzi i wszystko układa się, koniec końców, dobrze, a jego zwierzak jest po prostu zupełnie bajkowy i nierealistyczny.  Całości brakuje tej powagi typowej dla fantastyki pisanej pod starszego czytelnika. Całość jest nieco zbyt płytka i prostolinijna, by kogoś takiego w pełni zadowolić. Mimo tego, jako książka dla młodzieży doskonale spełnia swoją rolę i podejrzewam, że jest jedną z lepszych z tej kategorii, jaką można obecnie znaleźć na półkach, czy to w księgarniach, czy bibliotekach.
Szukacie młodzieżówki fantasy, lekkiej, o fajnym stylu, pomysłowej i stosunkowo nieprzesadzonej? Pierwszy tom Zwiadowców jest dla Was. A inni? Cóż, seria jest znana, więc tak czy siak, polecam ją przeczytać, nawet tym, który za tym gatunkiem nie przepadają (szczególnie, że długa nie jest, a fabuła wcale się nie dłuży). W żadnym razie jednak nie mogę Wam zagwarantować rozrywki na najwyższym poziomie - bo choć to miła, nostalgiczna historia, jest zbyt delikatna i niewinna, by wzbudziła większe emocje w kimś, kto nie lubi takiej literatury, lub ma po prostu za sobą czasy, gdy ją czytał i uwielbiał.

źródło

środa, 25 maja 2016

Liebster Blog Award #6

Jak co jakiś czas czas na małą przerwę od poważniejszych treści ;) Jak już pewnie widzicie, dziś mam dla Was LBA do którego zostałam nominowana przez Wiktora Burego z bloga My Book Town. Za nominacje dziękuję, a Was zapraszam do pytań i moich odpowiedzi :)

Miewasz "kace książkowe"? Jak sobie z nimi radzisz?
Raczej nie. Przeczytam coś, westchnę i zwykle biorę się za kolejną historię. Chyba za dużo już przeczytałam, aby jakoś bardzo przejmować się kolejną historią, skoro przede mną jeszcze tyyyyyle do poznania!  

Bywa tak, że zmuszasz się do czytania?
Musicie wiedzieć, że miewam fazy. Raz czytam bardzo dużo, innym razem przerzucam się na myślenie tylko i wyłącznie o zdjęciach, grach i innych takich. I wtedy na prawdę muszę porządnie się zmusić, by do czegoś przysiąść. Ach, i zwykle taka zmiana obiektu głównych zainteresowań zwykle pojawia się u mnie, gdy muszę czytać jakąś nudną, lub nieinteresującą mnie pozycje.

Twoja ulubiona lektura szkolna.
Mam ogromną słabość do... Zemsty Fredra. Chyba nawet nie znam jej w całości, ledwo pamiętam, o czym jest, ale bardzo dobrze mi się kojarzy. Poza tym oczywiście - SAPKOWSKI <3 - którego opowiadania są w programie nauczania. No i Czarnoksiężnik z Archipelagu.

Umysł ścisły czy humanista?
źródło
Humanista. Zdecydowanie.
I by nie było, to nie tak, że nienawidzę matmy. Ja po prostu wolę pisać i rozważać, niż liczyć ;D

Najpiękniejsze miejsce, jakie miałaś okazję odwiedzić.
W Polsce? Mam pewien swój tajny zakątek. A poza krajem zdecydowanie Wenecja. Kocham to miasto. Jak na razie byłam w nim dwa razy i mam nadzieję, że będę miała okazje tam jeszcze być.

Czytasz w komunikacji miejskiej?
Mieszkam na wsi, więc nie mam jak :D Ale nie no, gdy jadę pociągiem to oczywiście z książką. 
Gdy mieszkałam w mieście zdarzało mi się czytać w busie, ale zwykle było w nich za dużo ludzi.

Jak ludzie reagują na Twoją pasję do literatury?
Rodzice przywykli już dawno, inni bliscy zwykle to rozumieją, też czytając, albo fascynując się innym... odłamem popkultury, a obcym i dalszym znajomym nic do tego  ;)

Bywasz na targach książki?
Jak na razie mi się nie zdarzyło, ale nie wykluczam wybrania się na takie w przyszłości.
źródło

Słuchasz muzyki podczas czytania?
Zdarza mi się, szczególnie, gdy chce coś skończyć, a za nic nie potrafię się skupić. Jak już tu gdzieś pisałam, zwykle pomagają mi różnorakie epic music mixy

Rzecz, która Cię najbardziej denerwuje u innych osób.
Jestem człowiekiem, który bardzo uważnie wybiera sobie bliskich i którego irytuje sporo ludzkich zachowań, ale... nie mam tu żadnego konkretu. Wszystko zależy od konkretnej osoby, ogólnie nie podam żadnej cechy, czy nawyku.

