niedziela, 31 marca 2019

To nie jest zawód dla cyników: Dziennikarstwo w ujęciu etycznym


Ryszard Kapuściński to ojciec polskiego reportażu. Ten wybitny dziennikarz przeprowadzał liczne wywiady i warsztaty dotyczące wykonywania swojego zawodu, w tym jego etyki. „To nie jest zawód dla cyników” zbiera kilka z nich.
Tytuł: To nie jest zawód dla cyników
Autor: Ryszard Kapuściński
Liczba stron: 240
Gatunek: literatura faktu
Wydanie: PWN, Warszawa 2013

Ryszard Kapuściński to jeden z tych niewielu polskich reportażystów, o których słyszy się już w szkole średniej. Nie ma się co dziwić: można go lubić, lub nie, ale to po prostu jest figura, którą trzeba znać. Był jedną z niewielu osób, które w okresie PRLu były w stanie wyjechać do odległych zakątków świata, będąc oknem na świat dla ówczesnego, polskiego społeczeństwa. Jednocześnie to człowiek, który o swojej profesji mówił z wielką ideą, co zdecydowanie widać w wydanym po jego śmierci zbiorze „To nie jest zawód dla cyników”.
To książka wręcz usłana cytatami o dobrym dziennikarstwie. Stanowi bardzo podstawowy „poradnik” dotyczący tego, jak ten zawód w swojej idealnej formie powinien wyglądać, w związku z tym wydaje mi się dobrym startem dla osób, które w ogóle myślą o rozpoczęciu pracy w jakichkolwiek mediach (także tych internetowych: prowadzenie bloga to dla mnie też pewna forma amatorskiego dziennikarstwa).
Jednocześnie jednak jako osoba już zapoznana z tematem miałam wrażenie, że mimo wszystko ja o tym wszystkim już wiedziałam. Bo w gruncie rzeczy Kapuściński nie odkrywa niczego, do czego można by dojść samemu. Oczywistym jest, że słowa dziennikarza mają dużą moc i mogą swobodnie zniszczyć życie szarego człowieka. Tak samo, jak jasne chyba jest to, że zupełnie obdarcie tekstu z emocji nie wyjdzie mu na dobre. To są rzeczy, o których warto przypominać innym (zwłaszcza adeptom, by wbili sobie do głowy podstawowe, moralne kwestie), ale jednocześnie nie mogę powiedzieć, aby „To nie jest zawód dla cyników” była książką, która odmieniła mi życie.
Wiadomo też, że niestety, ale idealnie dziennikarstwo zwykle rozmija się z tym, co dzieje się w praktyce. Ale to chyba dotyczy każdego zawodu. Choć do perfekcjonizmu warto dążyć to nawet życiorys Kapuścińskiego pokazuje, że jest to właściwie rzecz nieosiągalna.
Samą książkę czyta się bardzo sprawnie. Jest dobrze podzielona na rozdziały i podrozdziały. Kapuściński przekazuje wiedzę w sposób prosty, jasny. Na dodatek to wcale nie jest długa książka w związku z czym po prostu można ją bardzo szybko „połknąć”. Nie zabierze więc dużo czasu, ale jednocześnie może dać do myślenia tym, którzy nigdy nie zastanawiali się, ani nie uczyli się na ten konkretny temat.
Wydaje mi się, że nie ma tu wiele do dodania. „To nie jest zawód dla cyników” może odrobinę się zestarzał (najstarszy wywiad pochodzi z 2002 roku), ale jednocześnie zawiera bardzo podstawowe informacje dotyczące dziennikarstwa, przez co mimo wszystko moim zdaniem jest uniwersalną pozycją. Warto po ten tytuł sięgnąć zarówno, jeśli chcemy pracować w mediach, jak i wtedy, kiedy chcemy poznać „cokolwiek” od autora, a nie przepadamy za reportażem. Bo nie widzę możliwości, aby ta książka kogoś szczególnie zmęczyła, biorąc pod uwagę jej długość i lekkość czytania.


* * *

Nie możemy być cynikami, bo sfera naszej pracy to przestrzeń, którą budujemy wspólnie z innymi. To tam rozstrzyga się wszystko. Ludzie obserwują nas i nieustannie oceniają, potrafiąc bezbłędnie odróżnić dziennikarza pytającego o problemy naprawdę go interesujące od takiego, którego celem jest wydobyć kilka informacji, z których mógłby zbudować swoją historię, i czym prędzej wziąć nogi za pas. Bez empatii, owej zdolności pozwalającej poczuć się błyskawicznie tak, jakbyśmy należeli do rodziny, nie można dzielić bólu, udręki, cierpienia i radości ludzi.
Fragment „To nie jest zawód dla cyników” Ryszarda Kapuścińskiego

czwartek, 28 marca 2019

Opowieści z meekhańskiego pogranicza. Północ-Południe: Świetne polskie high fantasy


Topór i skała, miecz i żar – dwie skrajne kultury i jedno państwo, które je ze sobą jednoczy. Choć żołnierze Szóstej Kampanii Górskiej oraz zamaskowany wojownik pochodzą z zupełnie innych światów, wszyscy zmagają się z różnicami kulturowymi, które kształtują ich imperium.

