poniedziałek, 31 lipca 2023

Krzyk morskich ptaków: piękna i spójna opowieść



Naprawdę nie sądziłam, że ta książka aż tak mi się spodoba. Zwłaszcza po trzech poprzednich ptasich tytułach, które miałam okazję czytać. „Krzyk morskich ptaków” to naprawdę interesująca lektura.

Aby jednak wyjaśnić mój punkt widzenia, może trochę o pozostałych dwóch ptasich książkach, które znam i które mają podobną konstrukcję (jedna pozostała jest o czymś nieco innym). Zaczęłam przygodę z ptasiarskimi książkami od „Rzeczy o ptakach”, przypominającej zbiór ciekawostek o popularnych gatunkach bądź rodzajach/rodzinach zwierząt. Nie wniosła zbyt wiele do mojego życia, była dość nudnawa i miałam poczucie, że większość z tych rzeczy i tak wiedziałam. Druga, „Ptakologia”, ponownie opowiadała o gatunkach/rodzinach/rodzajach ptaków, ale bardziej pod kątem wspomnień autorki. Praca nie wybitna, ale bardziej personalna, w związku z czym ciekawsza.

Krzyk morskich ptaków
Adam Nicolson
wyd. Znak Horysont

Z kolei „Krzyk morskich ptaków” wyróżnia się na ich tle swoim profesjonalizmem. To książka człowieka, który wyraźnie kocha te współczesne dinozaury, ale jednocześnie ma na ich temat potężną wiedzę. Nie sypie wyłącznie faktami naukowymi, ale potwierdza je badaniami, przytaczając faktycznie interesujące badania na temat konkretnych zwierząt. 

Na dodatek jego książka to nie jest wybór jakiś tam losowych ptaków, a wyłącznie ptaków morskich. Dzięki temu ten tytuł jest bardziej spójny, tworzy jednolitą opowieść. Autor nie boi się wspominać o innych zwierzętach, które omówi później i całość przynajmniej wygląda na lepiej zorganizowaną.

Ponadto Adam Nicolson ma dużą wiedzę na temat literatury i naprawdę ładny styl. Dzięki temu ładnie przeplata naukowe fakty różnorodnymi cytatami, a kiedy zachwyca się nad ptakami i porównuje je do innych gatunków to cóż, to naprawdę wspaniale się czyta i momentami aż trudno się nie wzruszyć.

Warto tu jednak dodać, że książka nie bez powodu ma taki tytuł, jaki ma. Jeśli żyjemy z dala od morza czy oceanu, ich krzyku może nie da się usłyszeć na żywo, ale jednak warto czasem sobie przypomnieć, że on wcale taki cichy nie jest. Wiele z przedstawionych gatunków jest zagrożona bądź może być zagrożona, z najróżniejszych powodów. Dlatego nie jest to scricte radosna, sielankowa powieść i osoby szczególnie wrażliwe na takie elementy powinny wziąć to pod uwagę, sięgając po ten tytuł.

Niemniej, moim zdaniem to książka, którą warto wziąć pod uwagę, jeśli szuka się popularnonaukowego tytułu o ptakach.



piątek, 28 lipca 2023

Sekta zabójców: młodzieżowe fantasy z potężną, złą gildią


Dubhe została wytrenowana na zabójczynie, jednak wybrała ścieżkę złodziejki. Gdy zostaje nałożona na nią klątwa, szuka możliwości, by się jej pozbyć. W ten sposób trafia do Gildii Zabójców, wyznawców przerażającego boga, którzy obiecują jej remedium w zamian za dołączenie do ich stowarzyszenia.



Historie o Świecie Wynurzonym czytam już od jakiś 15 lat i w dalszym ciągu ich nie skończyłam. I choć wiem, że to już nie są lektury dla mnie, to jednak jakoś do nich wracam. Tym razem w moje ręce trafił pierwszy tom „Wojen Świata Wynurzonego”, czyli „Sekta zabójców”. Akcja tej książki rozgrywa się około 40 lat po wydarzeniach z „Kronik…”, pierwszej z trzech trylogii osadzonej w tym uniwersum.

Sekta zabójców
Licia Troisi
wyd. Videograf II, 2008
Cykl Wojny świata wynurzonego, t. 1

Nie spodziewałam się niczego nadzwyczajnego i też niczego takiego nie dostałam. To raczej dość schematyczna powieść dla młodzieży z topornie zbudowanym (choć rozbudowanym) światem. Jednocześnie jednak jest to parę ciekawych pomysłów i rozwiązań, na których autorzy aktualnie tworzonych młodzieżówek mogliby się uczyć.