Co cię motywuje do działania?
Poznawanie prac innych. Im więcej czytam, im więcej oglądam, im więcej zdjęć przeglądam - tym większą mam ochotę, by sama podjąć się czegoś takiego. Bo skoro oni mogą, to czemu ja nie? 

źródło


poniedziałek, 23 maja 2016

Koń i 50mm?

Hej :) Dziś znów chce się z Wami podzielić zdjęciami. Tym razem na sesje wybrałam się wraz z Martą oraz konikiem polskim, Dagą. Doświadczenia? Nijakie. Wiecie, gdyby nie konie, nie sięgnęłabym po aparat, dlatego cudownie było mieć takiego zwierza przed obiektywem. Niestety... przy stalce 50mm trudno jest zrobić dokładnie takie zdjęcia, jakby się chciało przy koniu, który non stop się rusza i muszę przyznać, że tak dużego odrzutu zdjęć nie miałam dawno, a i tak w praktycznie każdym COŚ mi nie pasuje. To koń źle ułożony, to ręka źle, to mina modelki nie taka, bo koń chwilę wcześniej się szarpnął, to mi kadr uciekł... No, nie było łatwo. Ale myślę, że i to z czasem bym wypracowała... Szkoda tylko, że dysponuje jedynie tym obiektywem... Przynajmniej na razie.
Wprawdzie niedawno robiłam też nieco końskie komunijne zdjęcia, ale to zupełnie inny rodzaj pracy - dziecko i tak nie zrobi z kucykiem więcej, niż stanie obok, dlatego czegoś innego od samej siebie wymagałam.
W ogóle, gdy sporo z Was było na targach książki ja robiłam za tłumacza na Węgrzech i Słowacji. W tym pierwszym państwie odwiedziłam Gödöllő, wchodząc przy okazji do barokowego pałacu. Jejku, był przepiękny *.* Wprawdzie weszłam tylko do hmm... holu, a później - do parku, bo po prostu nie miałam czasu na zwiedzenie, ale jeśli kiedyś będziecie przejazdem wpadnijcie tam na pewno, bo warto.













niedziela, 22 maja 2016

Srebrna Łania z Visby: Zima nadchodzi. Rozkazy również.

W pierwszym tomie zauroczyłam się przez okładkę i piękne wnętrze, w drugim - przez nazwę. Oto moje trzecie już spotkanie z książką Pilipiuka, a drugie z czymś z tego cyklu :) Czy moja dotychczasowa dobra opinia o tym pisarzu dalej się utrzymała?
Jestem obecnie na Słowacji i dziś mam w planach przeczytac większą część 'Chłopców4'. Zobaczę na ile mi to wyjdzie...

Tytuł: Srebrna Łania z Visby
Tytuł serii: Oko jelenia
Numer tomu: 2
Autor: Andrzej Pilipiuk
Liczba stron: 368
Gatunek: science fiction

Trójka Ziemian - dwóch mężczyzn z czasów współczesnych oraz młoda kobieta z czasów Zaborów - postanowiła ratować swe życie stając się sługami mrocznego strażnika pamięci galaktyki, który przeniósł ich do XV wieku na Półwysep Skandynawski. Mają wykonać zadanie... pod czujnym zmechanizowanej łasicy czerpiącą wiedzę o naszej rasie z dzieł popkultury. Mimo tego, dalej nie wiedzą, jak się za to zabrać, szczególnie, że nadchodzi zima... a w Norwegii samo przetrwanie jej wydaje się czymś niemal niemożliwym.