Tytuł: Opowieści z meekhańskiego pogranicza. Północ-Południe
Tytuł serii: Opowieści z meekhańskiego pogranicz
Numer tomu: 1
Autor: Robert M. Wegner
Liczba stron: 571
Gatunek: high fantasy
Wydanie: Powergraph, Warszawa 2018
Na rynku jest dostęp to takiej ilości literatury, że nauczyłam się odcinać moje myśli od tego „nadmiaru”, po którego w danym momencie nie jestem w stanie sięgać. Dlatego też seria Wegnera – choć znana mi z tytułu od dawna – musiała trochę poczekać na swoją kolej. A szkoda, bo w innym przypadku po prostu szybciej dane byłoby mi poznać naprawdę dobrze wykreowany, polski świat fantastyczny.
Zacznijmy jednak najpierw od tego, że w pierwszym momencie moja „wizja” tej książki nieco rozminęła się ze stanem faktycznym. Liczyłam na coś o przede wszystkim pięknym stylu; takim, który zachwyca sam w sobie i który właściwie nawet nie wymaga dobrej historii, aby działać. Pierwszy tom „Opowieści z meekhańskiego pogranicza” przyniósł mi zaś książkę o języku klimatycznym i dobrym pod kątem warsztatowym, ale zdecydowanie prostym.
Drugą właściwie równie drobną kwestią, którą mogłabym tej książce „wytknąć” są… opisy walk. Mam tendencję do nudzenia się na takowych, a w tym tomie naprawdę ich nie brakowało. Niemniej, to bardzo subiektywna kwestia: Wegner opisuje bitwy w sposób jasny i klarowny, zachowując dobry rytm. Jedynie ja po prostu niekoniecznie za tym przepadam, ale ostatecznie nie uznaje tego za wadę książki jako taką.
Poza tym… właściwie nie mam Wegnerowi absolutnie nic do zarzucenia, wręcz przeciwnie. Autor świetnie wybrał miejsca akcji: osadził ją na styku kultur, pokazując nam, jak te się ze sobą mieszają, łączą, spierają. Dzięki temu obserwacja tych historii po prostu fascynuje.
Historii, ponieważ „Północ-Południe” to zbiór opowiadań podzielony na dwie części. Pierwsza dotyczy Szóstej Kompanii Górskiej, druga – mieszkającego na południu wojownika. Każdy z tekstów jest z jednej strony osobnym tworem, z drugiej: opowieści z konkretnego rejonu są połączone przez bohaterów. Jednocześnie akcja wszystkich z nich rozgrywa się w tym samym świecie przedstawionym. Nie jest to więc zupełnie typowa antologia z myślą przewodnią, a coś, co bardziej przypomina choćby „Ostatnie życzenie” Sapkowskiego.
Przy tym każde z opowiadań jest naprawdę dobrze skonstruowane. Choć po kilku z nich da się wyłapać pewien schemat to i tak teksty bez problemu zaskakują pomysłowością. Każde z nich ma dobrą puentę, każde w jakiś sposób ciekawi.
I pierwsza, i druga część są jednak od siebie dość różne, nie tylko przez innych bohaterów. „Północ” to pojedyncze zadania Kompanii Górskiej, które wprawdzie łączą się w całość, ale pojedyncze teksty nie są ze sobą bardzo mocno powiązane. „Południe” to zaś historia jednego człowieka, w związku z czym powiązania pomiędzy konkretnymi tekstami są większe. Ponadto inne są też tematy poruszane przez obydwie części oraz klimat tekstów. „Północ” to współpraca, to mróz, zima i swoista szorstkość nieprzyjemnych terenów. „Południe” wydało mi się zaś częścią bardziej emocjonalną: to w tej części znajdziemy opowiadanie, które myślę, że można swobodnie nazwać romansem (mówiłam już kiedyś, że najpiękniejsze romanse znajduje w książkach, które nie próbują się w ten sposób nazywać…?).
„Opowieści z meekhańskiego pogranicza. Północ-Południe” to bardzo dobry początek serii i bardzo chciałabym, aby takich autorów jak Wegner było w Polsce więcej. Ta książka zasługuję na uwagę każdego, kto choć trochę jest zainteresowany fantastyką, a w szczególności mocnym, raczej klasycznym w swojej formie high fantasy.