Nie do końca przemawia do mnie motyw wielkich, potężnych sekt zabójców, które wyznają krwawych bogów, a przynajmniej nie w tak przerysowanej formie. Ale jednocześnie w ramach tej konwencji jestem w stanie przymknąć na to oko i trochę zawiesić niewiarę. Dzięki temu doceniam sam główny zabieg fabularny. Dubhe jest postacią, którą można polubić, bo mimo umiejętności typowych dla płatnego zabijaki, ona wcale nie chce nim być. Jednocześnie cały świat próbuje jej wmówić, że jednak powinna, co rodzi nawet sympatyczny konflikt. W żadnym razie nie wybitny, szczególnie głęboki czy bardzo wiarygodny, ale po prostu – sympatyczny.

Sposób narracji, czy styl autorki jest w tej książce naprawdę bardzo prosty, co jest właściwie typowe dla tego cyklu. Znając tę książkę, całą poprzednią trylogię oraz dwa tomy kolejnej mogę stwierdzić, że „Wojny…” zapowiadają się lepiej, niż „Legendy…”. Do „Kronik…” nawet nie próbuję ich porównywać: czytałam ten cykl dawno i mam do niego nostalgię. 

Nie wiem, czy warto po tę książkę sięgać, jeśli ktoś po prostu szuka dobrego fantasy. Ale czytelnicy młodzieżowej fantastyki, których kręci motyw nastolatki-zabójczyni być może powinni się jej przyjrzeć. Oczywiście to może być też, jak w moim przypadku, nostalgiczna podróż. Ale czy ta książka wniosła cokolwiek więcej do mojego życia? Nie. Była po prostu zapychającym czas czytadełkiem, z którego już dawno wyrosłam. Jednocześnie mam świadomość, że gdybym czytała ją, mając te 12-15 lat, mogłabym być z lektury całkiem zadowolona.



poniedziałek, 24 lipca 2023

Imperium złota: to naprawdę pozytywne zaskoczenie

Nahri oraz Ali uciekli z Dewabadu do Kairu, gdzie pozbawieni swojej magii zbierają siły i planują swoje dalsze kroki – doskonale wiedzą, że Maniże będzie ich ścigać. W tym czasie Dara wciąż służy matce swojej dawnej ukochanej, która dopuściła się okrutnej zbrodni na mieście dżinnów.


Imperium złota
S.A. Chakraborty
wyd. We need YA, 2022
cykl Dewabad, t. 3


Nie często zdarza się tak, że po średnim początku dostaje naprawdę satysfakcjonujący mnie koniec. Ale ta książka na całe szczęście jest wyjątkiem od reguły. „Imperium złota” to ostatni tom trylogii „Dewabad” autorstwa S.A. Chakraborty.

Pierwszy tom sprawił mi trochę czytelniczej radości, ale jednocześnie widać w nim było, że jest debiutem autorki (np. przez dość toporną ekspozycję), miałam też wrażenie, że autorka (lub tłumacz) dość chaotycznie przedstawiała swój świat, szczególnie pod kątem polityki. Drugi z kolei po prostu mnie znudził. Często jest tak, że części drugie bywają słabsze i moim zdaniem nie inaczej było tutaj. Autorka skupiła się na polityce, porzucając element przygodowy, a że nie miałam tego odpowiednio zbudowanego w tomie pierwszym to cóż, nudziłam się w trakcie lektury i nie byłam do końca zainteresowana akcją. Zwłaszcza że kreowane przez autorkę konflikty nie były aż tak rozbudowane, by książka musiała być tak długa. 

Za to tom trzeci łączy w sobie elementy powieści drogi z politycznymi, nie ma już aż tak topornej ekspozycji (autorka poczuła się wyraźnie swobodniej w pisaniu), a bohaterowie są już w pełni dorosłymi, ukształtowanymi osobami z własną historią. Przez to chyba właśnie „Imperium złota” naprawdę pozytywnie mnie zaskoczyło.

Oczywiście nie wszystko da się na takim etapie naprawić i np. uważam, że konflikty polityczne mogłyby być bardziej zawiłe czy po prostu dopracowane, gdyby Chakraborty przepisała sobie własny debiut od początku, czerpiąc z nabytych już umiejętności, ale szczerze mówiąc, nie jest to dla mnie istotne. Dlatego że mimo wszystko autorka bardziej skupia się na tłamszeniu bohaterów i co rusz rzucania im kłód pod nogi, co przynajmniej mi w końcu dało poczucie faktycznego zagrożenia, z którego nie ma dobrego wyjścia. Właściwie każdy z bohaterów staje się tu bohaterem tragicznym w którymś momencie, a nie oszukujmy się – mam do tego słabość. 

Nie da się przy tym ukryć, że najbardziej tragiczny jest w tym wszystkim Dara, ale to w końcu bohater, który z założenia właśnie taką postacią jest. Inaczej nie byłby „tak fajny” już od pierwszego tomu.

Przyznaję, że już od dłuższej chwili nie wciągnęłam się tak w książkę fantasy i nie byłam względem niej tak bezkrytyczna jak w tym przypadku. Ale oczywiście, ja to ja, więc nie może obyć się bez „ale”. Nie wyjaśnię go jednak bez drobnej sekcji spoilerowej (bez wchodzenia w bardzo duży detal, ale może Wam to trochę zniszczyć lekturę).