Droga do Nidaros była dobrym wstępem do serii, a Srebrna Łania z Visby to po prostu dalsza część historii, która część wątków nam zamyka, część cały czas ciągnie, a inne kończy. Obydwa tomu stanowią bardzo fajną, zgraną całość, świetnie się razem dopełniając.
Jak na drugi tom przystało, sytuacja naszych bohaterów jest już lepiej określona. Nie odczułam tu ani odrobinki chaosu, który uderzył mnie we wstępie tomu pierwszego, wszystko ładnie trzyma się kupy i klei. Pilipiuk oddał nam do rąk na prawdę niezłą, ciekawą historię, która nie tylko bawi, ale przy tym może w przyjemny sposób nauczyć nas czegoś. Oczywiście, to nie jest książka edukacyjna, ale po przeczytaniu jej nie sądzę, bym zapomniała czym była średniowieczna Hanza, a to już coś, czyż nie? :) Podobnie rzecz się ma z pamiętaniem o rozłamie kościoła oraz małą epoką lodowcową, jaka wtedy opanowała Ziemię.
Ten tom rozwija szczególnie historię Heli, szlachcianki zamordowanej (i potem wskrzeszonej) podczas jednego z naszych powstań. O ile w pierwszym tomie nie było jej zbyt wiele, tak teraz poznajemy lepiej jej przeszłość, dowiadujemy się kim jest, co i jak ją ukształtowało. Pozostała dwójka bohaterów - Marek i Staszek - to po prostu fajni faceci, zaś nasza łasica, Ina, która co jakiś czas się pojawia, jest po prostu fajnym akcentem napędzającym akcje i bawiącym swoim irracjonalnym (dla nas, ludzi), myśleniem. Oj tak, może i jest wredna, może i nie szanuje naszego gatunku, ale... trudno mi jej nie lubić. Przeciwnie, lubię obserwować jej relacje i rozmowy z naszymi bohaterami, jej chore rozkazy i wykłócanie się z chłopakami o to, czy wypełnienie ich jest logiczne, czy nie.
Autor skupia się też dość mocno na samych rozważaniach bohaterów odnośnie różnic między średniowieczem, czasem życia Heli, a współczesnością - wiem, że część osób na to narzeka, mnie jednak w żadnym razie nie przeszkadzało. Przez to niestety zwiększa się ilość samych dialogów, a zmniejsza - ilość wydarzeń wpływających na akcje. Niemniej, mnie to w żaden sposób nie razi, czy nie boli, pasując do całokształtu konwencji obranej przez autora. 
Poziom treści stoi na tym samym poziomie, co tom pierwszy, a dzięki temu, że mogłam już wczuć się w ten świat, kontynuacje czytało mi się nawet przyjemniej i bardzo, bardzo szybko. Dosłownie, ta książka to ledwie chwilę czytania ;) Poza tym kim bym była, gdybym nie pochwaliła samej oprawy komercyjnej? Uwielbiam jej tytuł. Na prawdę, brzmi ślicznie. Okładka wprawdzie nie wygląda tak fajnie, jak tom pierwszy, ale wpasowuje się w pewien klimat, a wewnątrz wydanie ma nie tylko ładne ramówki: jak na Fabrykę Słów przystało, znajdziemy wewnątrz kilka ilustracji. Takie książki na prawdę przyjemnie trzyma się w ręce.
Jeszcze w ramach uzupełnienia, muszę dodac, że nie, to nie jest doskonała książka, z niezwykłym stylem, dopracowana w każdym calu. Mimo to, mi trochę kojarzy się z marvelowskimi filmami - które często sztuka filmową nie są, ale po prostu oglądanie ich sprawia przyjemność. Co jest też dość istotne, w tym tomie pojawia się coraz więcej fantastycznych elementów, dlatego jeśli kogoś to bardzo razi i czegoś takiego nie lubi lepiej, aby po nią nie sięgał.
Zdecydowanie, polecam każdemu, komu podobał się tom pierwszy, a wszystkich, których zainteresowała ta tematyka zachęcam do sięgnięcia po początek serii. To na prawdę przyjemna przygoda, na dodatek, polskiego autora, a tych chyba warto znać :D

źródło

czwartek, 19 maja 2016

Żarna Niebios: Co słychać w Królestwie?


Serię Zastępy Anielskie zaczęłam z wielkim wejściem, od trzeciego tomu, bo jakby inaczej. Ale jako, że tamten - którego recenzje znajdziecie tutaj - przypadł mi go gustu, postanowiłam zapoznać się z tomem pierwszym. Czy dobrze zrobiłam? :)
Ach, i dzięki temu tomowi zorientowałam się, że możemy wyróżnić coś takiego jak angel fantasy... Hmm... nie sądziłam, że to aż tak duży ruch. Cóż, człowiek uczy się całe życie!

Tytuł: Żarna Niebios
Tytuł serii: Zastępy Anielskie
Numer tomu: 1
Autor: Maja Lidia Kossakowska
Liczba stron: 512
Gatunek: angel fantasy

Nic co anielskie nie jest nam diabelnie obce...
Dziesięć opowiadań. Każde inne. Ale każde - o istotach stworzenia boskiego.