* * *

Nikt nie chciał wziąć za żonę ślepej kobiety. Ale przez krew i nasienie należała do rodu, mogła się nazywać og'Issaram. Więc posadzono ją przy żarnach. 
Miał siedem lat, gdy po raz pierwszy ją zobaczył.
Osiem gdy dowiedział się, kim jest. Dziesięć, gdy pobił się ze swoimi dwoma starszymi kuzynami o to, że rzucali w nią kamykami. Jedenaście, gdy zaczęła go uczyć języka równin. 
Czternaście, gdy zmarła. 
Ślepa kobieta przy żarnach.
Jego matka.
Fragment „Opowieści z meekhańskiego pogranicza. Północ-Południe” Roberta M. Wegnera

poniedziałek, 25 marca 2019

Te złe księgarniane wybory


Są takie książki, które posiadam przez przypadek. Czasem to był konkurs, czasem świetna oferta cenowa, albo księgarski „wypadek przy pracy”. Wiele z tych tytułów to książki, które przynajmniej trochę lubię, bo zwykle pozwalają mi po prostu poznać nieco inny punkt widzenia od tego, do którego przywykłam w literaturze na co dzień. Zdarzają się jednak koszmarki…
Koszmarki, których najchętniej nie widziałabym u siebie na półce. Z drugiej – sprzedaż to jeszcze gorsze wyjście (nikt tego nie powinien poznawać!), a wyrzucić mimo wszystko też żal. To to, jakby nie patrzeć, książka, którą lubię za fakt bycia tym przedmiotem. Jakie pozycje właśnie przez to zalegają na moich półkach? Już je Wam przedstawiam. I jednocześnie: absolutnie nie polecam.


O. S. Winterfield, „Kobieta w czerni”
Idziecie do kiosku kupić sobie „Fantastykę” (bo to jedyne, co tam kupujecie). Oczywiście przy okazji sprawdzacie, czy nie ma przypadkiem jakiś ciekawych promocji, bo jednak czasem się zdarzają. W oczy rzuca się Wam wyjątkowo cienka i tania książeczka. Cena to może 3-4 złote (a może i mniej?). Ani ona, ani okładka nie sugerują niczego dobrego, ale… to przecież grosze. Więc kupujecie, czytacie. Książka długa nie jest i wszystko w niej sugeruje, że to powieść dla starszych, niedowidzących pań, ale dajecie jej szansę.
Wkrótce okazuje się, że jednak niepotrzebnie. Jakość tekstu kulała, powieść nie wniosła w Wasze życie żadnych konkretnych emocji i właściwie nadaje się doskonale do podarcia i wyrzucenia do śmietnika. Ale Wam szkoda, więc zalega na waszej półce. No cóż. Czasem tak bywa. U mnie tak było z „Kobietą w czerni”. To po prostu kiepska i niepotrzebna książka, która jednocześnie niczego nie obiecuje więc… po prostu to, że jest zła chyba nikogo szczególnie nie obchodzi.

Felix J. Palma, „Mapa czasu”
Ta książka to akurat nie przypadek. Ja CHCIAŁAM by do mnie przyszła. Widziałam ją na wielu blogach. Zainteresowała mnie. Stała się „książkowym celem”, czyli następnym tytułem, który na 100% trafi do koszyka, gdy będę robiła porządne (a nie przypadkowe) zakupy.
Niestety, jej aktualny pobyt na mojej półce też jest raczej wymuszony. Nie chcę tej książki; nie podobała mi się. Mam z nią tylko negatywne skojarzenia. Czemu? Teraz nawet do końca nie wiem. Czy nie zrozumiałam treści? Czy ta naprawdę nie ma sensu? Nie jestem w stanie teraz tego ocenić, jako że czytałam ją w sierpniu 2016 i… absolutnie nie pamiętam, o czym była. I chyba nie chcę wiedzieć.
Nie oddam jej – bo nie uważam, że jest czym się tu dzielić. Nie wyrzucę – bo ma twardą oprawę i jest całkiem ładna. Więc sobie stoi… jako przestroga, że to co pojawia się w blogsferze niekoniecznie będzie mi się podobało. Nawet, jeśli wydaje mi się, że jest inaczej.