[SPOILER] Jako czytelniczka, która naprawdę lubi bohaterów z „Dewabadu”, chciałam, by dostali szczęśliwe zakończenie. Ale jako człowiek, który szuka i trochę ocenia sobie po swojemu literaturę, wiedziałam, że przy takich konfliktach to byłoby tylko pobożne życzenie. Taka sytuacja, jaka została przedstawiona w tym tomie, po prostu nie ma szansy na pozytywne zakończenie. Co najwyżej na takie mniej złe. Dlatego szykowałam się po prostu na rozlew krwi. Za to dostałam Deus Ex Machinę, która po prostu rozwiązała konflikt i dała bohaterom wręcz baśniowo pozywane zakończenie, z tylko drobniutką nutką goryczy. I jako czytelniczka naprawdę je lubię, ale jako samozwańczy oceniacz… cóż, no nie mogę tego po prostu nie zauważyć i wiem, że ta książka miałaby na mnie mocniejszy impakt, gdyby końcówka była bardziej realistyczna.

[DALEJ SPOILER] Ponadto uważam, że autorka straciła trochę szansę na ciekawe zakończenie pod kątem relacji między postaciami. Nahri w tym tomie coraz bardziej przywiązuje się do Aliego i pomiędzy nimi rodzi się przyjemna, urocza chemia. Inna, niż w przypadku Nahri i Dary, oparta na przyjaźni i już pewnej dojrzałości. I chociaż ze wspomnianych już wcześniej względów wolę Darę od Aliego jako postać to uważam, że po tym, jak minęło 5 lat, Nahri dorosła, a nasz wskrzeszony wojownik w międzyczasie popełnił tyle błędów, nie było sensu wracać do ich romans. Naprawdę skinęłabym głową z uznaniem, gdyby Nahri po tym wszystkim podeszła do swojego dawnego ukochanego i zaproponowała przyjaźń. To po prostu ponownie byłoby mocniejsze zamknięcie, CHOĆ JAKO CZYTELNICZKA wolę to, które dostałam. Mam nadzieję, że czytelnik rozumie/czuje rozróżnienie. [KONIEC SPOILERÓW]

No więc tak, czuję się zadowolona z lektury i czekam na więcej, bo jestem pewna, że od tej pisarki jeszcze coś fajnego dostaniemy.


UWAGA nie do samej powieści: jak już wspominałam przy tomie drugim, ta książka nie jest Young Adult, choć pierwsza część trochę takie książki „udaje” (mamy motyw wybranej/zagubionej młodziutkiej dziewczyny z wielkimi umiejętnościami, czy romans) to od drugiego tomu autorka kompletnie odcina się od wszelkich młodzieżowych tropów. Dlatego wydawnictwo, które ten tytuł wydało, nie powinno nazywać się „We need YA”.



piątek, 21 lipca 2023

Tarnowskie Góry. Miejskie opowieści: ciekawa inicjatywa fantastyczna



Takie książki jak „Tarnowskie Góry. Miejskie opowieści” to przede wszystkim bardzo ciekawe inicjatywy. To w końcu antologia osadzona lokalnie, stworzona przez niewielkie (i również lokalne) wydawnictwo, która pozwala zebrać nie tylko utalentowanych, popularnych autorów, ale również daje szanse mniej znanym twórcom. Wewnątrz można w końcu znaleźć opowiadania naprawdę różnorodnych pisarzy, a ponadto ilustracje stworzyli uczniowie lokalnej szkoły. Uważam, że takie inicjatywy to naprawdę kawał dobrej roboty sam w sobie i po prostu potrzebujemy ich więcej, tak samo, jak potrzebujemy więcej o nich mówić.

Tarnowskie Góry. Miejskie opowieści
antologia wielu autorów
Wyd. Almaz, 2022

Jak jednak wypada sama antologia? Cóż, nierówno, momentami teksty wręcz sprawiają wrażenie nieco amatorskich, ale dla tych kilku dobrych – warto ją sprawdzić.

Antologię otwiera wstęp Arkadiusza Późniaka, „Miasto przyjezdnych” opowiadający o samych Tarnowskich Górach, a następnie przechodzimy już do fantastyki. Marta Kisiel zaserwowała czytelnikom powrót do Matyldy Bolesnej, bohaterki „Trylogii wrocławskiej”. „Studium martwoty” było tekstem dobrym, zwłaszcza na tle całej antologii, ale dla mnie trochę niepotrzebnym. Choć lubię i protagonistkę, i wampira Romana, tak osobiście uważam, że nie potrzebowałam czytać o przeszłości tych bohaterów. Niemniej, wiem, że wielu osobom ten tekst po prostu się sposobu, bo niewielu jest takich jak ja, co narzekają na powrót lubianych postaci.

