środa, 30 maja 2018

Wichrowe Wzgórza: Rodzinny dramat wśród błotnistych wrzosowisk

Pan Lockwood dzierżawi Drozdowie Gniazdo od pana Heathcliffa. Gdy go odwiedza w jego posiadłości – Wichrowych Wzgórzach – okazuje się, że to bardzo nieprzyjemny w obyciu człowiek, mieszkający pod jednym dachem z równie nieprzyjemnymi osobami, w tym ze śliczną i młodą, choć wyraźnie smutną, Katarzyną. Po powrocie do siebie jego pomoc domowa, pani Ellen Dean, opowiada mu, co wydarzyło się w okolicy przed jego przybyciem.

Wydawać by się mogło, ze „Wichrowe Wzgórza” to słodki romans, zwłaszcza spoglądając na kwiecista okładkę, ze Świata Książki, jaka posiadam u siebie. Otóż nic bardziej mylnego: choć miłość jest istotnym elementem tej historii to z uroczą i sielską historią ta klasyka literatury angielskiej nie ma zupełnie nic wspólnego.
Tytuł: Wichrowe Wzgórza
Autor: Emily Bronte
Tłumaczenie: Janina Sujkowska
Liczba stron: 336
Gatunek: powieść gotycka
Wydanie: Świat Książki, Warszawa 2015
„Wichrowe Wzgórza” opowiadają nam przede wszystkim bardzo dramatyczna historię, związaną z niezrozumieniem młodych ludzi, co doprowadza do cierpienia trzech pokoleń. Wszystko rozpoczyna dobry uczynek pana Earnshawa, właściciela Wichrowego Wzgórza, który adoptuje chłopca, Heathcliffa. Źle traktowanie dziecka przez innych członków rodziny już na zawsze odciska na nim piętno, zwłaszcza, ze ten nieszczęśliwie zakochuje się w córce Earnshawa, Katy, z którą dorastał. To doprowadza w przyszłości do lawiny nieszczęśliwych zdarzeń, które napędza właśnie Heathcliff – postać ciekawa, ale zarazem niezwykle tragiczna.
Jak zawsze, gdy sięgam po klasykę, obawiałam się, że nie podołam w czytaniu przez niekoniecznie przyjemny styl. Na cale szczęście w polskim tłumaczeniu dzieło Emily Bronte wypada naprawdę przystępnie. Język autorki jest ładny, nieco cięższy, niż w typowej, współczesnej książce, ale dalej – przyjemny. Naprawdę nie miałam problemów z przebrnięciem przez tekst, czym nie każda współczesna lektura może sie pochwalić. Na pewno też język przypadł mi do gustu bardziej, niż w przypadku Jane Austen i jej „Rozważnej i romantycznej” – nie jest aż tak flegmatyczny.
Niemniej, to przede wszystkim dramat rodzinny, który przynajmniej mi wydal się nieco przerysowany, a że to nie jest do końca moja tematyka, nie mogę powiedzieć, bym „Wichrowe wzgórza” nadmiernie uwielbiała. Potrafiłam czuć zmęczenie rodzinnymi waśniami, albo męczącym charakterem głównej damskiej bohaterki – Katarzyny – która nie jest wcale najmilsza i najprzyjemniejsza osoba krocząca po świecie.
Intryga, której inicjatorem jest Heathcliff, to chyba jedna z ciekawszych elementów tej historii. Niemniej, nawet ona opiera sie na rodzinnych problemach, dlatego po tych ponad trzystu stronach po prostu czułam pewne zmęczenie tą tematyką.
Dość ciekawy jest też sam klimat „Wichrowych wzgórz”. Bronte stworzyła powieść gotycką, a ta bez niego po prostu nie jest w stanie istnieć. Otoczenie błotnistych, niekoniecznie przyjemnych wzgórz sprawia, że to ponura w odbiorze historia.

Ta powieść jest klasykiem literatury, przy okazji takim, który po prostu dobrze się czyta. Zdecydowanie warto zwrócić na nią uwagę, zwłaszcza, ze daleko jej do uroczej i delikatnej opowiastki. Nie dajcie się zwieść okładce: to mroczna i konkretna historia.

* * *

Gdy spojrzę na tę posadzkę, widzę jej rysy odbijające się w płytach.
Widzę ją w każdym obłoku, w każdym drzewie, napełnia sobą mroki nocy,
objawia mi się dniem wszędzie, gdzie spojrzę.
Obraz jej otacza mnie bezustannie!
W każdej najpospolitszej twarzy, męskiej czy kobiecej, nawet w mojej własnej, widzę rysy jej twarzy.
Fragment „Wichrowych Wzgórz” Emily Bronte

poniedziałek, 28 maja 2018

Basza Smaku: Królestwo potraw i zapachów



Imperium Osmańskie, XVII wiek. Dzięki sprytowi i talentowi młody, nadzwyczaj utalentowany kucharz dostaje się do pałacowej kuchni. Jego intencje nie są jednak do końca jasne: prędko zaczyna planować i knuć, by dokonać zemsty i odzyskać ukochaną.