Krzysztof Kochańczyk, „Mageot”
Nie wiem, czy Wy też tak macie, ale ja, często w trakcie zamawiania książek online, szukam przy okazji jakiś tanich książek (do 10zł), które mogę dorzucić do koszyka, aby sprawdzić ich zawartość. Na „Mageota” natrafiłam właśnie w ten sposób. Polskie dzieło, nieznany człowiek, ale całkiem sensowny wydawca – pomyślałam, że to może być dobre spotkanie. Może dzięki mnie ktoś usłyszy o Kochańczyku, który stworzył epickie dzieło… czy coś?
Nie, nie usłyszy, a przynajmniej nie w pozytywnym sensie. Pamiętam, że w tej książce chodziło o coś związanego ze zbroją. I że nie była najgorszą książką, jaką czytałam, ale na pewno mnie przy tym wymęczyła. To naprawdę wszystko co mogę o tym tytule powiedzieć bez przypominania sobie i jej, i swojej opinii, którą wtedy napisałam. „Mageot” jest niewielki, więc nie zajmuje mi na półce wiele miejsca, ale gdy przeglądam swoje książki nie raz przychodzi mi do głowy myśl: „ale w sumie po co mi to?”.

Tomasz Lis, „Polska, głupcze!”
Nie wiem, czy wiecie, ale studiuje dziennikarstwo. W związku z tym obracam się wśród ludzi, którzy doskonale znają topowych dziennikarzy i reportażystów. Ja zaś nie jestem do końca na bieżąco zainteresowana całym tym światkiem. Staram się wiedzieć jak najwięcej, ale czas ludzki jest ograniczony, a ja zwykle spędzam go przy fantastyce i popkulturze, a nie grzebiąc przy mocno upolitycznionych dziennikarzach. Dlatego gdy w kosztu z książkami za 2zł trafiłam na książkę Tomasza Lisa po prostu ją wzięłam. Liczyłam, że dowiem się czegoś o tym panu, że poszerzę horyzonty i będę mogła to z kimś przedyskutować.
Nigdy nie przeczytałam jej w całości. Przejrzałam, zorientowałam się o co chodzi – i zostawiłam. Przede wszystkim wydało mi się, że ta pochodząca z 2006 roku książka jest już mocno przestarzała. Jeśli ktoś nie interesował się wtedy polityką (a że miałam wtedy 9 lat to raczej nie było o tym mowy) raczej nie do końca się w niej odnajdzie. Ponadto miałam wrażenie, że Tomasz Lis raczej po prostu pisze bzdury. I serio, nie chodzi mi o poglądy polityczne, ani nic z tych rzeczy – dobrze uargumentowany pogląd to wszak dobry pogląd, bo otwiera drogę do dyskusji – to po prostu wydawało mi się głupie. Więc odłożyłam. Czytanie tej książki w całości nie miało sensu. No i tak sobie stoi… mój nieudany romans z dziennikarską książką.

Macie na półkach jakieś swoje złe wybory? A może znacie jakiś z tych tytułów i możecie podzielić się zupełnie odmiennym zdaniem niż moje?

piątek, 22 marca 2019

Setna Królowa: Romans fantasy w indyjskim settingu


Porzucona jako niemowlę Kalinda trafiła do sierocińca prowadzone przez zakon sióstr. Trawiona chorobą nie może się szkolić i uczyć walki, tak jak jej pozostałe rówieśniczki. Gdy kończy osiemnaście lat radża Tarek odwiedza miejsce jej zamieszkania i zgodnie z prawem ma zamiar wybrać spośród wszystkich dziewcząt swoją ostatnią, setną żonę. Ku zdumieniu wszystkich jego wybór pada właśnie na Kalindę.