Później mamy „Czarną wieżę z Lasu” Kozakowskiego, która nie wzbudziła we mnie żadnych więcej emocji. „Dokąd idą świstunki?” Magdaleny Świerszczek-Gryboś to tekst solidny warsztatowo, acz nie w mojej (dość „dziwacznej”) estetyce, aczkolwiek dobrze wiem, że tu się trochę z autorką „rozjeżdżam, więc to mnie kompletnie nie dziwi.

Opowiadanie „Ta wspaniałą rzecz, która czeka w mroku” Marcina Majchrzaka to post-apo, które początkowo wydawało mi się całkiem fascynujące, ale mam wrażenie, że ostatecznie zabrakło tu trochę umiejętności, by tekst zapadł mi w pamięć na dłużej. Podobnie jest z Izabelą Grabdą i jej opowiadaniem „On”. W tym przypadku mamy do czynienia z drobnym kryminałem, który ponownie, gra wokół ciekawego konceptu, ale jednak brakuje mi w nim CZEGOŚ.

Na etapie opowiadania Artura Olchowego „Galena” byłam już po prostu trochę zmęczona samą antologią i przyznaję, kompletnie mnie nie zainteresowało. Następnie przyszedł czas na tekst Tomasza Maruszewskiego, „Przedświtanie” . Tu znów było nieco lepiej, ale podobnie jak w przypadku tekstów Grabdy i Majchrzaka. Opowiadanie skupiało się wokół, powiedzmy, takiej dziecięcej magii miasta.

Następne trzy teksty są wyraźnie lepsze, a każdy kolejny przebija poprzednika. Tekst Eugeniusza Dębskiego „Wampir bez matury” to kryminał, w którym być może czegoś mi brakło, ale był solidny i wyraźnie napisany przez człowieka z wprawą. 

„Niebo nad nami” rosyjskiej pisarki Marii Glainy to mój ulubiony scircte rozrywkowy tekst z tego zbioru. Choć nie ma chyba nic wspólnego z Tarnowskimi Górami, to maluje ciekawy świat przedstawiony z nastoletnią, lecz wyrazistą główną bohaterką, młodą astrolog. Gdybym mogła przeczytać więcej opowieści z tego świata, to naprawdę z chęcią bym się za nie zabrała.

Z kolei najlepszym moim zdaniem tekstem w tym zbiorze ogólnie rzecz ujmując jest… opowiadanie o zombie. A przypominam, że ja za zombie nie przepadam. „Inni, my, inni” Krzysztofa Matkowskiego ma ciekawą konstrukcję, w ciekawy sposób buduje bohaterów i jest po prostu naprawdę solidnym tekstem.

Antologię zamyka „Nie ma gór w Tarnowskich Górach” Iny Goldin, tekst ograny wokół konceptu „co by było, gdyby pisarka X postanowiła napisać opowieść o…”. Osobiście najzwyczajniej w świecie nie kupuję tej formy.

Jak więc widać, moim zdaniem sporo jest tu tekstów, którym czegoś brakuje, nawet jeśli nie są kategorycznie złe. Ale szczególnie tekst Galiny i Matkowskiego trochę mi to wynagrodziły, a uważam, że nawet dla poznania pojedynczych interesujących nas nazwisk (bo tej dwójki wcześniej nie znałam) warto dawać antologiom szansę. Zwłaszcza tak interesującym koncepcyjnie.



wtorek, 18 lipca 2023

Arystoteles i Dante odkrywają sekrety wszechświata: literatura piękna dla młodzieży


Lata 80. XX wieku. Arystoteles, amerykański nastolatek pochodzenia Meksykańskiego, nie ma zbyt wielu przyjaciół. Pewnego lata na basenie spotyka Dantego, miłego i rozgadanego chłopaka, który uczy go pływać. Między chłopcami rodzi się przyjaźń.

Arystoteles i Dante odkrywają sekrety wszechświata
Benjamin Alire Sáenz
Wyd. We Need YA, 2022
cykl Arystoteles i Dante, t. 1


Nim zabrałam się za ten tytuł, miałam w głowie dwa założenia na jej temat i obydwa okazały się błędne. „Arystoteles i Dante odkrywają sekrety wszechświata” to literatura piękna w wersji dla młodzieży, która jest przede wszystkim sympatyczną, delikatną i spokojną, ale również poruszającą ważne tematy powieścią.

Jakie były moje założenia? A no po pierwsze, byłam przekonana, że akcja tej książki rozgrywa się w starożytnej Grecji. Oczywiście, kompletnie się myliłam. Po drugie, zakładałam, że będzie to po prostu romans. I choć owszem, taki wątek się tu pojawia, a relacja Arystotelesa i Dantego jest osią, wokół której zbudowana jest cała historia, to moim zdaniem to wcale nie jest książka o tym.