Pewien człowiek widzi Światło w tunelu i trafia do Nieba. Przez, wydawałoby się, zbieg okoliczności, poznaje dwóch aniołów, którzy potrzebują pomocy Syna Adama.
***
Dopuszczalne Straty w szeregach anielskich nie są zbyt duże, szczególnie, gdy Pan postanowił odejść z tego świata. Archaniołowie robią wszystko, aby utrzymać porządek w nowym ładzie.
***
Czasem zdarza się, że twój klient to Sól na pastwiskach niebieskich, szczególnie, gdy wykonujesz robotę anioła stróża. A co, gdyby tak z tej pracy zrezygnować...?
***
Zobaczyć czerwień nie trudno, gdy twoją matką jest wściekła na ciebie Lilith... oj, nie trudno! Tylko jak poradzić sobie z tą jędzą, gdy służy jej pół Głębi?
***
Czasem tak rysujesz, rysujesz... i wyrzucasz kartki do Kosza na Śmierci. A potem okazuje się, że dzięki temu (oraz gadającej toalecie) poznajesz tożsamość jednego z największych aniołów w Królestwie...
***
Nawet w świecie Boga można poczuć spływającą po ciele Smugę Krwi, szczególnie, gdy wędrujesz samotnie, szukając pracy i wpadasz na biedną, młodą demonicę.
***
Jeden anioł umiera, a drugi jakimś cudem przeprowadza młodą kobietę na Drugą Stronę, mimo, że ta jeszcze żyje... dzięki czemu będzie miała okazje obserwować, jak pracują Żarna niebios
***
Jak nawrócić złego człowieka, gdy jest się jego aniołem stróżem...? Podobno działania zbliżone do budowania Wieży zapałek są najskuteczniejsze.
***
Gdy demon się nudzi, czasem wpada, by pomóc biednemu wieśniakowi wspiąć się na szczyt. Któż zabroni, skoro może, a w roli seniora Gringo sprawdza się całkiem nieźle?
***
Kiedyś w świecie rozbrzmiewała legenda o Beznogim Tancerzu, który mimo braku nóg, dalej potrafił zachwycać swym kunsztem. Jak jednak ma się to do Daimona Freya?

Opis i owszem, długi, może nieco za długi - ale w końcu dostajemy od Kossaowskiej aż dziesięć opowiadań, które na dodatek traktują o zupełnie innych historiach, mimo pojawiających się w nich elementach wspólnych.
Jako, że miałam już okazję czytać trzeci tom serii, nie byłam jakoś zaskoczona światem przedstawionym. O ile jednak w tamtym tomie przybrana przez autorkę konwencja trochę mnie irytowała, to tym razem chyba po prostu do tego już przywykłam i anioły rzucające kolokwializmami wcale mnie nie irytowały, szczególnie, że pierwszy tom ma w sobie tak wiele różnorodnych historii, że po prostu nie miałam czasu, by zwracać na to uwagę.
Opowiadania Kossakowskiej są... po prostu dobre. To ciekawe, wciągające historie. Niektóre nieco chaotyczne - fakt - ale przyjemnie i szybko się je czyta, a świat przedstawiony trzyma się kupy. A o to chodzi.
Bohaterów mamy na prawdę ogrom, jednak dwójka szczególnie zapadła mi w pamięć. Przede wszystkim Daimon Frey, którego już dane było mi polubić. Nie ma go w tym tomie zbyt wiele, ale owszem, pojawia się, i jest na prawdę cudownym wojownikiem. Ma charakter, jest pomysłowy, ba, nawet żartobliwy, choć nie przesadnie. Bardzo dobre się go obserwuje. Drugą taką postacią jest Nuriel z Żarn Niebios. Nie został szczególnie rozwinięty przez formę przyjętą przez autorkę (bo cóż można zdziałać mając do dyspozycji pięćdziesiąt stron?), ale w jakiś sposób po prostu go polubiłam. Ot, tak, bo mogę, bo mi się podobał :)
Co rzuca się w tej serii w oczy, to fakt, że aniołowie nie różnią się wcale od demonów. To znaczy, owszem, mają konkretnie przydzielone funkcje, jednak mieszkańcy Nieba nie są wcale aż tacy święci, a diabły i demony potrafią być całkiem sympatyczne, na tyle, że aż człowiek chciałby się z nimi spotkać. Nic dziwnego z resztą, skoro nie tylko mają tego samego twórce, ale również razem piją, bawią się i paktują...
To, co jeszcze zwróciło moją uwagę to relacja aniołów - i nie tylko ich - z ludźmi. Synowie Adama i Córki Ewy traktowane są przez nich jak kumple. Tak po prostu. Z jakimś szacunkiem, ale raczej na luzie, tworzą bardzo przyjemne relacje, na które aż chce się patrzeć. Na prawdę, ja chce mieć takich przyjaciół w Niebiosach, jak ci ludzie w opowiadaniach Kossakowskiej! To postacie, którym spokojnie mogłabym zaufać, znacznie mi bliższe, niż te pozbawione pierwiastka zła stworzenia na obrazkach z obrazków dla dzieci.
Historie Kossakowskiej są na prawdę bardzo kreatywne, ciekawe. Wciągają i są napisane prostym stylem. To dobra pozycja - i jeśli tylko interesuje Was fantasy traktujące o (niekonieczne świętych) aniołach, warto po nią sięgnąć.

źródło

wtorek, 17 maja 2016

Komunie!