Tytuł: Setna królowa
Tytuł serii: Setna królowa
Numer tomu: 1
Autor: Emily R. King
Tłumaczenie: Ryszard Oślizło
Liczba stron: 363
Gatunek: romans fantasy
Wydanie: Kobiece, Białystok 2019
Indie to magiczny świat. Magiczny i jednocześnie dość rzadko obierany na setting jakichkolwiek powieści fantastycznych. W końcu osadzenie w takim świecie historii wymaga olbrzymiej wiedzy na jego temat, a wydaje mi się, że mało kto po prostu takową posiada. A szkoda, bo są przepiękne, szczególnie pod kątem wizualnym: zdobienia z henny, sari, olbrzymia ilość kolorów – to wszystko przecież cieszy oko.
„Setna królowa” jest chyba pierwszą powieścią, którą przeczytałam, skierowaną do tej starszej młodzieży, która została osadzona w takim świecie. I książka pod kątem wizualnym naprawdę to wykorzystuje. Choć okładka nie jest najpiękniejsza to ma cudowne wzory odbijające światło. Początki rozdziałów mają naprawdę śliczną grafikę, a przynajmniej do mojego egzemplarza dołączony został ładny, kojarzący się ze zdobieniami z henny zmywalny tatuaż. To naprawdę ma szansę wprowadzić czytelnika w odpowiedni klimat.
Tyle, że poza tym… „Setna królowa” to po prostu kolejny, niezbyt inteligentny romans fantasy. Taki, w którego świecie przedstawionym brakuje sensu, a którego główna bohaterka zakochuje się po uszy w mężczyźnie z którym nie przeprowadziła ani jednej sensownej rozmowy.
Naprawdę, główny obiekt westchnień Klindy to osoba, w której dziewczyna zakochuje się po wymianie paru spojrzeń. To kolejna z tych powieści, która uczy młode kobiety, że do szczęścia potrzebują mężczyzny, bo bez niego nie są w stanie zrobić absolutnie nic. Nawet mimo faktu, że „Setna królowa” swoją fabułą bardzo przypomina „Rywalki”, w związku z czym i tutaj Kalinda ma zostać swoistą wyzwolicielką ludu (to nie spoiler, ta informacja pojawia się w opisie książki).
Boli mnie fakt, że ta książka właściwie miała szansę, być czymś innym, niż głupiutkim, młodzieżowym romansem. Przez chwilę naprawdę miałam wrażenie, że we wszystkim dużą rolę będzie odgrywał wątek LGBT, ale okazało się, że jednak nie. Kalinda, dziewczę, które w całym swoim życiu nie widziało mężczyzny, zakochała się w pierwszym ujrzanym przez siebie przedstawicielu płci brzydkiej i tyle wyszło z moich nadziei.
Same „Indie” pojawiają się tu głównie w nazwach ubrań oraz sprawowanych przez ludzi funkcji. Nie jestem co prawda specjalistą od tej kultury, ale naprawdę nie wydaje mi się, aby walczące kobiety były zgodne z tamtym rejonem. Ponadto autorka zupełnie zapomniała choćby o czymś takim jak kasty, pozwalając władcy kraju żenić się z kobietami bez absolutnie żadnego pochodzenia.
„Setna królowa” jest po prostu kolejnym przeciętnym romansem fantasy. Książką, która przez swój setting oraz parę motywów miała szansę być ciekawą lekturą, ale przez brak jakiegokolwiek zgłębienia tematu przez autorkę i świeżego pomysłu nie jest absolutnie niczym więcej. Czyta się ją wprawdzie lekko, ale wystarczy chwila zastanowienia się nad treścią, by dojść do wniosku, że to wszystko właściwie nie ma sensu. Brakuje mi tu zbudowania romansu albo jakichkolwiek relacji między bohaterami, brakuje ciekawego pomysłu na rozwiązanie akcji, brakuje choć odrobiny realizmu. Jednocześnie to książka na tyle nijaka, że w żadnym razie mnie nie irytuje swoim istnieniem. Ot, po prostu jest. Przeczytałam w dwa dni i za dwa dni o niej zapomnę. Nie ma tu nad czym się roztkliwiać.

* * *

Kapitan Naik rusza w stronę drzew. Dzieląca nas odległość nie uśmierza rosnącego we mnie rozczarowania. Czy oznaką oddanej kobiety jest trzymanie języka za zębami? Czy odtąd mam myśleć wyłącznie o zadowoleniu radży?
Czy już nie liczy się moje własne szczęście?
Rzucam ostatnie spojrzenie na światła świątyni, a potem odwracam się i ruszam za kapitanem na południe, w stronę Miasta Klejnotów.
Fragment „Setnej królowej” Emily R. King




Za możliwość przeczytania książki dziękuję portalowi czytampierwszy.pl!
Czytam i recenzuję na CzytamPierwszy.pl


środa, 20 marca 2019

Nomen omen: Na dwoje babka wróżyła


Los nigdy nie był łaskawy dla Salki. Dwudziestopięciolatka, z irytującym młodszym bratem i matką, która uważa ją za pełne seksapilu bóstwo nie może wytrzymać w rodzinnym domu. Wyprowadza się więc do Warszawy, wynajmując pokój u dziwnej, starszej pani. 


Tytuł: Nomen omen
Autor: Marta Kisiel
Liczba stron: 336
Gatunek: fantasy
Wydanie: Uroboros, Warszawa 2019