Ta powieść zbudowana jest wokół dialogów i to one moim zdaniem sprawiają, że książka przypomina trochę literaturę piękną. Rozmowy między postaciami są naprawdę ładnie napisane, wręcz dość poetycko, zawierają w sobie często jakąś ogólną prawdę o życiu, ale jednocześnie jako czytelnik mam pełną świadomość, że ludzie w rzeczywistości po prostu tak nie mówią. Nie, żeby mi to przeszkadzało: w końcu nie sięgam po literaturę po to, by oglądać to, co mam wokół sobie przedstawione 1:1. Warto też jednak dodać, że przez skupienie się na dialogach oraz naprawdę krótkie rozdziały ta powieść jest bardzo prosta w przyswojeniu, szczególnie że nie jest wcale długa. 

Jak już wspominałam, pojawia się tu romans, ale nie jest to w żadnym razie historia, która opiera się wyłącznie na nim. Dla mnie to raczej opowieść o dorastaniu, o próbie poradzenia sobie z samym sobą, znajomymi czy rodziną. Oczywiście wszystko przedstawione w raczej delikatny sposób. Nie jest to dramat, czy książka szczególnie obrazowa. „Arystoteles i Dante…” gra raczej subtelnością.

Przy tym muszę przyznać, że… nie jest to w pełni moja lektura. Raczej nie miałam podobnych przeżyć, jak bohaterowie, gdy byłam nastolatką i po prostu nie czuję, by ci bohaterzy byli moi. Czytało mi się tę historię miło, ale bez większego, emocjonalnego zaangażowania. Ot, akurat idealna książka do poczytania przed snem. Niemniej, należy wziąć pod uwagę, że nie jestem w żadnym razie targetem tej historii.

Wiem, że wokół tej książki rozegrała się internetowa drama związana z używanymi w powieści zaimkami. Nie wnikałam w nią, ale jeśli chodzi o samą książkę (nie wiem, czy sprawa dotyczyła autora bardziej personalnie) – nie widzę tutaj problemu. Kwestia dotyczy w gruncie rzeczy jednej rozmowy pomiędzy głównymi bohaterami, a biorąc pod uwagę setting (to w końcu lata 80.) takie przedstawienie sytuacji po prostu wydaje mi się bardziej realistyczne.

Podsumowując, zdecydowanie czuje się tę książką pozytywnie zaskoczona. Na pewno to książka dla młodzieży, którą warto właśnie młodzieży polecać, a i dorosły czytelnik może odnaleźć w niej coś dla siebie.


sobota, 15 lipca 2023

Inne nieba: Różalski znów pod pisarską lupą


Antologie opowiadań, zwłaszcza te różnych autorów, są generalnie trudne do oceny. W końcu krótsze teksty bywają nierówne, na dodatek każdy z nich ma inny styl, inny pomysł na siebie i czasem niełatwo jest porównać jeden do drugiego w jakikolwiek sposób. Ale z „Innymi niebami” jest trochę inaczej, bo tu jest już po prostu, do czego porównywać w celu znalezienia punktu odniesienia.

Inne nieba
Grupa pisarek Harda Horda
wyd. SQN, 2022

Dlaczego? Dlatego że ta książka właściwie łączy w sobie dwie różne serie wydawnicze. To drugi tytuł wydawnictwa SQN, który został zainspirowany pracami Jakuba Różalskiego, a zarazem to trzecia antologia grupy polskich autorek Harda Horda (tym razem w składzie dwunastu, a nie standardowo trzynastu pisarek. Zabrakło Marty Kisiel). Dlatego w tym przypadku po prostu mamy inne tytuły, które mają przynajmniej jakiś punkt wspólny z tym i łatwiej mi określić, co podobało mi się bardziej, a co mniej.

W porównaniu do „Innych światów” drugiej antologii z pracami Różalskiego, ten zbiór jest bardziej baśniowy, oniryczny, delikatny. Mniej tu wojenki i zabawy słowem, więcej tekstów raczej miłych w przyswajaniu i skupionych na bohaterze. Osobiście wolę takie podejście. Poprzednią antologię wspominam jako dobrą, ale dość surową, a ja niekoniecznie takie rzeczy lubię. „Inne nieba” są bardziej w moim guście.

W porównaniu do innych antologii tej grupy autorek, uważam, że wypada podobnie jak „Harde baśnie”. Teksty są jak na antologię dość wyrównane (co ma sens, twórczynie miały okazję trochę się zgrać), a jednocześnie naprawdę różnorodne. Choć nie ma tu dla mnie żadnego świętego Graala spośród polskich opowiadań, to kilka jest naprawdę dobrych. 

Część z nich nawiązuje do baśni. Mamy tu np. retelling Czerwonego Kapturka (Jadowska), w przypadku którego wilk W KOŃCU nie jest Kapturkiem, czy nową i naprawdę klimatyczną wizję Małej Syrenki (Raduchowska). Nie brakuje też elementu horroru, w który lekko poszła Anna Kańtoch, choć raczej w popkulturowym wydaniu, trochę pisząc też o samym świecie wydawniczym. 