Po „Baszy smaku” nie spodziewałam się niczego dobrego. Sam pomysł na książkę o gotowaniu nieszczególnie do mnie przemówił. Na całe szczęście, nieźle się pomyliłam. Choć to powieść stosunkowo spokojna to jednocześnie jest po prostu bardzo przyjemną lekturą.
Tytuł: Basza smaku
Autor: Saygın Ersin
Tłumaczenie: Izabella Mazurek
Liczba stron: 384
Gatunek: historyczne fantasy, low fantasy
Wydanie: SQN, Kraków 2018
„Basza smaku” to przede wszystkim opowieść o jedzeniu i miłości do niego. Naprawdę! Opisy potraw, ich zapachy, smaki, barwy, składniki to coś, co w tej książce dominuje. Jednocześnie autor pokusił się na stworzenie ciekawego systemu magicznego opartego właśnie na przyrządzaniu posiłków. Ten nadnaturalny element nie jest jednak czymś wybijającym się na tle całości, a jedynie dodaje opowieści specyficznego smaku i baśniowości.
Z resztą, sam styl Erisina jest utrzymany w tajemniczo-baśniowym klimacie. Autor nie wszystko zdradza nam na pierwszych stronach i pozwala stopniowo odkrywać, jaka przeszłość rządzi naszym Kucharzem; co sprawia, że stał się tym, kim jest obecnie. Nie jest przy tym zbyt tkliwy i dokładny w opisach, mocno trzymając się konwencji baśni.
Nie oszukujmy się – większa część „Baszy smaku” odbywa się w kuchni. Sprawia to, że nie można się po tej powieści spodziewać dzikich pościgów, czy szermierki. W opisach dań da się jednak mocno zatopić, chociaż jednocześnie muszę przyznać, że wątek dotyczący nauki Kucharza chwilami nieco mnie nużył: w gruncie rzeczy był dość powtarzalny, a filozofie, które przekazywali mu mistrzowie niekoniecznie mnie interesowały.
Ach, właśnie, różne wątki! O tym także powinnam chyba wspomnieć. Jak wspominała, Erisin nie wszystko od razu podaje nam na tacy. W „Baszy smaku” można znaleźć dwa główne wątki, dotyczące tej samej postaci, których akcja odgrywa się na różnych etapach jego życia. Opowieść o dorosłym Kucharzu jest pełna knuć i dworskich intryg, zaś ta dotycząca jego przeszłości to przede wszystkim po prostu opis jego szkolenia i dorastania. Z jednej strony wolałam śledzić tę pierwszą, jednak druga zdecydowanie dobrym dopełnieniem całości.
Nie należy obawiać się wątku miłosnego z „Baszy smaku”. Choć jest on istotny dla historii to działa bardziej jako motywacja dla bohatera, a nie powód dla autora, by opisywać intymne sceny zakochanych w sobie postaci: jeśli czegoś nie przeoczyłam, nawet pocałunek jest czymś, czego nie uświadczycie. Ten element jest mimo wszystko dość delikatny i niewinny, zdecydowanie nie dominuje całości.
Za zaletę można uznać też fakt, że powieść wydaje się być zamkniętą historią. Choć nie wiadomo, co przyniesie przyszłość na ten moment istotne jest jedno: „Basza smaku”, mimo mody na ciągnące się przez liczne tomy serie, jest w tej chwili pojedynczą opowieścią.
„Basza smaku” to ciekawa opowieść: nie spotkałam się jeszcze z taką, która na piedestał stawiałaby właśnie jedzenie. Atutem jest też ciekawy setting i fakt, że autorem jest Turek – dodaje to wiarygodności opisywanym przez niego realiom. Jeśli tylko nie szukacie w powieściach jedynie czystej akcji to naprawdę warto na tę książkę z łyżką na okładce zwrócić uwagę.


* * *

Kiedy przestąpił próg ogromnego magazynu, wiedział już, co ugotuje. Powitała go kakofonia gniewnych głosów. Przy workach z ryżem, ziarnem i warzywami strączkowymi zebrało się kilku uczniów, pomocników i kucharzy. Wszyscy krzyczeli. Ruszył ku zebranym, mijając stół, za którym siedzieli ochmistrz magazynu i jego skrybowie. Zarządca magazynu, stojący za workami, trzymał nad głową kosz upleciony z liści palm daktylowych i błagał:
– Agowie, paszowie! Przysięgam, że już nie zostało już ani jedno ziarenko ryżu z Damietty. Wszystko wysłano do Kuchni Sułtańskiej. Dostaniecie tylko ryż z Płowdiw. Przestańcie się kłócić!
Fragment „Baszy Smaków” Saygına Ersina



Za możliwość przeczytania książki dziękuję portalowi czytampierwszy.pl!
Czytam i recenzuję na CzytamPierwszy.pl

sobota, 26 maja 2018

Pierwsza i najgorsza? O naczelnej mimozie Disney'a

   
      Choć wychowałam się na bajkach Disney’a to pierwszy pełnometrażowy film tej wytwórni, „Królewnę śnieżkę i siedmiu krasnoludów”, wspominam raczej niemrawo: pamiętam, że niby lubiłam tę bajkę, ale jednocześnie nie potrafiłam do końca odnaleźć się w dubbingu. Bo skąd dziecko mogło wiedzieć, że film stworzono i zdubbingowano w latach 30., co oczywiście dziś jest słyszalne jeszcze bardziej?
W każdym razie nigdy nie odbierałam tej bajki szczególnie negatywnie: po prostu wolałam inne, bardziej kolorowe i współczesne filmy. Nigdy nie zastanawiałam się nad sensem istnienia Śnieżki, uznając, że po co miałabym to zrobić?
A później pojawił się Internet. W nim zaś masa opinii, według których Śnieżka jest mimozą bez charakteru, która tylko czeka na swojego księcia, bo przecież nie może zostać wybawiona w inny sposób. Nic nie robiąc, czeka na niego, leżąc i pachnąc! A ja wtedy zastanawiam się: gdzie? Ludzie, czy wy w ogóle oglądaliście tą samą animację co ja?