Interesując się polską fantastyką trudno nie trafić na Martę Kisiel: nazywaną przez siebie samą oraz swoich fanów ałtorką, twórczyni rozrywkowych powieści i opowiadań. Podchodziłam do jej twórczości z olbrzymim dystansem, nie przeczę. Humorystyczna literatura raczej nie ma w zwyczaju mnie bawić: paradoksalnie, gdy czuję, że autor chce mnie rozśmieszyć, zaczynam się irytować. „Nomen Omen” okazało się nie być książką, która kipiałaby żartami aż tak, jak myślałam i dzięki temu była całkiem przyjemną lekturą.
Przyjemną, ale w żadnym razie odkrywczą, czy wyjątkową. Marta Kisiel sprawnie operuje językiem polskim, trochę się nim bawić i często budując żarty właśnie wokół niego, ale moim zdaniem nie robi tego tak dobrze jak choćby niepowtarzalny Terry Pratchett (w cudownym tłumaczeniu Cholewy). W przypadku tego pana często zatrzymuje się nad konkretnymi żartami, myśląc o tym, jak inteligentnym człowiekiem trzeba być, aby na coś takiego wpaść. Przy „Nomen omen” miałam chwilę takiego zatrzymania może dwa razy, a większość żartów spływała po mnie jak po kaczce.
Chyba nikogo nie zaskoczę, pisząc, że bohaterzy tej powieści są zdecydowanie sympatyczni. Nie czuje się wprawdzie z nimi szczególnie związana, ale Salka i cała jej „ekipa” jest po prostu bardzo miła. Poza tym nie oszukujmy się, obecna w powieści papuga skradła moje serce, szczególnie, że w tej chwili to jeden z tych rodzajów zwierzaków, o którym myślę najwięcej i najczęściej.
Pod kątem fabularnym nie jest to oczywiście dzieło sztuki. Nie jest to też powieść absolutnie nieprzewidywalna i zaskakująca pod tym względem. Ale historia przedstawiona w „Nomen omen” jest raczej angażująca (w sporej mierze przez bohaterów) i raczej od tego typu książki po prostu nie wymagam więcej, bo nie o to w takiej literaturze chodzi. Ponadto w przyjemny sposób łączy historie Wrocławia z grecką mitologią, więc na pewno fani i tego miasta, i tego typu motywów się w niej odnajdą.
Przede wszystkim cieszę się, że nie poczułam się przytłoczona żartem. Ten naprawdę potrafi przytłoczyć i sprawić, że powieść staje się infantylna, a tego w przypadku „Nomen Omen” nie wyczułam. Niemniej po takiej ilości recenzji, jakie było dane mi poznać byłam przekonana, że Martę Kisiel albo będę uwielbiać, albo nienawidzić, a jestem po prostu pośrodku. Nie żałuję przeczytania tej książki, pewnie będę ją polecać, ale czy sama do niej kiedykolwiek wrócę? Raczej nie.
„Nomen Omen” wydaje mi się po prostu bezpieczną lekturą dla tych, którzy szukają czegoś lekkiego i rozrywkowego, napisanego w całkiem inteligentny sposób. Mimo wszystko takich książek jest dość mało (zwykle autor „przegina” w którąś stronę, sprawiając, że albo powieść jest zbyt poważna, albo zbyt dziecinna), więc na „Nomen omen” warto zwrócić uwagę szczególnie w trakcie trudniejszych chwil w szkole, czy pracy, gdy szukamy chwili oddechu od poważniejszych lektur.


* * *

Z opisu wynikało, że nie chodzi o chuliganów nurtu ortodoksyjnego, z rodzaju tych napakowanych koksem i testosteronem miłośników baseballu i szlachetnych sztuk walki, lecz o - dla pewności funkcjonariusze zerknęli raz jeszcze do notatek - starą wiedźmę w kocu i garbusa ze średnich rozmiarów młyńskim kołem. A to były już co najmniej dwa dobre powody, żeby wykazać mile widziane przez przełożonych zainteresowanie, bez żadnej obawy, że natkną się na ustawkę. Albo, co gorsza, gimnazjalistów.
Fragment „Nomen omen” Marty Kisiel


Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu Uroboros!

poniedziałek, 18 marca 2019

Otchłań bez snów: Dobry motyw, nudne polityczne wątki


Grupa osób na statku kosmicznym przedostała się do Pustki, tajemniczego miejsca na krańcu galaktyki. Nie mogąc z niej wrócić, osiedliła się na zdatnej do zamieszkania planecie. Kilka tysięcy lat później Pustkę odwiedza Nigel Sheldon, jeden z założycieli Wspólnoty, aby sprawdzić, co dzieje się w tej okrytej tajemnicą przestrzeni.
Tytuł: Noc bez snów
Tytuł serii: Wspólnota: Kroniki Upadłych
Numer tomu: 1
Autor: Peter F. Hamilton
Tłumaczenie: Zbigniew A. Królicki
Liczba stron: 760
Gatunek: science-fiction
Wydanie: Zysk i S-ka, Poznań 2017