W tym roku po raz pierwszy zabrałam się za robienie komunijnych zdjęć. Wcześniej szczerze mówiąc po prostu nawet o tym nie myślałam, poza tym dopiero w zeszłym roku w maju zakupiłam sprzęt, który nadawałby się do tego typu zdjęć :) Ale w tym roku jak na razie byłam na dwóch imprezach komunijnych i... szczerze mówiąc, z jednej strony było naprawdę świetnie - wiecie, praca z ludźmi, na dodatek potem to całe obrabianie zdjęć, przy okazji wizyta w stajni, w której nie byłam od lat. Z drugiej najadłam się trochę stresu. W końcu to zwykle dla rodziców dość ważna chwila i oczywiście nie chciałam nikogo zawieść :) Czy jestem zadowolona z moich prac? Generalnie, tak. Mogło być lepiej, oczywiście, że mogło, ale... nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. A przy tym fajne wspomnienia i doświadczenie warte są bardzo dużo :)
A jakie te nowe doświadczenia są? A no takie, że zdjęcia komunijne to trochę inna bajka, niż standardowy portret, albo fotoreportaż. Wiecie, gdy robiłam zdjęcia na urodzinach dzieciaki po prostu biegały i trzeba było focć. Sesja z dorosłymi? Mówię, co mają robić, gadamy sobie na spokojnie, robimy zdjęcia, jest miło, spokojnie, przyjemnie. A komunia to nie dość, że ograniczenie czasowe (najpierw kościół, wolne, kościół, potem znów wolne), to praca z dziećmi i ich rodzinami. Bo z jednej strony fajnie jest, gdy dziecko ma zdjęcia samo, z drugiej rodzic chciałby zdjęcia z babciami, niekoniecznie starszymi od ich pociechy kuzynami, rodzeństwem.... I potrafi z tego wyjść niezłe zamieszanie, szczególnie, gdy ma się niezbyt duże doświadczenie zwłaszcza w pracy z dziećmi.  No ale wszystko jeszcze przede mną, trzeba się uczyć i doszkalać :D Bo to jest dalej cudowna praca, tylko... trochę bardziej wymagająca.
Sama praca w ten dzień z dzieckiem bywa dość trudna. Czemu? Bo w ten dzień ma ono tyle na głowie - kuzynów, kościół, babcie, prezenty... chce się bawić, przy okazji ma jeszcze inne obowiązki. I zdjęcia to jedna z ostatnich rzeczy, na jakie może mieć ochotę. Ja na szczęście w takiej sytuacji się nie znalazłam, ale po reakcjach moich modeli widziałam, że chwilami nie było daleko do tego, by po prostu się zbuntować.
Na pewno ciekawym aspektem robienia zdjęć na przyjęciach jest... jedzenie i bycie w ciekawych miejscach. To może i nieco głupie, ale kurcze, czasami fajnie jest poznać restauracje oraz sale oraz móc na żywo zobaczyć, co tam się gotuje - by na przyszłość wiedzieć, gdzie warto iść, a jakich miejsc unikać. Poza tym tego typu obiekty są często w ciekawych lokalizacjach (w moim przypadku - stajnia i jezioro), do których samemu, ot tak sobie niekoniecznie się pojedzie. A tu? Mogę przyjechać, zobaczyć i jeszcze robić zdjęcia. Czego chcieć więcej? :)
Ach, skoro o stajni mowa, mała rada ode mnie na przyszłość, gdyby ktoś bez wiedzy chciał się na takie coś porwać - nie bierzcie więcej, niż dwójki dzieci na spacerek z koniem, czy kucykiem, bo cóż... wychodzi z tego niezły harmider. No i koniecznie zwierzę musi być totalnie spokojne i łagodne. Inaczej może skończyć się to jego sporą irytacją. Pomijam już przymus posiadania co najmniej jednej bonusowej osoby, która się koniem zajmie. 
Oczywiście, poniżej macie kilka zdjęć z tych dwóch wydarzeń :)











poniedziałek, 16 maja 2016

Boże, jacy my wszyscy jesteśmy płytcy!

Na początek parę słów wstępu.
Po pierwsze, cholera, brak mi motywacji. Inne rzeczy niby mam na głowie, ale czasu mi nie brak... A jednak wybieram głupie klikanki i Simsy (które grą są głupią, ale ja za każdym gdy do niej wracam próbuje rozwalić drzewo genologiczne ilością simów... <3). Czemu? Chyba potrzebuje chwili odskoczni. No i motywacji, by czytać, bo trochę mi uciekła.
Po drugie, cały czas jestem w kropce i pojęcia nie mam, jak będą wyglądały moje wakacje... co wcale mnie nie cieszy...
A post poniżej mam nadzieję, że zrozumiecie i odbierzecie poprawnie :D Napisany już jakiś czas temu, trochę pod wpływem emocjonalnych refleksji, ale skoro już go stworzyłam, to niech sobie będzie, nie?