Już w pierwszej scenie ze Śnieżką widzimy, jak nasza bohaterka myje schody. Jest nastolatką – wiec nic dziwnego, że w międzyczasie myśli o miłości i romansach. Następnie spotyka ją nieszczęście, na które w żadnym razie nie zasługuje: trafia do lasu, jest zupełnie samotnym i opuszczonym dzieckiem. Na całe szczęście dzięki swojej miłej aparycji i pracowitości trafia do domku Siedmiu Krasnoludków. A w nim co robi? Znów sprząta! Widzimy więc, że zdecydowanie nie jest osobą leniwą.
Ponadto zdecydowanie ma dobre serce: jest bardzo czuła w stosunku do krasnoludków i uwielbia zwierzęta z wzajemnością. Ale jednocześnie nie jest Mary Sue! To bohaterka z wyraźną wadą: naiwnością, która niemal nie doprowadza do tragedii. A kto w tym nastoletnim wieku nie jest naiwny?
Oczywiście, Śnieżka nie jest najlepszą postacią wykreowaną przez Disney’a, ale... za to jest pierwszą główną  w pełnometrażowym filmie animowanym! Później wytwórnia uczyła się na własnych błędach, próbowała nowych rozwiązań, wpadła na kolejne i kolejne pomysły. „Śnieżka” zaś była po prostu (a może aż?) ich pierwszym eksperymentem.
Na dodatek ten film jest bardzo mocno oparty na klasycznej, XIX-wiecznej baśni: chcąc oddać ją możliwie jak najwierniej, Disney nie mógł zrobić ze Śnieżki kobiety walczącej o swoje prawa, bo nie o to w tej historii przecież chodzi. To opowieść o tym, jak pracowita dziewczyna ostatecznie spełnia swoje „marzenie”, czyli spotyka księcia, w międzyczasie ucząc się, że nie warto być naiwnym. I tyle. Nie ma się tu po co doszukiwać drugiego dna, pragnąc o wiele bardziej charakternej królewny.


„Królewna Śnieżka i Siedmiu Krasnoludków” to dalej nie tylko urocza, ale i bardzo aktualna opowieść: młode dziewczyny, jak nasza główna bohaterka, często są przecież nękane przez koleżanki (tu w ich roli macocha), jednocześnie marząc o chłopcu „z innej ligi”, zapominając o swoich atutach. Przy okazji często są naiwne i dają się wplątać w różne nieciekawe sytuacje. To historię zwykłych, młodych dziewczyn pokazuje ta bajka, dając dzieciom – do których jest kierowana – pouczenie, że jeśli będą wytrwale pracować to mimo tych wszystkich błędów spełnią swoje marzenia.

Szczerze mówiąc, po latach sama bardziej doceniam tę bajkę. Teraz mam świadomość tego, w jakich czasach powstała i uważam, że jej animacja jest naprawdę ponadczasowa: wobraźcie sobie, że każdy obrazek z niej musiał zostać przez kogoś ręcznie narysowany! To samo w sobie robi wrażenie, a co dopiero, jeśli dodamy, że to był pierwszy tak duży projekt tej wytwórni? Ponadto stary dubbing (nie ten z 2009 roku – szczerze mówiąc, nawet go nie znam) jest dla mnie czymś niezwykle unikatowym. Teraz już nikt nie mówi, czy nie śpiewa tak, jak aktorzy z dwudziestolecia międzywojennego. Dlatego chociaż ta animacja nie jest moim najpiękniejszym wspomnieniem z dzieciństwa, to na pewno jest jedną z tych, którą po latach najbardziej doceniam.


czwartek, 24 maja 2018

Zagubiony heros: Jednak to już nie to

Jason budzi się w autobusie szkolnym, nie mając pojęcia skąd się w nim wziął. Podobno ma dziewczynę, Piper i najlepszego przyjaciela, Leona, ale nie potrafi ich sobie przypomnieć. Prędko okazuje się, że cała trójka to herosi, na których barkach spoczywa bardzo ważna dla Obozu Herosów misja.
  
