Gdy
jakiś czas temu opublikowałam swoją opinię na temat filmu „Legalna blondynka”
okazało się, że większość z Was go zna – i absolutnie się temu nie dziwię, to w
końcu nie jest nowy film. Podejrzewam jednak, że już mniejsza część z Was zna
musical na jego podstawie. Jego premiera odbyła się w 2007 roku i przynajmniej
w chwili, gdy pisze ten tekst jego wersja z MTV krąży na Youtube, gdzie można
swobodnie go obejrzeć. Nie omieszkałam się więc tego zrobić i… mam wrażenie, że
musicalowa wersja wypada przynajmniej pod niektórymi względami lepiej, niż
oryginał.
Ostrzegam
jednak – w tym materiale mogą znaleźć się spoilery. Jeśli jeszcze nie
widzieliście musicalu, lub filmu i nie chcecie znać jego treści po prostu
najpierw poznajcie którąś z wersji tej komedii, a dopiero później wróćcie
tutaj.
Nim
zacznę porównywać oba twory (bo tak, to mam zamiar w tym poście zrobić)
pozwólcie, że najpierw przypomnę Wam samą historię. „Legalna blondynka” opowiada
historię jasnowłosej Elle – pięknej i bogatej studentki, która pewnego wieczoru
idzie na randkę ze swoim ukochanym, Warnerem, pewna, że chłopak się jej
oświadczy. Ten jednak zrywa z nią, uznając, że dziewczyna nie jest dla niego
wystarczająco „poważna”, biorąc pod uwagę, że on właśnie wybiera się na
Harvard, gdzie będzie studiował prawo. Elle, absolutnie zakochana w nim,
postanawia, że stanie się taką osobą, jaką on – według niej – sobie wymarzył i
również robi wszystko, aby dostać się do tej samej szkoły.
Zaczynając
porównywać obydwa dzieła muszę wspomnieć o tym, że jeśli nie trawicie musicalu,
nie lubicie tych rytmów, nie przepadacie za ludźmi, którzy tańczą i śpiewają to
prawdopodobnie i ta historia nie będzie czymś dla Was i w takim przypadku
lepiej sięgnąć po film. Musical, jak i jakakolwiek inna forma rozrywki
(włącznie z czytaniem, czy graniem) nie jest dla każdego. I tyle, nie ma po co
na ten temat się rozwodzić.
Czym
jednak różni się musicalowa „Legalna blondynka” od filmowej? Niby sporą ilością
elementów, choć jednocześnie to dalej ta sama historia. Twórcy tego musicalu
naprawdę wiedzieli co robią. Wzięli główny motyw z filmu, wzięli najlepsze
żarty i najlepsze teksty, po prostu dostosowując je do wersji scenicznej. Dzięki
temu fani filmu powinni na musicalu naprawdę dobrze się bawić. Szczególnie, że
musical ma jedną olbrzymią zaletę nad filmem: to nie jest dzieło w żadnym razie
stałe. Gdy film nieodwracalnie się starzeje musical może zostać zmieniony.
Bohaterzy mogą dostać telefony komórkowe, aktorzy mogą zmieniać gesty tak, aby
pasowały do bieżących czasów. To naprawdę sprawia, że wiele z żartów w musicalu
ma szansę obecnie wybrzmieć lepiej, niż w wersji oryginalnej. Zwłaszcza, że
musical ma jeszcze jedną olbrzymią siłę – muzykę.
Owszem,
w filmach ta też występuje, ale jednak nie ma aż takiej mocy, jak muzyka w
musicalach. Zwłaszcza, że „Legalna blondynka” ma naprawdę wiele bardzo
chwytliwych kawałków, które po prostu chce się słuchać. Lekka i radosna w tonie
może dać widzowi naprawdę olbrzymiego kopa pozytywnej energii oraz olbrzymią
dawkę śmiechu, zwłaszcza, jeśli oglądana jest na żywo. Być może nie jest to
dzieło godne wszelkich nagród (bo w końcu nie porusza bardzo istotnych tematów,
jest głównie lekką komedią), ale przez muzykę dwie godziny sztuki mogą minąć
bardzo szybko.
Co
jeszcze musical robi lepiej, albo może – inaczej i z większą mocą? Mianowicie…
rozwija bohaterów drugoplanowych. Ci w wersji filmowej byli mocno zaniedbani.