* * *

Nie należy oceniać po tym, jak wyglądają. Trzeba człowieka dobrze poznać, by wyrobić sobie o nim opinię. Jeśli robisz inaczej jesteś człowiekiem płytkim, nierozumiejącym, jak działa świat. Na dodatek, brakuje Ci manier i nie jesteś tolerancyjny, a to przecież zbrodnia nie do wybaczenia.
Hmm...
Nie wiem, jak Wy, ale ja takimi informacjami i tekstami czuje się bombardowana. 
A wiecie co?
Oceniam ludzi po wyglądzie.
I cholernie dobrze mi z tym.

Jako osoba, która ma nadzieję z fotografią wiązać swoją przyszłość, mimowolnie każdego, kogo widzę  od razu oceniam chyba intensywniej, niż inni. Oczy, nos, proporcje, umiejętności związane z wizażem. Zadbanie. Tak, tak, często wypatruje mimowolnie osoby, które mogłyby mi zapozować, mimo, że bardzo rzadko proszę o to osoby, które znam i które są w moim otoczeniu. 
źródło
Jakiś czas temu jednak brałam udział w pewnej dość krótkiej dyskusji, a raczej - rozmowie (którą z resztą nie poprowadziłam najlepiej, nie wyjaśniając swoich myśli tak, jakbym chciała) odnośnie... otyłości, a cosplayu. Sprawę stawiam  dość jasno, a przynajmniej tak mi się wydaje. Jeśli ktoś robi cokolwiek innego, niż siedzenie w domu i jęczenie, jak mu jest źle, już zasługuje na pochwałę, a praca nad strojem potrafi na prawdę rozwinąć sporo umiejętności więc jeśli sprawia Ci to przyjemność - rób to. Jeśli jednak Twoja sylwetka, czy twarz kompletnie nie pasuje do postaci, za którą się przebierasz (a nie oszukujmy się, bohaterki z gier, czy filmów to w większości chudzinki) to mi nie będzie sprawiało przyjemności na patrzenie na Ciebie, a więc - nie wezmę Cię (za darmo) przed obiektyw. Jeśli nie widzę danej osoby w kadrze, czemu miałabym się wysilać i próbować dać jej coś, skoro w zamian nie otrzymam kompletnie nic? Chcesz tworzyć? Twórz, fajnie, że coś robisz. Ale mnie w to nie mieszaj. Oczywiście, sprawa ma się podobnie, gdy dziewczyna o figurze modelki ma zamiar zmienić się w postać z dużą nadwagą... ale mimo wszystko, i tak będzie wyglądała prawdopodobnie lepiej, niż poprzedni przypadek.
Osoba, z którą rozmawiałam była całkowitym zwolennikiem otyłych cosplayerów, więc nijak byłyśmy się w stanie dogadać...

Jak wspomniałam, chuda osoba będzie w stroju praktycznie zawsze wyglądała lepiej. I nie, nie, nie mówię tu w żadnym razie o skrajności, by nikt mnie nie posądzał. Osoby z dużą, widoczną niedowagą także wyglądają źle, właściwie z tego samego powodu, co osoby z nadwagą. Po prostu taka masa (lub jej brak) jest niezdrowa, a lubimy patrzeć przecież na ładne ciała, które posłużą nam przez wiele lat. I czy jest coś złego w tym, by odrzucać to, co może doprowadzić nasz organizm do zguby, a inspirować się pięknem...?

źródło
Wyszłam od problemów z wagą, choć nie tylko o nią mi chodzi w tym poście, nie bez powodu. Sama miałam nadwagę - może nie jakąś tragicznie dużą, ale sprawy zmierzały w zdecydowanie złym kierunku. Źle się czułam we własnym ciele, nic na mnie nie leżało dobrze... by się ogarnąć i w miarę szybko i bezproblemowo schudnąć. Żadna ze mnie sportsmenka, nie jestem modelką, ani nikim takim, ale tak, dobrze czuje się teraz w sobie. I mój przypadek pokazał mi ewidentnie, że aby zrzucić kilka kilo nie trzeba wielkich ćwiczeń, ani diet. Odrobina chęci i determinacji. To wystarczy, by poczuć się lepiej... dlatego nikt mi nie wmówi, że ktoś ma po prostu grube kości, lub problemy z metabolizmem. Nie, problem w 90% tkwi w głowie! Różnorakie choroby i schorzenia przez które kilogramów zrzucić się nie da, lub jest to trudniejsze, to na prawdę mała część... Żaden organizm nie przetrawi i nie spali zbędnych kilogramów, gdy nawet osoba z najszybszym metabolizmem żre jak słoń, brzydko mówić.
W sumie, czasem nawet robi mi się nieco przykro, gdy widzę zakompleksioną dziewczynę, o zniszczonym przez rozstępy i wagę ciele, która w niezrozumiały sposób, nie potrafi sobie ze sobą poradzić... mając przy tym na prawdę ładne rysy twarzy... ale cóż, to zwykle tylko i wyłącznie jej wybór, a ja nie mam zamiaru na siłę kogoś dla mnie w gruncie rzeczy nieistotnego zmuszać do zmiany zachowania.