Rick Riordan miał genialny pomysł na serię. Najpierw stworzył „Percy’ego Jacksona i bogów olimpijskich”, czyli serię osadzoną w świecie herosów kierowaną do „prawie nastolatków”, a następnie zabrał się za kontynuacje, czyli „Olimpijskich Herosów”, stworzoną już dla nieco starszego odbiorcy. Autor pozwala więc swojemu czytelnikowi na dorastanie w swoim świecie. Niestety, o ile tą pierwszą serię naprawdę lubię, o tyle pierwszy tom kontynuacji, „Zagubiony heros” niezwykle mnie wymęczył.
Zacznijmy od objętości tej książki: ma o około dwieście storn więcej i zdecydowanie mniejszą czcionkę. I absolutnie by mi to nie przeszkadzało, gdyby nie fakt, że kontynuacja to właściwie dokładna powtórka z rozrywki, jedynie rozciągnięta na o wiele więcej stron. Znów mamy trio z jedną dziewczyną i po raz kolejny nasi bohaterowie to niezwykle silne postacie z nadzwyczajnymi mocami: to naprawdę nie jest nic oryginalnego. Być może nie narzekałabym na to, biorąc pod uwagę target odbiorców, ale jednocześnie bardzo szybko miałam całości po prostu dosyć.
Tytuł: Zagubiony heros
Tytuł serii: Olimpijscy herosi
Numer tomu: 1
Autor: Rick Riordan
Tłumaczenie: Andrzej Polkowski
Liczba stron: 520
Gatunek: młodzieżowe fantasy
Wydanie: Galeria Książki 2011
Nie zrozumcie mnie źle: wierze, że osoby młodsze ode mnie będą się przy tej książce dobrze bawić. Mamy tu akcję, przygody, typowy dla Riordana żart, a na dodatek w dalszym ciągu nie brakuje nam nawiązań mitologii. Pomysł na obóz rzymskich herosów też jest ciekawy: to po prostu taka bardziej… „dojrzała” wersja obozu greckiego, co na pewno jest dobrym wyjściem, jeśli autor chciał trafić do nieco starszego czytelnika. Z tym, że w tym wszystkim brakło mi pewnej lekkości i szybkości w czytaniu: „Zagubiony heros” wlókł się mi niemiłosiernie, zwłaszcza, że Riordan nie łamie sowich schematów i prędko wiedziałam, co wydarzy się w następnej kolejności.
Często miałam wrażenie, że wiele rzeczy w tej książce jest na siłę. Nie możemy mieć „zwykłych” herosów: muszą dostać jakieś nadzwyczajne moce, o których nikt wcześniej nie słyszał. Muszą być kompletnie wyjątkowi i jedyni w swoim rodzaju, ale nie przez charakter, a umiejętności właśnie. Poza tym nawet nie trenując, potrafią walczyć, a satyr, który w tej części występuje jest chyba jedną z bardziej irytujących postaci, z jaką spotkałam się w ostatnim czasie. Poza tym niby autor porusza istotne tematy dotyczące rodziny i poszukiwania swojego miejsca na Ziemi, ale… w całości zabrakło mi tego przyjemnego ciepła z poprzedniej serii.
Jak już napisałam, nie uważam, by „Zagubiony heros” był powieścią absolutnie złą: to, że mnie wymęczył, nie oznacza, że to kiepska lektura dla nastolatka. Najzwyczajniej w świecie wyrosłam już z takiej literatury, a czytanie czegoś tak obszernego jest dla mnie bardzo męczące. Dlatego choć sobie nie polecam i raczej nie będę serii kontynuować to… jeśli tylko jesteście fanami „Percy’ego Jacksona i bogów olimpijskich” możecie kolejny cykl Riordana sprawdzić choćby z czystej ciekawości.


* * *

Leo opuścił śrubokręt. Spojrzał w sufit i pokręcił głową, jakby chciał powiedzieć "I co ja mam zrobić z tym facetem?".
- Staram się być denerwujący. - powiedział - Nie obrażaj mnie, twierdząc, że tego nie potrafię. I jak mam żywić do ciebie urazę skoro zaczynasz mnie przepraszać? Jestem zwykłym mechanikiem. Ty jesteś księciem nieba, synem pana wszechświata. Po winieniem mieć do ciebie żal.
- Pana wszechświata?
- No pewnie! Jesteś ta-da-bum. Miotaczem błyskawic. "Patrzcie jak ja fruwam! Jestem orłem, który szybuje..."
- Zamknij się, Valdez.
Leo uśmiechnął się blado.
- No widzisz. Denerwuje Cię.
- Przepraszam, ze cię przepraszałem.
- Dzięki.

Fragment „Zagubionego herosa” Ricka Riordana

wtorek, 22 maja 2018

Hotel Bertam: Gdy opis zapowiada thiller, a we wnętrzu go brakuje


Panna Marple przybywa do Hotelu Bertam: niezwykłego miejsca utrzymanego w staroangielskim stylu. Prędko odkrywa, że coś jest z nim nie tak… ktoś znika, coś zostaje skradzione. Nie brakuje także zamachu. Starsza pani postanawia rozwikłać zagadkę hotelu.

Często piszę opinię o książce tego samego, lub następnego dnia po jej przeczytaniu. W przypadku „Hotelu Bertam” minął ponad tydzień… i przyznam szczerze, że była to powieść na tyle nijaka, że po prostu jej detale zaczynają mi już unikać. W ostatnim czasie poznałam kilka książek Aghaty Christie i ta, jak na razie, była chyba tą najsłabszą. Kolejna przygoda panny Marple jest po prostu ze wszech miar przeciętna, a na dodatek dość chaotyczna.
Opis z tyłu okładki w moim wydaniu sugeruje thiller, ale w praktyce z thillerem „Hotel Bertam” raczej nie ma nic wspólnego.  Christie chyba po prostu nie potrafi pisać mrocznych, budzących dreszcze powieści: jej styl jest na to zbyt „czysty”. Brakuje w niej tej specyficznej tajemniczości, która sprawia, że mamy do czynienia z thillerem, a nie z kryminałem.
Tytuł: Hotel Bertam
Tytuł serii: Panna Marple
Numer tomu: 10
Autor: Aghata Christie
Tłumaczenie: Krystyna Bockemheim
Liczba stron: 248
Gatunek: kryminał
Wydanie: Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2016
Inne poznane przeze mnie powieści tej autorki były bardzo proste fabularnie. Mamy zagadkę i dążymy do rozwiązania jej, co jest po prostu typowe dla klasycznego kryminału. W „Hotelu Bertam” autorka chyba chciała trochę poeksperymentować, dlatego zamiast jednej głównej zagadki wrzuciła nam ich kilka, z czego dwie wychodzą na pierwszy plan. Teoretycznie wszystko potem jakoś łączy się w całość, ale w trakcie czytania śledzenie tego jest po prostu chaotyczne i niekoniecznie bardzo przyjemne. Jednak od książek Christie oczekuje czegoś innego. Poza tym jej powieści są raczej krótkie, przez co przy większej ilości wątków trudno o brak chaosu właśnie.
Sam hotel, w którym ma miejsce większa część akcji, to ciekawe miejsce, a osoba, która go prowadzi ma naprawdę ciekawą filozofię dotyczącą tego, jak należy nim zarządzać. Dlatego to zdecydowanie jest miejsce, w którym fajnie byłoby się znaleźć. Niemniej, na tym jego zalety w tej książce raczej się kończą. Jak już wspominałam, styl Christie nie jest na tyle klimatyczny, by wydobyć z tej lokacji tyle, ile można by było.
Do tej powieści Christie na pewno nie wrócę. Jeśli czytacie (lub planujecie) przeczytać wszystkie książki tej autorki pewnie tak, czy siak po nią sięgniecie. Jeśli nie, lub po prostu chcecie przeżyć swoje pierwsze spotkanie z tą panią, „Hotel Bertam” po prostu odradzam. Christie ma w swoim dorobku zdecydowanie lepsze rzeczy.


