Czasem
mam ochotę przemycić na DM trochę kobiecych treści i... dziś jest ten dzień!
Niezainteresowanych tematem żegnam i zapraszam niedługo: nie zmieniam tematyki
bloga, spokojnie :D Tym razem chce Wam przedstawić „kolorowe” kosmetyki, które
w ostatnim czasie przetestowałam.
Cienie marki Inglot
Na
sam początek: moja własna paletka cieni z Inglota. Długo się na nie czaiłam i w
końcu zakupiłam. Nie jest to najtańsza sprawa: jeden cień to 15zł, ta konkretna
paleta - 16zł, więc w sumie zapłaciłam 76zł, ale... było warto. Postanowiłam
postawić na maty (wiecznie mi ich brakuje), a że o czerwieni marzyłam od dawna,
zrobiłam sobie zestawienie, które przyda mi się zawsze: beż i brąz do bardzo
dziennego makijażu i właśnie czerwień oraz pomarańcz, które pięknie razem
wyglądają. Niestety, konkretnych numerków nie jestem w stanie Wam podać
(musiałabym wyjmować je z paletki, a nie chce ich uszkodzic).
W
każdym razie cienie są naprawdę dobrej jakości. Pięknie się rozcierają, długo
utrzymują i nie blakną. Jasny cień doskonale sprawdza się zarówno jako baza,
jak i jako coś, co idzie na całą powiekę: można stopniować jego krycie i po
prostu potrafi ładnie pokryć cały kolor powieki.
Sama
paletka też jest bardzo fajna. Magnetyczna, naprawdę porządnie wykonana,
właściwie nie do zdarcia. Mam nadzieję, że posłuży mi dłuuugo i następnym razem
po prostu wymienię sobie wkłady. Jestem
z tych cieni naprawdę bardzo zadowolona i każdy z nich uwielbiam.
Sensique Rainbow Highlighter Powder
To,
że ta tęcza znalazła się w moim domu to wina serca, nie rozumu. Kupiłam go na
jakiejś promocji za 8zł, a hej – to jest tęcza, jak mogłabym jej nie mieć? Jako
rozświetlacz sprawdza się. Nie ma zbyt mocnego pigmentu, daje ładną, dość mocną
tafle. Ale... raczej nada się do chłodnych typów urody. Zwłaszcza jego dolna
część (niebieski-zieleń-fiolet) daje właściwie biały blask.
Muszę
stwierdzić, że jest bardzo, bardzo trwały – z tym naprawdę nie ma problemu!
Zdarzyło się, że zaczynając dzień o 7:00, spędzając go dość aktywnie o godzinie
18:00-19:00 słyszałam pytanie, co białego mam na policzku. Cóż... to był
właśnie on i fakt, że na mojej raczej ciepłej karnacji po prostu się odcina :D
Niemniej, lubimy się.
Makrell Cosmetisc Matująca baza pod makijaż
Moja
pierwsza baza pod podkład. Gdy używałam na przemian pudru z Paese (o nim
pisałam TUTAJ) i pudru z Wibo (a o nim za chwile) widziałam wyraźną różnicę:
jeśli nie użyłam bazy, przy tym drugim bardzo szybko zaczynałam się świecić.
Jeśli użyłam, buzia wyglądała mniej więcej tak, jak przy użyciu pudru z Paese.
Z czasem jednak przestałam dostrzegać tak jej działanie i nie wiem, czy kupię
ją ponownie, ale nie widzę jej większych wad.
Wprawdzie opakowanie jest naprawdę malutkie, ale baza ma fajny aplikator
z pipetką i wydaje się dość wydajna. Kosztuje ok. 22zł.
Wibo Fixing Powder
Kupiłam
go do testów. Jak widać po zdjęciu: opakowanie nie wygląda już najlepiej. To
dość tani plastik i cóż... po prostu mocno się zużywa, zwłaszcza przy podróży w
kosmetyczce.