Są również opowiadania fantastyczno-naukowe. W końcu prace Różalskiego słyną z tego, że jest w nich trochę mechów i innych elementów raczej sugergujących SF niż fantasy. I tak też w ten gatunek fantastyki poszła Aleksandra Janusz, tworząc opowiadanie o androidce, wyróżniającej się na tle innych sztucznych ludzi. Zresztą mój ulubiony tekst w tej antologii to też właśnie SF. Napisała go Anna Hrycyszyn i opowiada o żyjącej w świecie przyszłości parze, która wylatuje na wakacje na niezaludnioną planetę. Sam pomysł uważam za urokliwy (po co komu samotna wyspa, jak ma planetę!), a fabułę uważam za prostą, dość lekka, ale przy tym kreatywną, z zaskakującym twistem.

Ogółem nie mam w tym antologii tekstu, na który chciałabym jakoś szczególnie ponarzekać. Część już zaciera mi się w pamięci, ale niekoniecznie dlatego, że były bardzo złe. Przeciwnie — raczej dlatego, że trafiły w moim odczuciu do tych, które albo nie są „moje”, albo po prostu niczym szczególnym nie rzuciły mi się w oczy.

Uważam, że to w ogóle może być ciekawa antologia na start z antologiami. Dlatego że jeśli czytelnikowi spodoba się temat, ma w razie czego „Inne światy”, za które może się zabrać, a z kolei jeśli uzna, że po prostu ta grupa twórczyń mu odpowiada, może sięgnąć po kolejne dwie antologie. A jednocześnie to nie jest przecież cykl i w razie czego nie trzeba sięgać po żadną kontynuację (ogólnie nigdy nie trzeba, ale mniejsza).

Dlatego ogółem, polecam. To ładnie wydana książka, z przyjemnymi opowiadaniami, promująca nie tylko pisarzy, ale również naszego polskiego grafika. Takie rzeczy warto mieć na półce… albo po prostu znać.


środa, 12 lipca 2023

The Love Hypothesis: jakie to było zaskakująco miłe!


Olive całuje pierwszego spotkanego na korytarzu uniwersytetu mężczyznę. Okazuje się, że jest nim wykładowca Adam Carlsen, postrach wszystkich studentów oraz doktorantów. Ku zaskoczeniu dziewczyny, mężczyzna nie wnosi jednak pozwu. Zamiast tego oferuje układ ku obopólnej korzyści. Wraz z doktorantką będą udawać parę.



Było już dobrze po północy. Aby się trochę „przyspać”, szukałam czegoś lekkiego na czytniku, bo na nim aktualnie najlepiej czyta mi się bezpośrednio przed snem. Tak jakoś wyszło, że otwarłam „The Love Hypothesis”. I zamiast iść spać po dwóch rozdziałach, przeczytałam ponad pół książki za jednym nocnym posiedzeniem.

The Love Hypothesis
Ali Hazelwood
wyd. You&YA, 2022

To romans z kategorii tych „cute” i jednocześnie kompletnie bez spiny. Lekki, napisany prostym, ale też „jasnym”, radosnym wręcz stylem. Nie nazwałabym tej książki żartobliwą czy komediową. Ona po prostu traktuje siebie samą kompletnie na luzie.

I dobrze, bo o ile w takiej formie ta historia działa, to odrobina więcej powagi sprawiłaby, że cała opowieść straciłaby jakikolwiek sens. No bo w gruncie rzeczy wszystkie problemy fabularne są tu grubymi nićmi szyte jak w najlepszych komediach romantycznych. Wszystko polega na wzajemnym niedomyślaniu się podstawowych rzeczy, na podsłuchanych w niewłaściwym momencie rozmowach i nagłych splotów wydarzeń, kiedy to spotkanie bohaterów jest przerywane akurat w kluczowym momencie. Dlatego, jeśli ktoś w trakcie czytania nie kupi samej lekkiej konwencji historii, to może po prostu poczuć się rozczarowany.

Ale na moje własne szczęście, ja tę konwencję kupuję, tak po prostu. Zwłaszcza że moim zdaniem autorka całkiem sprawnie pisze dialogi i dobrze buduje relacje między bohaterami. Ta zresztą jak na takie historie naprawdę wypada dość „zdrowo”, a wszelkie przejawy toksyczności relacji prędzej czy później są dość sensownie rozwiązywane. Na pewno tej powieści pomaga fakt, że bohaterzy są dorosłymi osobami, które bądź co bądź stanowią o sobie i nawet jeśli się w coś pakują, to są już po prostu odpowiedzialni za samych siebie, więc mają do tego, jak najbardziej prawo.

Sami bohaterzy są w moim odczuciu sympatyczni. Protagonistka, Olive, to chaotyczna wariatka, która wierzy w to, co robi, uwielbia dyniową kawę i jest jej wszędzie pełno, ale jednocześnie ma (uzasadnione) obniżone poczucie własnej wartości. Z kolei Adam jest tym postrachem uczelni, który niby jest poważny, ale w gruncie rzeczy siedzi w nim sporo ciepła i ironicznego poczucia humoru. Poza tym ma swoje własne uczelniane zasady i przyznaję, nawet się z gościem zgadzam.