Dopiero, gdy zaczęłam czytać „Otchłań bez snów” zorientowałam się, że to nie moja pierwsza powieść Petera F. Hamiltona. Już wcześniej dane było mi się z nim spotkać w „Judaszu wyzwolonym” z którego niewiele zrozumiałam, sięgając po środkową część z serii. W każdym razie kolejne spotkanie z autorek okazało się lepsze, choć nie zawsze miłe. „Otchłań ze snów” to książka, która potrafiła nudzić mnie i ciekawić jednocześnie i już chyba dawno nie byłam tak rozbita po przeczytaniu jakiejkolwiek książki.
Zacznijmy może od pozytywów. Przede wszystkim „Otchłań bez snów” nie jest książką wyjątkowo trudną. Co prawda styl Hamiltona jest dosyć surowy, jednak nie nazwałabym go wyjątkowo męczącym: znam wiele powieści z tego gatunku, które potrafią być pod tym względem mniej klarowne.
Poza tym sam motyw Pustki oraz problemu, który nęka planetę zamieszkaną w niej przez ludzi jest po prostu ciekawy, a wątek Nigela z drugiej połowy książki jest naprawdę dobry. Szczególnie, jeśli spojrzymy na niego przez pryzmat relacji z pojawiającą się w nim, damską bohaterką. To były fragmenty książki, które czytało mi się naprawdę dobrze i którymi byłam naprawdę zainteresowana.
Problem polega na tym, że po ok. 1/3 książki aż do jej połowy dostajemy bardzo rozbudowany wątek polityczny, który dla mnie okazał się po prostu niezwykle nużący. Hamilton nie zbudował świata przedstawionego na tyle dobrze, aby ten był w stanie mnie interesować. Miałam wrażenie, że większość rzeczy mi umyka, że nie pamiętam o czym czytałam dnia poprzedniego, że muszę zmuszać się do czytania. Ostatecznie ten fragment dosłownie męczyłam przez dwa tygodnie nie potrafiąc przez niego przebrnąć. To była naprawdę duża tortura, która niemal zniszczyła mi lekturę „Otchłani bez gwiazd”, szczególnie że początkowo książka przypomina trochę post-apo z wątkiem polowania na zombie i po pierwszej części naprawdę liczyłam właśnie na to.
Właściwie trudno mi tu cokolwiek dodać. „Otchłań bez snów” jest dla mnie powieścią mocno nierówną, z fragmentami, które naprawdę do mnie przemawiały i z takimi, do których naprawdę nie chcę już nigdy wracać. Zobaczymy, co przyniesie kontynuacja – ta seria to dylogia, z której drugi tom ma około dziewięćset stron. I jeśli tam także pojawi się tak samo fascynujący wątek polityczny to chyba utknę w lekturze na dobre.


* * *

Wątpię w każdą ideologię, która nie ujawnia swoich celów i oferuje tylko obietnice lepszego jutra. No ale ja jestem tylko starym, tysiącletnim cynikiem.
Fragment „Nocy bez snów” Petera F. Hamiltona


sobota, 16 marca 2019

Jakie serie ostatnio skończyłam czytać? - podsumowane cz. III


Czytanie serii idzie mi zwykle raczej powoli: nie śpieszę się z tym, wolę dłużej cieszyć się prozą ulubionych autorów. Ale prędzej czy później przychodzi czas, gdy moja przygoda z nimi się kończy i wtedy właśnie dzielę się nimi z Wami w „grupowej” formie. To już trzecia odsłona tego wpisu: poprzednie części możecie zobaczyć TUTAJ oraz TUTAJ.  Mam nadzieję, że znajdziecie coś dla siebie, choć muszę przyznać, że w tej odsłonie pojawi się dość dużo serii, za którymi niekoniecznie przepadam.
Przypomnę może jednak najpierw zasady pojawiania się tu tego typu wpisów: serię musiałam albo zakończyć w całości i autor nie zapowiada kolejnych tomów, albo przeczytałam więcej, niż jeden tom, ale mimo to nie mam zamiaru kontynuować przygody z daną historią. A więc – zaczynajmy!

„Wspomnienie o przeszłości Ziemi” Cixina Liu

Po pierwszym tomie tej chińskiej hard SF byłam przekonana, że poznam tę trylogię w całości: nagrodzony Hugo „Problem trzech ciał” nie był powieścią najłatwiejszą i chwilami potrafił mnie zmęczyć, jednak nie potrafiłam nie docenić twórczości autora. Niestety, „Ciemny las” był dla mnie prawdziwą katorgą. Choć same pomysły autora dalej były dobre i książka zawierała dobre elementy to po prostu nie mam ochoty znów męczyć się z twórczością tego autora, mimo że jeśli ktoś szuka literatury tego typu to nie waham się polecać części pierwszej.