* * *

Czasem widzimy ludzi, którzy robią coś niemądrego, nawet niebezpiecznego. Ale czy mamy prawo interweniować? Jestem zdania, że z reguły nie.



Fragment „Hotelu Bertam” Aghaty Christie

niedziela, 20 maja 2018

Całe miasto o tym mówi: opowieść o Elmwood Springs

1889 roku. Lordor Nordsom, szwedzki imigrant, zakłada osadę w Missouri. Losy miasteczka toczą się spokojnym, radosnym rytmem. Jednocześnie na Spokojnych Łąkach, pobliskim cmentarzu, jest tym głośniej, im więcej mija lat.

  
Tytuł: Całe miasto o tym mówi
Tytuł serii: Elmwood Springs
Numer tomu: 4
Autor: Fannie Flagg
Tłumaczenie: Dorota Dziewońska
Liczba stron: 460
Gatunek: powieść współczesna
Wydanie: Literackie, Kraków 2018
Uwaga: książka nie została wydana w Polsce jako część cyklu. 
Sięgając po „Całe miasto o tym mówi” nie wiedzieć czemu, byłam przekonana, że sięgam po jakiś… małomiasteczkowy kryminał. Naprawdę: święcie w to wierzyłam, choć absolutnie nie wiem, skąd mi się to wzięło. W końcu opis książki, występujący z tyłu okładki naprawdę nieźle oddaje jej ducha: powieść Fannie Flagg to przede wszystkim sympatyczna historia o losach miasteczka od końca XIX-wieku, aż do czasów współczesnych.
To nie jest historia z jednym głównym bohaterem. Chociaż Lordor Nordsom i jego żona, Katrina, to postacie, którym autorka poświęca chyba najwięcej czasu to jednak „Całe miasto o tym mówi” jest opowieścią o miasteczku. O jego perypetiach, problemach, rozwoju. To historia bardzo ciepła, ale jednocześnie pozbawiona konkretnego problemu, czy konkretnej linii fabularnej.
Jednocześnie dostajemy drobny wątek fantastyczny. Wprawdzie jest jednak zbyt drobny, by mówić tu o fantastyce (tak samo, jak np. w powieści „Był sobie pies” Camerona), ale nie da się ukryć, że nie jest to powieść w pełni realistyczna. W świecie Elmwood Springs, bo tak nazywa się nasze miasteczko, zmarli nie odchodzą, a przynajmniej nie od razu. Najpierw trafiają na cmentarz, na którym plotkują, dyskutują i dowcipkują, dogryzając sobie nawzajem. Co ciekawe, ostatecznie jednak trochę do powieści wnosi, choć w gruncie rzeczy zmarli niewiele tak naprawdę mogą zrobić.
Powieść czyta się naprawdę szybko. Krótkie rozdziały i lekki styl Fannie Flagg sprawiają, że to książka, która może dobrze sprawdzić się choćby w komunikacji miejskiej, lub jako lektura dla osób, które nie mają dużo czasu na czytanie, a jak już się za nie biorą to nie chcą się przemęczać.
Przy tych wszystkich niewątpliwych zaletach książki Flagg skłamałabym mówiąc, że to powieść moich marzeń. Choć jedna wycieczka do Elmwood Springs była całkiem sympatyczna to raczej bym jej nie powtórzyła. Dlaczego? Przede wszystkim przez formę. Jednak wolę mieć kilku konkretnych bohaterów, z którymi mogę się zżyć oraz bardziej konkretną, soczystą historię. Tu tego jednak mi zabrakło i choć sam zamysł powieści mnie zainteresował to jednak nie wywołał we mnie większych emocji.
Ponadto choć powieść porusza liczne tematy, które pojawiały się na przestrzeni dziejów to jednak robi to bardzo delikatnie i łagodnie, a co za tym idzie: trudno tu mówić o lekturze, która nas w jakikolwiek sposób intelektualnie rozwinie. Historyczne wątki są naprawdę tylko delikatnie zaznaczone przez autorkę, co z jednej strony sprawia, że całość lekko się czyta, z drugiej po prostu nic do opowieści nie wnosi.
Chyba jednak moim głównym zastrzeżeniem do całości jest fakt, że… „Całe miasto o tym mówi” po prostu po pewnym czasie zaczęło mnie nużyć. Na samym początku poznajemy dość dobrze kilka postaci i wgłębiamy się w ich życie, emocje; następnie okazuje się, że jedno pokolenie odchodzi, a ich miejsce zajmuje kolejne, i kolejne, i kolejne…. Prędko spostrzegłam się, że im dłużej czytam, tym mniej orientuje się w powiązaniach między postaciami i tym mniej obchodzi mnie historia Elmwood Springs.
„Całe miasto o tym mówi” określiłabym jako książkę, po którą prawdopodobnie sięgną panie, szukające miłej, niezobowiązującej lektury. Nie jest to kolejny sztampowy romans, a sama jej forma wydaje mi się dość unikatowa. Niemniej, nie jest to powieść, która zapadnie mi na dłużej w pamięć.