Autorka tej powieści jest pracującą na uniwersytecie neurobiolożką. Dlatego, choć fabuła jako taka jest, jak wspominałam, grubymi nićmi szyta, to samo środowisko akademickie zdaje się przedstawione dość realistycznie. Może więc i jest to „baja” o księciu na białym koniu, ale postawiona na dość solidnych fundamentach, co chyba między innymi sprawiło, że byłam w stanie przymknąć oko na fabularne głupotki i uwierzyć w sytuację. 

W ogóle aż ciśnie mi się tu porównanie z romansem, który czytałam poprzednio, czyli z „It Ends with Us” Collen Hoover. To książka, która próbuje opowiadać o poważnych tematach, ale właśnie kompletnie nie buduje mu niemu sensownego podłoża. W przypadku „The Love Hypothesis” sytuacja jest odwrotna (choć elementy poważnego problemu uczelnianego się pojawiają). I dlatego ta historia moim zdaniem wypada znacznie lepiej. Nie próbuje udawać czegoś, czym nie jest, zdaje się szczera w swoim przekazie i przy okazji ma lepsze fundamenty.

Warto tu dodać, że ten tytuł nie powinien zostać wydany przez imprint „You&YA”. To romans, ale nie dla młodzieży, a osób dorosłych. Nie tylko dlatego, że bohaterami są osoby 25-35 lat, ale również przez naprawdę mocno rozpisaną scenę erotyczną, która w powieści dla osób 13+ nie powinna się znaleźć. 

Co do samej sceny – nie jest może rozpisana najlepiej, ale rozgrywa się w dość późnym etapie fabuły, kiedy bohaterowie naprawdę dość długo się już znają i mają zbudowane dość mocne podstawy pod relacje. A to zawsze w tego typu historiach odbieram na plus.

Szczerze mówiąc, chciałabym trafiać na więcej tego typu romansów. Miłych, uroczych i bez spiny. Ta książka to dla mnie idealne czytadełko pomiędzy trudniejszymi tytułami, która do mojego świata pełnego często mocnej, mrocznej czy też po prostu trudnej fantastyki wnosi powiew lekkości.



niedziela, 9 lipca 2023

Kosiarze: nie wierzę w ten świat


W świecie przyszłości ludzkość osiągnęła swój maksymalny potencjał i zyskała nieśmiertelność. Aby jednak zachować harmonię w świecie, został powołany zawód kosiarzy, którzy odbierają życie zgodnie z dawnymi statystykami. Citra i Rowan to nastolatkowie, którzy zostali wybrani przez jednego z bardziej znanych kosiarzy na praktykantów. Ten z nich, który okaże się lepszy, zdobędzie ten budzący postrach tytuł. 

Kosiarze
Neal Shuttersman
wyd. Uroboros, 2023
Cykl Żniwia Śmierci, t. 1


Co ja się wymęczyłam przy tej książce, to moje. „Kosiarze” Neala Shustermana niedawno doczekali się wznowienia, więc jest o tym tytule dość głośno, ale chociaż jest dość solidną książką, to jednocześnie ja po prostu nie wierzę w świat przedstawiony w tej historii.

Dlaczego? A no dlatego, że nie widzę logicznej opcji, aby ludzie zgodzili się i nie buntowali się przeciwko grupie osób, które odbierają życie innych. Wszyscy bohaterowie tej historii zdają się rozumieć, że praca kosiarzy jest istotna i że oni po prostu muszą funkcjonować. Nikt się nie buntuje, nawet jeśli odbierane jest życie dzieciom, a to wydaje mi się nie do przyjęcia przez społeczeństwo. Chyba każda książka, którą czytałam i która poruszała temat nieśmiertelności ludzi, po prostu ogrywała ten temat lepiej.

To zaś sprawiło, że dla mnie ta historia nie była praktycznie w ogóle angażująca. W końcu, aby „wpaść” w świat fantastyczny, trzeba zawiesić niewiarę i wejść w grę z autorem, bawić się w to, że kreowana przez niego rzeczywistość jest faktyczną rzeczywistością. A w tym przypadku ja tego po prostu zrobić nie potrafiłam.

Czytając, widziałam więc, że całość poza głównym konceptem jest rozpisana dość solidnie. Być może opisy odbierania ludziom życia specjalnie epatowały czasem brutalnością, co nie pasowało mi kompletnie do tego typu świata przyszłości i wyglądało na tani, efekciarski zabieg, a sama fabuła była dość przewidywalna, ale to w końcu rozrywkowa powieść dla młodzieży. Ona musi być nieco uproszczona i efekciarska właśnie. I choć nie jestem jej docelowym targetem, to jak najbardziej rozumiem i szanuję ten aspekt.