Skupialiśmy się właściwie tylko na Elle i o pozostałych postaciach wiedzieliśmy
absolutne minimum. Musicalowa Paulette staje się więc marzycielką, która po
prostu chciałaby zakochać się w Irlandczyku, co jednocześnie jest zarówno
dobrym żartem, jak i ciekawym zabiegiem właśnie rozwijającym bohaterkę. Właściwie
zupełnie zmienia się też Emmett. I to zdecydowanie na lepiej!
Ten
prawnik w oryginale był takim cichym pomocnikiem Elle. Ich relacja była w tle,
nikt nie zarysowywał jej zbyt mocno. Pojawiał się czasem, gdy dziewczyna
potrzebowała pomocy, ale nie wchodził z butami w jej życie. Poza tym był raczej
człowiekiem „ustawionym”, bez jakiś większych problemów i w gruncie rzeczy –
bez konkretnego charakteru. Musicalowy Emmett jest zaś… jej najlepszym
przyjacielem. To postać z krwi i kości, która dostaje przeszłość i która
faktycznie pomaga Elle na Harvardzie. Ich relacja naprawdę mocno wpływa na
wydźwięk całej historii i po prostu wypada naprawdę i zabawnie, i uroczo.
W
związku z powyższym nieco zmienia się też sama Elle, choć w tym przypadku trudno
mi powiedzieć, czy na gorsze, czy na lepsze. To bohaterka, która może jest dość
naiwna, ale jednocześnie ma sporą wiedzę w dziedzinach, które ją interesują.
Która zawsze miała dobre oceny i która w gruncie rzeczy jest po prostu dobrym
człowiekiem. Z tym, że w wersji oryginalnej sama dość szybko orientuje się, że będąc
na Harvardze musi się wziąć za siebie – i faktycznie to robi. W musicalu nieco
bardziej się nad sobą użala i tak naprawdę motywacją do zmiany zachowania jest
Emmett, a nie jej własny, „wewnętrzny” głos. Z drugiej strony w przypadku filmu
prawie do końca miałam wrażenie, że jednak Waraner jest dla niej bardzo istotny.
W musicalu przez mocniejsze zarysowanie jej relacji z Emmettem oraz nieco inne
rozłożenie tonów historii właściwie już w całym drugim akcie wyraźnie widać, że
z tej relacji absolutnie nic nie wyniknie.
Z
tych dwóch dzieł zdecydowanie na dłużej w głowie zostanie mi wersja musicalowa.
To nie powinno dziwić: chwytliwe piosenki po prostu na dłużej zostają w głowie.
Poza tym najzwyczajniej w świecie bardziej podoba mi się musicalowa wersja
Emmetta i jako osoba, która taką rozrywkę lubi na pewno nie omieszkam zobaczyć „Legalnej
blondynki” na żywo, jeśli tylko miejsce wystawiania, czas i możliwości
finansowe mi na to pozwolą. Bo to po prostu bardzo przyjemny musical.
Zachecilas mnie do musicalu :-) Uwielbiam ten film i kocham muzyke, wiec ten musical jest dla mnie idealny :-)
OdpowiedzUsuńOczywiście znam ten film i jest on dla mnie lekką i przyjemną rozrywką ;). Musical na ten temat, mimo wielu zalet, które wymieniłaś, jakoś mnie nie kusi. Rzadko oglądam musicale, jakoś nie mogę się przekonać do tego typu rozrywki. W sumie chyba tylko "Mamma mia" mi się podobał, ale to dlatego, że uwielbiam Colina Firtha, który tam gra i lubię piosenki ABBY ;).
OdpowiedzUsuńP.S. Czy główna bohaterka nie ma na imię Elle?
Jednak do musicalu trzeba przywyknąć po prostu. ;) Dla mnie "Mamma mia" to trochę taki film z dzieciństwa w sumie, ale pod kątem musicalowym mnie szczególnie nie porywa, przynajmniej teraz. Z Abbą jako taką nigdy nie czułam się związana, choć utwory kojarzę oczywiście.
UsuńTak, masz racje, poprawiłam już. ;)
Jest musical? Super! Uwielbiam musicale :D Znasz może jakieś miejsce, gdzie można obejrzeć te broadway'owskie? :D
OdpowiedzUsuńNa Broadwayu? ;P W sieci czasem są udostępniane nagrania (tak jak w tym przypadku), a jeśli nie to zwykle jest bezpłatny dostęp do muzyki na Youtube.
UsuńNiestety film mi się średnio podobał :3
OdpowiedzUsuńPrzesłuchaj kilka piosenek, może akurat Ci "siądą", bo jednak musical to trochę inna forma przekazu. ;)
UsuńBędę musiała nadrobić musical :D
OdpowiedzUsuńhttp://whothatgirl.blogspot.com