* * *

Nauczyli się też, że jedną z najważniejszych rzeczy w małżeństwie jest szczery śmiech. Szczególnie gdy zaczynają się pojawiać dzieci.
 Fragment „Całe miasto o tym mówi” Fannie Flagg


Za możliwość przeczytania książki dziękuję portalowi czytampierwszy.pl!
Czytam i recenzuję na CzytamPierwszy.pl


piątek, 18 maja 2018

Biznesplan na hodowlę psów

  
Gdy coś mnie ruszy, zwykle biorę się za napisanie psiego wpisu, o czym z resztą część z Was wie. Tym razem nie było inaczej: przez pewien incydent poczułam potrzebę, by się tym z Wami podzielić. Zacznijmy jednak od początku. Nie przepadam za „psiarzami”. Ani za „koniarzami”. Przynajmniej w większości. Niestety, ale grupy miłośników zwierząt to bardzo często idealiści, którzy nawet nie próbują patrzeć na sprawę w sposób obiektywny i gdy tylko wytkniesz im błąd, lub powiesz coś niezgodnego z ich twierdzeniami, jesteś w bardzo agresywny sposób pouczany. A jeśli nie chcesz przyjąć pouczeń do wiadomości, społeczność szybko Cię wykluczy.
Jednym z „błędnych” twierdzeń w społeczności psiarzy jest uznanie, że hodowanie psów może być biznesem. Jeśli tylko na głos powiesz, że na tym zarabiasz, prędko Ci się oberwie: bo jak to tak, zarabiać na ukochanych pieskach? Na pasji? Na czymś co powinno się kochać i uwielbiać?!
OTÓŻ WŁASNIE TAK! Czy to nie wszystkie memy i cytaty motywacyjne mówią, że powinniśmy zarabiać na tym, co kochamy? Dlaczego więc psiarz ma być wyjątkiem? Dlaczego nikt nie wytknie hodowcy koni, zawodnikowi w skokach przez przeszkody, czy nawet hodowcy kurczaków ozdobnych, że z tego żyje, a w przypadku psów to jest takie tabu? Czym to się różni?
Pamiętajcie, że cały czas pisze tutaj o hodowli psów zarejestrowanej w ZKwP, czyli jedynym związku w Polsce z tak długą tradycją i z tak sprawdzonymi rodowodami.  Innych w przypadku tego posta nie bierzemy pod uwagę, bo to po prostu za szeroki temat.
Owszem, przyznaje: na hodowli psów w Polsce jest bardzo trudno zarobić. Zacznijmy od tego, że hodowanie zwierząt samo w sobie jest bardzo niepewne. Nigdy nie wiemy, czy ciąża będzie, czy nie. Czy zostanie donoszona? Czy w międzyczasie nie okaże się, że nasz pies nie jest na coś chory? A co, jeśli okaże się, że ściągane z zagranicy zwierzę, warte kilkanaście tysięcy, nie będzie mogło się rozmnażać? Zwierzę może zachorować, może mieć wadę zgryzu, czy dysplazji, która wyjdzie w trakcie dorastania, może w trakcie okazać się naprawdę ogrom rzeczy, których dobry hodowca nie powinien zignorować i oczywiste jest, że psa z dużymi problemami do rozrodu dopuścić po prostu nie może.
Poza tym przychodzi kwestia miejsca. By naprawdę zarobić na hodowli nie wystarczy nam jeden, dwa, czy trzy psy. Potrzebujemy stworzyć większe stado (oczywiście z czasem, nie na raz), ponieważ w hodowli potrzebujemy wymiany genów i pokoleń, a przede wszystkim: ilości miotów większej, niż wydatki hodowli. Dlatego nie jesteśmy w stanie zostać „profesjonalnymi” hodowcami psów, mieszkając w bloku.
Do tego potrzeba domu z dużym ogrodem, który najlepiej będziemy mogli podzielić na wybiegi: prędzej czy później nasze psy przestaną się ze sobą zgadzać, suki dostaną cieczki, a psy oszaleją. Do losowych kryć przecież dopuszczać nie można. Jeśli więc chcemy, by całe stado biegało cały czas: potrzebujemy wybiegów. Do tego dochodzi najlepiej dodatkowa część domu tylko dla psów (wyobraźcie sobie teraz mieszkanie, do którego na raz wpadają dwa tuziny brudnych zwierzaków), o ile nie mamy dużych ras trzymanych w kojcach, i bardzo, ale to bardzo cierpliwi są dzieci, którym nie przeszkadza bezustanne ujadanie.
To wszystko wymaga pieniędzy i czasu, więc mało kto może sobie na to pozwolić. Zwłaszcza, że w Polsce pogoda też nie jest najbardziej sprzyjająca: dużo łatwiej hodować psy na południu, gdzie za grosze postawimy wiatę bez porządnego ogrzewania, ewentualnie z klimą, niż u nas, gdzie bez centralki ani rusz.
Dlatego naprawdę, w Polsce trudno znaleźć hodowcę, który naprawdę czerpały przychody z hodowli. Zwykle to zupełni hobbiści, pasjonaci, którzy nawet, jeśli cokolwiek zarobią, to wydają w pełni na psy. Bo wiecie… to nie taka tania sprawa:
·       Szczepienia i opieka weterynaryjna kosztuje – zostawienie 1000zł w gabinecie weterynaryjnym dla hodowcy to naprawdę nie taka wielka sprawa,