„Trylogia husycka” Andrzeja Sapkowksiego

Tę serię przeczytałam w całości tylko dlatego, że po prostu od razu miałam na półce wszystkie trzy części. Pierwszy tom serii, „Narrenturm”, był książką o dobrym języku, ale bardzo powtarzalnej, wręcz nudnej fabule. Kolejne tomy być może były pod tym względem lepsze, ale przez właśnie część pierwszą nie czułam się absolutnie związana ze światem przedstawionym i bohaterami, w związku z czym dwie kolejne części najzwyczajniej w świecie wymęczyłam i choć trylogia ładnie wygląda na mojej półce to nie mogę powiedzieć, aby czytanie jej było dla mnie czymś przyjemnym.

„Pęknięta Ziemia” Nory K. Jemisin
 
Połączenie science-fantasy z post-apokalipsą, osadzone w niezwykle oryginalnym świecie z bardzo ciekawą narracją i pięknym stylem – tak w skrócie mogłabym opisać tę trylogię Jemisin. To seria, która wymaga od czytelnika sporej dawki cierpliwości, bo autorka nie ma w zwyczaju podawać wyjaśnień dotyczących świata od razu na tacy, ale na pewno jest przynajmniej warta sprawdzenia. „Pęknięta Ziemia” to naprawdę pomysłowa trylogia, która nie bez powodu trzy razy pod rząd została nagrodzona Nagrodą Hugo.

„Czerwień” Lindy Nagaty
To chyba pierwsze militarne science-fiction, po które sięgnęłam i muszę przyznać, że zdecydowanie nie jestem osobą, która uwielbia taki typ literatury. To znaczy – potrafiłam przy tej trylogii dobrze się bawić, zwłaszcza na tomie pierwszym. Rozumiem też, że to seria, która na pewno spodoba się czytelnikom lubiącym akcje militarne połączone z niezwykłą technologią. Raczej jednak do samej serii nie wrócę: zabrakło mi w nich odrobiny emocji, które pozwoliłyby mi się naprawdę związać ze światem przedstawionym. W tej historii główny bohater właściwie spędza czas od zadania, do zadania i wszystko poza tym spychane jest na dalszy plan.

„The perfect game” J. Sterling

Historia Jacka i Cassie została zamknięta w trzech tomach, lecz autorka na tym nie poprzestała: za granicą ukazała się kolejna część z cyklu opowiadająca o ich przyjaciołach. Jeśli jednak ta książka nawet ukaże się w Polsce ja nie mam zamiaru jej kontynuować. Tak pustej i głupiej serii po prostu dawno nie miałam w swoich rękach. Może to romans, który sprawdzi się u osób zaczynających przygodę z czytaniem czegokolwiek, ale ja nie mam zamiaru tej serii polecać. Naprawdę – szkoda czasu.

„Legendy Świata Wynurzonego” Licii Troisi

Po latach ponownie sięgnęłam po prozę Troisi, kupując na promocji dwa tomy „Legend”. Nie sądzę jednak, bym skończyła tę serię. Trzeci tom nie jest za dobrze dostępny, a po prostu nie czuje się zbyt zainteresowana kontynuacją. Ta trylogia to włoskie, młodzieżowe high fantasy, które może nie należy do najgorszych na świecie, ale cierpi na wiele problemów. Nie mam więc szczególnie wielkiej ochoty, aby tę serię kończyć. Niemniej, jeśli szukacie lekkiej, przygodowej prozy to można się z tą serią zapoznać, bo mimo wszystko zwłaszcza w tomie pierwszym autorka pokazuje kilka dobrych pomysłów.

„Cykl o Nikicie” Anety Jadowskiej

Historia Nikity jest w blogsferze dość dobrze znana. Ja sama mam z nią dziwną relację. Tom pierwszy wspominam raczej neutralnie. Potrafił mnie irytować, ale raczej po prostu mnie nie obchodził. Druga część tej trylogii śmiertelnie mnie wynudziła i dopiero trzecia okazała się czymś raczej przyjemnym. Niemniej, młodszym, lub mniej wymagającym czytelnikom ode mnie mam w zwyczaju ją polecać, bo jako pierwsze spotkanie z urban fantasy ma szansę dość dobrze się sprawdzić. Na pewno jednak nie jest to dzieło, które znalazłoby się wśród moich ulubionych.


„Kraina Martwej Ziemi” Jacka Łukawskiego

Gdy sięgałam po tom pierwszy miałam względem debiutu autora ogromne nadzieje. Niestety, mocno się na nim wynudziłam. Pierwsza połowa książki zawierała bohatera zbiorowego, a późniejsze przygody głównej postaci niekoniecznie mnie interesowały. Sięgnęłam po tom drugi licząc, że będzie lepiej. Niestety, nie było – ta seria zdecydowanie mi „nie siadła”. Nie planuje więc jej ani nikomu polecać, ani sama kończyć przygody z trylogią. Na świecie jest zbyt dużo ciekawych historii, aby nudzić się na czymś takim.


Nomida zaczarowane-szablony