Okej, ale może zejdźmy już z tych kilogramów, bo jak pisałam, nie tylko o to mi dziś chodzi. Wyszłam od oceniania ludzi po wyglądzie... Podobno mamy tego nie robić, bo jest to nieetyczne... na prawdę, ludzie? No kurcze, idź do parku. Widzisz faceta na ławce, z piwem w ręku i brudnych ciuchach. Z drugiej strony masz elegancko ubranego człowieka o neutralnej minie. Do kogo podejdziesz? Do pierwszego pana, który prawdopodobnie zaraz uraczy Cię kurwą i może nawet posunie się do jakiegoś rękoczynu? No chyba nie...
Ocena człowieka po wyglądzie jest bardzo istotna, bo to właśnie dzięki niej możemy rozpoznać charakter, czy zamiary drugiej osoby. I w razie czego, uniknąć zbędnego niebezpieczeństwa.
Poza tym, nie wiem, jak Wy, ale jestem wzrokowcem, który na dodatek ludzi rzeczy ładne. Dlatego po prostu zwykłą przyjemność sprawia mi przebywanie wśród ludzi zdrowych, zadbanych. A jak przy tym są jeszcze inteligentni i można z nimi sensownie porozmawiać - to jestem w zupełnym niebie. Nie zrozumcie mnie źle. Oczywiste jest, że gdy szukam kogoś do rozmowy, a nie przed aparat spoglądam nań inaczej i nie odrzucam kogoś od razu bo ma krzywy nos. Ale jeśli mam wybrać ładną i mądrą osobę, a brzydką i mądrą... wybiorę opcje pierwszą (to oczywiście bardzo, bardzo spłycona sytuacja).
Czy zdarzało mi się odrzucać ludzi przez wygląd...?
źródło
I tak, i nie.
Gdy kogoś się poznaje, poza samym wyglądem zewnętrznym, ocenia się jego sposób poruszania się, mówienia. I tak, zdarzyło mi się odrzucić osobę przez to, że irytował mnie jej ogólny sposób bycia, z wyglądem zewnętrznym łącznie. Ale nie pamiętam sytuacji, abym nie chciała z kimś rozmawiać przez krzywy nos.

Pozwólcie jeszcze, że skoczę do początku posta i wrócę do rozmowy, którą dane mi było przeprowadzić. Usłyszałam wtedy, że robienie zdjęć chudym ludziom nie jest oryginalne i jest po prostu nudne... Hm? Serio...? Och, na prawdę, że przeprowadziłam tamą wymianę zdań.
Zdjęcia to przede wszystkim koncept. Dajcie mi osobę w jakikolwiek sposób brzydką i fundusze, a obiecuje, że bez problemu znajdę stylizacje, która będzie wyglądać oryginalnie i ładnie. Niestety, gdy funduszy brak, sprawę często muszę, bądź co bądź, załatwić samą modelką. A w takim przypadku to często przede wszystkim rysy modelki i jej zdrowy wygląd sprawiają, że zdjęcie jakoś wygląda...
Taaak, fotografia mimo wszystko, zmusza, aby spoglądać na ludzi przedmiotowo. Jak na bryły, które trzeba dopasować do otoczenia. I by nie było, mi to jak najbardziej się podoba. Inaczej nie próbowałabym tego robić.

Podsumowując, wygląd jest istotny. Wpływa na nasz odbiór ludzi, czy tego chcemy, czy nie. Ocenianie człowieka po wyglądzie jest jak najbardziej poprawne moralnie. Bo moralne jest to, co pozwala nam dążyć do szczęścia, a ładne otoczenie, ładni ludzie wokół może je nam nieco przybliżyć. Uważasz, że jest inaczej? Okej, jeśli w życiu nie powiedziałeś lub nie pomyślałeś: Boże, jaki on/ona jest ładna śmiało rzucaj we mnie kamieniem.



....
Ktoś? Coś?
Nikt?
No widzisz. Też oceniasz po wyglądzie.


źródło



ps. Komentując, pamiętajcie, że w sporej mierze mówię o sobie, a to, jak już kogoś po tym wyglądzie ocenimy zależy tylko i wyłącznie od osobistej estetyki ;) A to, że akurat mnie nie podobają się osoby z otyłością, w żadnym razie nie oznacza, że Ty musisz myśleć tak samo.

piątek, 13 maja 2016

Thor: Człowiek bez imienia

Ta książka za żadne skarby świata nie miała u mnie wylądować. Ale... spojrzałam na nazwisko. Wydało mi się znajome, po czym dość szybko skojarzyłam je z autorem Anubisa, którego kiedyś czytałam. Horror wydawał mi się OK, w ogóle jest przepięknie wydany, dlatego, kierując się autorem, wzięłam Thora z bibliotecznej półki na jakiś czas do siebie. Co z tego wynikło?