·       Dobrej jakości karma to kolejny podstawowy koszt,
·       Pielęgnacja, zabawki, posłania, klatki… znów koszty!
·       Im więcej masz zwierząt, tym więcej mediów zużywasz: prąd i wodę też trzeba wrzucić w koszty.
·       Za metryczki, rodowody eksportowe, paszporty itd., hodowca także płaci.
·       Wystawy psów to też droga zabawa. Samo zgłoszenie jednego psa to zwykle około 100zł. Dojazd na wystawę i często nocleg także trzeba opłacić. W sezonie czasem trzeba na wystawy jeździć co weekend, a jeśli uda Ci się zdobyć puchar i trochę karmy w ramach nagrody to już możesz się cieszyć.
·       Należy też doliczyć wszystkie nagłe rzeczy i wszystko, o czym po prostu tutaj zapomniałam.
Gdy to wszystko połączymy okaże się, że hodowanie psów to naprawdę drogie hobby i trudno przy nim wyjść na plus. Ale… jeśli komuś się to uda… co jest w tym złego? W końcu pasja przekuta w pracę jest (podobno) najlepszą rzeczą, jaka może trafić się człowiekowi.
Taka osoba zmienia się powoli w profesjonalistę: hodowla to całe jego życie, nie ma niczego poza tym. Dlatego powinna ciągle się rozwijać, a swoich klientów traktować z pełnym szacunkiem: w końcu to dla nich żyje! Przy okazji musi pilnować swojego wizerunku, dlatego ma naprawdę dobrą motywacje, by dbać i o zdrowie psów, i o to, jak postrzega go klient: w końcu jeśli opinia o nim będzie nienajlepsza, prędko pójdzie z torbami, zostając (prawdopodobnie) z całym stadem niezarabiających na siebie psów, kosztujących go kilka tysięcy złotych na miesiąc.
Taka osoba ma też za sobą wiele miotów, a co za tym idzie: wiele widziała i wiele przeszła. Bo hodowcą profesjonalnym nie da się zostać z dnia na dzień. Dzięki temu jest w stanie rozwiązać więcej problemów. Ma też wyrobione pewne nawyki i przetestowane metody na wychowanie psiaków. I sam sobie dobrze daje radę, i klientowi najlepiej doradzi.
Poza tym… mam wrażenie, że osoby, które mówią źle o hodowli psów jako o „biznesie” zapominają o co w tym wszystkim tak naprawdę chodzi: hodowla ma na celu wyhodowanie konkretnej linii zwierząt, która spełni wszystkie wymagania postawione przez hodowcę (a to, jakie one będą, zależy często od jego samego). A linii – uwaga – nie stworzycie, posiadając trzy psy na raz. A im więcej psów, tym większe są koszty, więc dobrze by było, by hodowla przynajmniej częściowo na siebie zarabiała.
Pamiętajcie też, że zarabianie nie psach nie oznacza od razu bycie „biznesmenem z krwi i kości”, który myśli tylko o kasie: to nie jest praca w biurze, czy na giełdzie, tu bez pasji po prostu się nie ta. „Biznesmen-hodowca”, który na hodowli psów zarabia, to osoba, która przez pół dnia sprząta psie odchody,  przez drugie pół czesze psy, a w nocy odbiera poród, bo akurat jedna z suk postanowiła rodzić do czwartej nad ranem…
Owszem, potrafię wyobrazić sobie hodowcę, który psy zupełnie olewa; który trzyma je w złych warunkach. Albo takiego, który naprawdę traktuje to jak czysty biznes, zarabiając na psach krocie i samem nie ruszając palcem. Ale po pierwsze: takiego hodowcę raczej wyczujecie na kilometr, po drugie: tego drugiego modelu w Polsce nie widziałam nigdy.
Pies może i jest najlepszym przyjacielem człowieka, lecz jeśli chcecie mieć w domu pupila konkretnej rasy, o konkretnych cechach, ktoś najpierw musi go wyhodować. Ktoś musi pilnować genetyki rodziców, by nie okazało się, że po dwóch latach Wasz owczarek niemiecki nie może chodzić, bo odziedziczył po rodzicach dysplazje. Ktoś musi pilnować, by agresywne, lub paranoicznie lękliwe psy nie były dopuszczane do hodowli. Od tego właśnie jest hodowca: osoba, która powinna się znać na swoim fachu i która pomoże Wam dobrać idealnego psa dla Was, podając ewentualne zagrożenia i problemy. A kto lepiej się tym zajmie niż osoba z wieloletnim doświadczeniem, która być może częściowo na tym zarabia, albo zupełnie się z tego utrzymuje, dzięki czemu ma czas i możliwości, by po prostu zdobywać doświadczenie?
No i powiedźcie mi, co złego jest w zapłacie za odbieranie porodu, robienie badań genetycznych i sprzątaniu psich odchodów, w chwili, gdy klient w zamian otrzymuje zdrowego, dobrze socjalizowanego pupila, który stanie się jego ukochanym zwierzęciem na długie lata?