Tak naprawdę dopiero w trzecim akcie poczułam jakiekolwiek zaangażowanie w historię. Tam faktycznie zaczyna się dziać „coś” – pojawia się sporo plot twistów, nawet takich całkiem niezłych i przyznaję, że końcówka sprawiła, że mam nawet niewielką ochotę na kontynuowanie przygody z tym cyklem.

Sam styl autora jest poprawny i prosty w przyswojeniu. Główny bohaterzy są zaś dość wiarygodni i charakterystyczni, ale „nie moi” – brakowało mi w ich wymianach zdań większej ilości chemii, a do nich samych w sobie po prostu się nie przywiązałam. 

Ta książka aż się prosi, by troszkę ją dopracować. By przemyśleć lepiej sam zawód kosiarzy. Być może lepszą opcją byłby tu setting fantasy, a nie SF? Mnie osobiście po prostu łatwiej uwierzyć w magiczne, a nie naukowe/społeczne głupotki. Wówczas dałoby się opowiedzieć tę samą historię i to w chyba dużo bardziej klimatyczny sposób. A tak cóż – doceniam książkę i pomysł, ale w historię jako taką po prostu nie wierzę.


czwartek, 6 lipca 2023

It Ends With Us: to jakaś taka dziwna baja

 


Lilly jako nastolatka zakochała się w bezdomnym chłopaku. Ich drogi jednak się rozeszły. Młoda kobieta wyprowadziła się do Bostonu. Tam poznaje przystojnego przyszłego neurochirurga, który zdecydowanie nie jest mężczyzną dla niej, ale coś ją do niego ciągnie…




Myślałam, że będę mieć z tą książką problem. I mam, ale kompletnie inny, niż przypuszczałam.

Dotychczas znałam Colleen Hoover wyłącznie z „Confess”, z którego obecnie niewiele pamiętam poza tym, że był to lekki romans, z jakimś tam problemem w tle, dzieckiem i malarstwem. I w gruncie rzeczy mniej więcej tyle spodziewałam się po „It ends with us”, z tym że od tamtego czasu nasłuchałam się o tym, jak problematyczną autorką jest Hoover.

It ends with us
Colleen Hoover
wyd. Otwarte, 2017
Cykl It ends with us, t. 1

Zaczynając czytanie, faktycznie wydawało mi się, że to po prostu zwykły, niezbyt mądry romans, więc nie poczułam szczególnego zdziwienia. Z czasem jednak okazało się, że w tej książce Hoover postanowiła umieścić tyle problemów rodzinnych, czy związkowych ile się da: mamy tu (spoilery) dziecko, które zabiło swojego rok starszego brata, bezdomność, przemoc w rodzinie, problemy z panowaniem nad emocjami, gwałt itd.

Poruszanie tych wszystkich kwestii w kulturze i edukowanie na ich temat jest niezmiernie ważne. I ogólny wydźwięk książki wydaje mi się ogółem „zdrowy”. Nie jestem psychologiem i nie czuje się w pełni pewnie, mówiąc na ten temat, ale ostatecznie finał rozwiązuje sprawę tak, jak powinna być rozwiązana (na moją wiedzę). ALE. No właśnie, jest ale.

Gdy książka ma poruszać trudne społecznie tematy i faktycznie edukować, moim zdaniem jej ogólny ton i konstrukcja powinny być odpowiednie. A tego tu nie widzę. Ta historia naprawdę zaczyna się jak głupawy romans. Mamy bogatą dziewczynę, która trafia na bogatego faceta, który niby chce się z nią tylko przespać, więc ona z nim nie może być w związku (chociaż chciałaby). Potem Lily otwiera kwiaciarnie, ponieważ lubi robić w ogródku (to ma tyle wspólnego z prowadzeniem kwiaciarni, że hoho), jednak są w związku, chociaż on zachowuje się, cóż, trochę idiotyczne. W międzyczasie trafia do ogółem jeszcze bogatszego środowiska i mamy taką baję, z której człowiek chce się bardziej śmiać, niż traktować to poważnie. A potem dostajemy w twarz problemami. I to, nie że jednym, sensownie rozpisanym, a wszystkimi, które chyba autorce przyszły na myśl. 

Ostatecznie więc kontrast pomiędzy głupim, bajkowym początkiem, a poważniejszym końcem wręcz bawi, a sama książka przypomina wyciskacz emocji, a nie faktyczną analizę problemu.

By nie było, nie mam nic przeciwko historii „od baśni do realnego horroru”. Po prostu w wykonaniu Hoover to nie jest klimatyczna, słodka baśń. To naprawdę głupi start, pisany wręcz na kolanie, z którego nie da się czasem nie zaśmiać. 

Ogólnie nie wiem, czy polecam. Mam poczucie, że nie jestem w stanie w pełni kompetentnie ocenić tej książki, bo trochę brakuje mi wiedzy z zakresu psychologii, by to dobrze rozłożyć na części pierwsze. Ale coś mi tutaj jednak śmierdzi.


Nomida zaczarowane-szablony