Życie Łucji nie należy do prostych.
Połączenie pracy, studiów, wyjść ze znajomymi oraz jazdy konnej to naprawdę trudne
zadanie. Gdy dziewczyna dostaje propozycje, aby pomóc „przy owcach na
latających psach” od Mikołaja, w którym niegdyś była zauroczona, natychmiast
się zgadza.
Tytuł: #Luzaczka
Autor: Gaba
Krzyżanowska
Liczba
stron: 216
Gatunek: powieść
obyczajowa
Wydanie: Pszczo
w głowie, 2017
|
Gabrielę
Krzyżanowską obserwuje nie od dziś. Chyba byłam jeszcze w gimnazjum, gdy
trafiłam na jej fanzin jeździecki – Konną Cafe – i od tego czasu po prostu mniej
więcej obserwuje jej działania w sieci. Gdy więc w 2017 wydała książkę (własnym
nakładem) od razu kusiło mnie, by sprawdzić, co takiego ta konna blogerka
stworzyła. Trochę przyszło mi wprawdzie poczekać na sięgnięcie po jakieś z jej
dzieł, ale… w końcu się udało. I choć niby nie żałuję spotkania z „#Luzaczką”
to nie mogę ukryć – jest mi jednak trochę przykro.
Czemu?
Bo to wcale nie jest dobre dzieło pod kątem literackim. Świat jeździecki jest
trudny do opisania dla osoby, która nigdy się nim nie interesowała, dlatego w
powieściach często pojawiają się liczne błędy rzeczowe. Wydawać by się więc
mogło, że książka stworzona przez osobę od lat związaną z końmi, która na
dodatek ma cały czas kontakt ze słowem i wielokrotnie udowodniła mi, że potrafi
czasem coś dobrze skomentować po prostu nie może nie wyjść. Niestety, to jednak
wydany własnym nakładem debiut… i to po prostu widać.
Jeśli
zajrzymy na pierwszą „informacyjną” stronę książki znajdziemy informacje o tym,
że książka Krzyżanowskiej miała „wsparcie redakcyjne”, a nie po prostu
redakcję, jak to jest w przypadku większości książek wydawanych standardowym,
klasycznym torem. Niestety, w przypadku debiutu, gdy autor dopiero uczy się tworzyć,
to po prostu nie ma prawa zdać egzaminu. Gaba, Ty potrzebujesz specjalisty,
który „przerżnie” Ci tekst od początku do końca i NAUCZY cię jak pisać! Wsparcie
to niestety za mało.
„#Luzaczka”
jest więc książką bardzo nieliteracką. Naprawdę! To powieść, która wygląda jak „opko
z Wattpada”, czy po prostu tekst umieszczany gdzieś za darmo w sieci, a nie
rzecz, za którą ktokolwiek miał by płacić. Czyta się ją wprawdzie lekko, ale autorka
wyraźnie nie ma wyczucia dotyczącym tego, kiedy wizja autorska może dopuścić w
książce „żartobliwy” brak czarownika w zdaniu, albo wykorzystanie internetowych
skrótów (takich, jak choćby „BTW”). Czasem pojawiają się też dziwne,
nienaturalne konstrukcje zdania, czy drobne problemy z interpunkcją.
Sam
humor w „#Luzaczce” odbieram jako często suchy i dość mocno wymuszony. Krzyżanowska
czasem po prostu wrzuca wszystkiego za dużo i żart zamiast być taką idealnie
wbitą szpileczką w końcu przestaje bawić, bo w takich chwilach łatwo się na
niego znieczulić.
Co
zaś z fabułą? Ech… szczerze przyznam – trudno powiedzieć. „#Luzaczka” miała być
humorystyczną powieścią JEŹDZIECKĄ i choć konie cały czas się tu pojawiają, to
jednak w głowie głównej bohaterki pojawiają się przede wszystkim chłopcy i imprezy.
Oczywiście wszystko cały czas kręci się wokół stadniny i opieki nad końmi, ale jako
osoba, która nieszczególnie przepada za romansami wolałabym jednak, aby
historia skupiła się konkretnie na koniach, a nie miłostkach głównej bohaterki.
Ponadto
powieść jest po prostu dość chaotyczna: bohaterka co chwilę pisze na
komunikatorze ze swoimi koleżankami (co jest zawarte w książce w formie „chatu”),
co chwilę przedstawia nam kolejne dygresje, czasem tylko po to, by powiedzieć
coś żartobliwego. A sam główny trzon fabuły trochę się w tym wszystkim jednak gubi.
Tego jest po prostu za dużo: na nieco ponad dwustu stronach autorka opisuje i
wizyty w stajni, i szukanie przez Łucję nowego mieszkania, i wypady na miasto bohaterki
z koleżankami… a wiele z tych scenek nie ma żadnego konkretnego wpływu na linię
fabularną.
Jak
już wspominałam „#Luzaczki” nie czyta się źle. Choć to kompletnie nieliteracka
powieść to jednak da się ją pochłonąć bardzo szybko. Poza tym widzę też sens w
istnieniu tego typu pozycji: nie znam absolutnie żadnej innej książki
jeździeckiej napisanej przez zwyczajnego jeźdźca dla innych zwyczajnych jeźdźców.
To jednak jest nieco za mało, abym mogła uznać debiut Krzyżanowskiej za książkę
dobrą. Niemniej, jeśli komuś bardzo przypadnie do gustu sam żart autorki to
wydaje mi się, że „#Luzaczka” może się swobodnie stać jego „guilty pleasure”.
*
* *
–
Masz jakiś uwiąż? Kantar?... – spytałam, bo nigdzie żadnego nie zauważyłam, a
Tomek już zdążył otworzyć boks Ramki, która napierała na jego drzwi.
–
Bez uwiązu. Za grzywę ją złap.
No
dobra, pomyślałam. Połowa koni jest taka, że wystarczy za grzywę trzymać, by
kopytny szedł tam, gzie trzeba.
Ramka
dzisiaj nie miała na to jednak ochoty i przez następne dziesięć minut wspólnie
z Tomkiem uganialiśmy się za nią i za drugim koniem, Fenkiem, który nie
wytrzymał widoku swobodnie biegającej koleżanki.
Fragment
„#Luzaczki” Gaby Krzyżanowskiej
Chyba nie jest to książka dla mnie.
OdpowiedzUsuńBlogerka wydająca własną książkę... Pewnie jakbym była w gimnazjum to bym po nią sięgnęła, ale teraz? Kompletnie nie moje klimaty
OdpowiedzUsuńZabawne jest to, że autorka kieruje książkę do grupy new adult, czyli właściwie studentów, a nie wyobrażam sobie, aby oczytany student uznał ten tytuł za dobry.
UsuńTeż czytam teraz taką książkę z redakcją pożal się Boże. Tytuł wpisu jest chyba lepszy od recenzowanej książki ;)
OdpowiedzUsuń