Tytuł: Thor
Tytuł serii: Saga Asgard
Numer tomu: 1
Autor: Wolfgang Hohlebein
Liczba stron: 860
Gatunek: fantasy

Nie ma pojęcia, skąd się wziął. Obudzony wśród śniegu i nieznający swojego imienia ratuję kobietę, jej rannego męża oraz dwójkę dzieci, których zamieć niemal zabiła, nader szybko zostając okrzyknięty Thorem z powodu swoich wojowniczych umiejętności.
Kim tak na prawdę jest? Jakie jest jego przeznaczenie?

Ponad 800 stron. Niezły klocek, prawda? Na dodatek tytuł sugeruje nam wielką, epicką historię fantasy, utrzymaną w nordyckich klimatach... i niby próbuje tym być. Szkoda tylko, że nie dostatecznie.
źródło
Thora czyta się niezwykle szybko. Na prawdę, kartki przeskakują jedna po drugiej. Styl autora jest dość surowy, owszem, ale czyta się go płynie i przyjemnie. Nie jest zbyt prosto, nie jest zbyt patetycznie. Jest dobrze. Niestety, to - choć ma ogromny wpływ na odbiór powieści przez czytelnika - nie wszystko. A tej historii zdecydowanie do doskonałej sporo brakuje. Dlaczego?
Dostając do ręki tak wielki klocek, chciałoby się wielkich akcji i wielkich przyjaźni. Wielkich plot twistów i emocji. A tu... nie ma kompletnie nic.
Przez właściwie osiemset stron obserwujemy, jak nasz tytułowy Thor podróżuje wraz ze swoją kobietą i jej dziećmi. Ucieka, zaszywa się, odkrywa jakieś tajemnice ze swojej przeszłości... ale mimo jakiś drobnych pogoni i kłamstw, które go otaczają, cała historia jest po prostu zbyt jednostajna. Bo ileż można czytać o tym, jak ktoś ucieka i leczy swoją nogę, bo znów w głupi sposób ją uszkodził? A Thor, jak na wojaka przystało, uszkadza się bardzo często i co najmniej trzy, czy cztery razy na przestrzeni kart tej książki traci przytomność na dłuższy czas. Przy okazji autor cały czas skupia się na tym, aby opowiedzieć nam życie rodzinne bohatera, a przy powieści fantasy - która wydawałoby się, powinna być trochę bardziej wojenna - to prędzej czy później zaczyna drażnić. W tym miejscu muszę też zwrócić uwagę na to, że Hohlebein ma na prawdę surowy styl. Wiele emocji w tych opisach rodziny nie znajdziecie... co jeszcze potęguje  uczucie bezsensowności skupiania się na tym obszarze jego życia.
źródło
Mimo wszystko, sam Thor nie był wykreowany źle, jednak jego towarzysze już mnie trochę irytowali. Urd, jego kobieta, była dość ciekawa, ale w pewnych momentach autor wciskał ją chyba w za duże matactwa. Bliźniaki również miały trochę niezbyt fajnych scen, choć chyba zapałałam pewną sympatią do chłopca, Lifa, może przez jego wojowniczą, buńczą naturę?
O nordyckich bogach jakoś wiele tu nie ma - owszem, nawiązań trochę się znajdzie, jednak mam wrażenie, że ten tom był tylko wstępem do całości pod tym względem i wydaje mi się, że w kolejnym tomie autor powinien na tym temacie bardziej się skupić. Nie jestem wielką fanką tych bożków, dlatego czy to dobrze, czy źle - zostawię lepiej osobom, które w temacie siedzą bardziej ode mnie.
Chciałabym napisać Wam coś jeszcze o fabule tej historii, ale... szczerze mówiąc, nie mam co, jeśli nie chce Wam więcej zdradzać. Tak, jak na tego typu książkę przystało jest jedna większa bitwa (to chyba żaden spoiler, hm?), ale poza tym skupiamy się na wędrowaniu i rodzinie oraz kilku niezbyt ciekawych tajemnicach. Powieść się mimo wszystko nie dłuży, ale brakuje mi w niej sporo, abym z czystym sumieniem mogła powiedzieć: tak, to dobra pozycja po którą na prawdę warto sięgnąć! Myślę jednak, że nieźle może sprawdzić się jako literatura dla pań zainteresowanych obserwacją życia rodzinnego okiem wojownika oraz osobom, które lubują się w połączeniu mitologii nordyckiej z fantasy. W przypadku innych czytelników... cóż, gdybym sama miała po raz drugi wybierać, czy mam tą książkę przeczytać, wiedząc mniej więcej co jest w środku... chyba nigdy by u mnie nie zawitała.

źródło
Nomida zaczarowane-szablony