Dlatego też… jeśli zaatakuje Was kiedyś fan zwierząt, informując, że zarabianie na psach jest niemoralne… spokojnie możecie mu to wytknąć. A jeśli sami tak uważaliście, lub uważacie: podzielcie się poniżej swoim zdaniem. Bo jestem ciekawa, skąd w ogóle takie twierdzenia się biorą?
Uwaga: jeśli jesteście zażartymi obrońcami adoptowania psów zapraszam do dyskusji pod TEN wpis :) Tutaj zajmuje się tylko tym konkretnym zagadnieniem i po prostu... to nie miejsce do zastanawiania się nad tym, czy lepiej kupować, czy adoptować, OK? Bo to odrębna kwestia i... odrębny wpis.

środa, 16 maja 2018

Cesarzowa: O samotności wielkich

Zaczynała jako konkubina cesarza. Rezygnując z miłości, postanowiła wnieść się na sam szczyt dla swojego syna. Przez wiele lat rządziła Chinami, próbując poradzić sobie z ogarniętym rewolucją kraju. Cesarzowa Tz’u Si panowała w latach 1862-1908, a wychowana w jej kraju Peal Buck stara się opowiedzieć jej historię.

O Pearl Buck wspominam często: to autorka dla mnie dość wyjątkowa, bo mimo że tworzy coś, po co zwykle nie sięgam, to jej książki po prostu bardzo szanuję i naprawdę dobrze mi się je czyta. „Cesarzowa” nie jest wyjątkiem: to jej najobszerniejsza powieść, którą przeczytałam i skłamałabym, mówiąc, że nie poczułam się przez nią wciągnięta.
To nie jest powieść o zwykłej dziewczynie: choć Tz’u Si pochodzi z niezbyt bogatego domu, szybko zyskuje taki autorytet, że przestaje być zwykłą, ludzką istotą. Jest w końcu matką następcy tronu, dziecka Syna Niebios.  
Tytuł: Cesarzowa
Autor: Pearl S. Buck
Tłumaczenie: Krzysztof Schreyer
Liczba stron: 496
Gatunek: literatura piękna
Wydanie: Muza SA, Warszawa 2011
Jej działania na dworze obserwuje się niezwykle przyjemnie między innymi przez styl autorki. Peal S. Buck prowadzi nas, pisząc w typowy dla siebie, stosunkowo kobiecy sposób. Jej narracja przypomina mi nieco książki Le Guin – stoi nieco z boku, jest obserwatorem, który nie wnika nazbyt głęboko z serca i dusze bohaterów, ale z drugiej strony, robi to w stopniu wystarczającym, by czytelnik mógł wczuć się w ich sytuacje. 
Autorka prowadzi nas przez dorastanie głównej bohaterki, jednocześnie pokazując dworskie intrygi i plany. Mam wrażenie, że przez to książka ma w sobie odrobinę klimatu typowego dla książek fantasy. Nie należy się jednak obawiać, że czytelnik w tych zagmatwanych planach się pogubi: mimo wszystko to powieść przede wszystkim o samotności kobiety będącej na szczycie, która między innymi z racji swojej płci, nie może ufać nikomu na dworze: Tu’u Si to osoba bardzo inteligentna, często brutalna i porywcza, ale jednocześnie przez całe swoje życie niosąca w swoim sercu cierpienie.
Muszę dodać, że przez pierwsze kilkadziesiąt stron miałam wrażenie, że czytam... „Rywalki” Cass, jednak w wersji dojrzałej, dobrze uargumentowanej i o wiele, wiele brutlaniejszej (bo  życie w końcu słodkie raczej nie jest): tak samo jak tam, powieść zaczyna się od rywalizacji panien, które mają stać się konkubinami władcy, a później robią wszystko, aby zdobyć miano tej pierwszej, tej jedynej. Jeśli więc chcecie zobaczyć, jak „selekcja” swego czasu funkcjonowała, warto zapoznać się choćby z początkiem „Cesarzowej”.
Jak zawsze, Pearl Buck nie zawodzi, jeśli chodzi o ukazanie mentalności Chińczyków: pokazuje przemiany, które zachodziły w ich kraju oraz to, jak tamten narów na przełomie XIX i XX wieku odbierał białego człowieka: w ich oczach byli ludźmi źle wychowanymi i źle wykształconymi, zbliżonymi myślą i mową do barbarzyńców. A wydawać by się mogło, że to tylko my: Europejczycy i Amerykanie, możemy w ten sposób myśleć.

„Cesarzowa” to naprawdę dobra książka. Choć nie przyciąga wzroku najpiękniejszą okładką i choć raczej trudno znaleźć ją na półce Empiku, to tak jak po wiele innych powieści tej autorki, po prostu warto po nią sięgnąć.  Peal S. Buck polecam od dawna i raczej nie przestanę – twórczość tej noblistki naprawdę zasługuje na uwagę.
* * *

Wdowa Matka patrzyła na Jehonalę z mimowolnym podziwem.
– Ostrzegam cię – powiedziała – ta dziewczyna ma nieposkromiony temperament. Widzę to w jej twarzy. Jest zbyt silna, jak na kobietę.
– Jest piękna – powiedział cesarz.
Jehonala wciąż nie odwracała głowy. Słyszała głosy, nie widząc mówiących.
– Jakież znaczenie może mieć jej temperament? – pytał właśnie cesarz. – Przecież nie może kłócić się ze mną.
Fragment „Cesarzowej” Pearl S. Buck


Nomida zaczarowane-szablony