Jestem
do niego nastawiona dość neutralnie. Wydaje mi się, że to po prostu nie jest
produkt dla mnie: muszę go sporo zużyć, by dał mi taki efekt, jaki chcę,
jednocześnie nie trzyma matu tak długo, jakbym sobie tego życzyła. Niemniej,
osoby, które szukają niedrogiego pudru sypkiego na co dzień i mają
normalną/suchą cerę nie powinny na niego jakoś szczególnie narzekać.
Kosztuje
ok. 10zł.
Hebe Professional E05 Pędzel do rozcierania granic między cieniami
Wcześniej
nie miałam takiego kształtu pędzelka w mojej kosmetyczce. Teraz mam i...
uwielbiam. Na pewno kupię sobie więcej podobnych :) Ten konkretny to koszt
13zł, czyli nie wiele, a jego jakość
jest naprawdę w porządku. Wykonany z syntetycznego włosa, nie gubi go, jest
stosunkowo miękki. Wprawdzie nie wygląda nadzwyczaj wyjątkowo, ale miło się go
trzyma w ręce i obecnie nie wyobrażam sobie bez niego makijażu oka.
Pędzle do makijażu z Killys
Te
dwa pędzle to kompletna masakra.
Nie
mają numerków – to po prostu pędzel do podkładu i do blendowania cieni.
Obydwa
maja jedną, dużą zaletę: profilowaną rączkę, dzięki której wspaniale się je
trzyma. Ale poza tym... meh, szkoda słów.
Pędzel
do podkładu rozciera go, zostawiając smugi: i tak muszę potem wklepać produkt rękami.
Po prostu nie robi tego, co ma. Kosztuje 25zł. Nie warto.
Ten
drugi, do blendowania, ma tak ostrą końcówkę, że muszę uważać, by nie zrobić
sobie krzywdy. Nie nadaje się do górnej powieki, używam go tylko do rozcierania
dolnej i to tylko wtedy, jeśli nie mam nic innego pod ręką. Kosztuje 15zł i...
jak z pędzlem do podkładu – naprawdę szkoda na niego wydawać pieniążków.
Któryś z tych produktów znacie? Lubicie? A może nie?
Do przeczytania wkrótce, w już mniej kobiecym wpisie :D
Za cieniami Inglota nie przepadam, nie trzymają się na mojej tłustej powiece ;)
OdpowiedzUsuńA używasz je na bazie? Mi na ich bazie (czarnej) trzymają się cały dzien, a mam tłustą i opadającą powiekę.
Usuńtęcza genialnie wygląda!
OdpowiedzUsuńUwielbiam cienie inglota :)
OdpowiedzUsuńWidziałam takie tęczowe kiedyś na Buzzfeed, jak się wszyscy zachwycali :D. Pewnie bym niezbyt często używała, ale kusi wyglądem :). Co do Inglota, to mojej przyjaciółce zawsze pasował, ale moja skóra jakoś średnio się z tym czuje.
OdpowiedzUsuńTo przyjemny poprawiacz humoru, bo ładnie wygląda :D A ten konkretny kosztuje grosze w sumie. Ja jak na razie chyba nie miałam żadnego bubla w Inglocie - jedynie miękkie kredki od nich są tak miękkie, że lubią się łamać.
UsuńNajbardziej kuszą te cienie ;)
OdpowiedzUsuńMam jeden pędzel od Killys :) Do nakładania cieni jest ok, ale do blendowania (bo jest to podobno pędzel do blendowania)... cóż, rewelacji nie ma ;) Za to muszę zwrócić uwagę na te cienie. Może warto wydać trochę kasy na nieco lepszy produkt? ;)
OdpowiedzUsuńNo raczej najlepsze nie są :c
UsuńJedynie co to cienie z Inglot mnie interesują, a reszta niestety nie dla mnie.
OdpowiedzUsuńSerdecznie pozdrawiam.
www.nacpana-ksiazkami.blogspot.de
Fajna tęcza :)
OdpowiedzUsuńKiedyś koniecznie będę musiała się zaopatrzyć w te cienie z Inglota. :-)
OdpowiedzUsuń